PolitykaPalikot kontra SLD - razem i osobno

Palikot kontra SLD - razem i osobno

Na lewicy gorąco. Ale co z tego wyniknie?

Palikot kontra SLD - razem i osobno
Źródło zdjęć: © PAP

20.10.2011 | aktual.: 21.10.2011 09:16

Mamy w Sejmie dwa ugrupowania odwołujące się do lewicowego elektoratu – SLD i Ruch Palikota. Sojusz liczy 27 posłów, Ruch – 40. Po lewej stronie sceny politycznej mamy więc absolutną nowość – SLD nie jest tu hegemonem, nie narzuca zasad gry, ba, jest mniejszym partnerem, poobijanym po klęsce wyborczej, z przegranym liderem na czele. Ruch Palikota przypomina z kolei oddział kondotierów, którzy zdobyli terytorium i nie za bardzo wiedzą, co dalej robić. Przyszłość lewicy zależy więc od tego, co będzie się działo w obu tych ugrupowaniach i jakie będą ich wzajemne relacje. A to jest otwarty rozdział.

SLD – tak być musiało

Sojusz Lewicy Demokratycznej przegrał w sposób kompromitujący. Ta klęska nie jest wielkim zaskoczeniem, jeszcze przed wyborami pisałem, co ją zapowiadało. Porażką okazał się pomysł Grzegorza Napieralskiego na polityczne działanie. Plan był prosty – Napieralski uważał, że jeśli wytnie lewicową konkurencję, lewicowi wyborcy oddadzą głos na niego jako na swojego jedynego reprezentanta. Automatycznie. Tymczasem ów lewicowy wyborca postąpił inaczej – albo został w domu, albo oddał głos na inną partię. Tym sposobem zemścił się na SLD brak szacunku wobec wyborcy, przekonanie, że można mu gadać byle co, a on i tak to kupi. Tym razem nie kupił.

Drugą przyczyną klęski był sam przewodniczący Napieralski – rola lidera historycznej formacji, jaką jest (był?) SLD, ewidentnie go przerosła. Może za lat 10-15 będzie politykiem z pierwszej ligi, ale dziś w zderzeniu z Donaldem Tuskiem, Jarosławem Kaczyńskim, a także z Waldemarem Pawlakiem i Januszem Palikotem wyglądał niezbornie. Jeżeli więc idzie się do wyborów bez dobrze prezentującego się w mediach lidera, nie mając żadnego wyrazistego przesłania, niewiele mając do powiedzenia, no i ze słabymi listami wyborczymi, to trudno oczekiwać dobrego rezultatu.

Zwłaszcza w sytuacji, kiedy lewicowy wyborca otrzymał alternatywę, bo pojawił się Janusz Palikot i jego Ruch.

Ruch Palikota – kondotierzy znad Wisły

Jego wejście potwierdziło zasadę, że w polityce nie ma próżni. Politycy SLD milczeli, gdy w Polsce trwały debaty – o powstaniu warszawskim, o PRL, o roli Kościoła. Za to aż kipieli emocjami, kiedy rozmowa schodziła na tematy kadrowe. Palikot działał inaczej. Po pierwsze, podjął debatę z prawicą. Po drugie, zebrał wszystkich tych, których Grzegorz Napieralski odrzucał bądź plasował gdzieś na obrzeżach.

Wanda Nowicka, przewodnicząca Federacji na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny, działająca od 20 lat, miała obiecane trzecie miejsce na warszawskiej liście SLD. Ponieważ w okręgu warszawskim jest 20 mandatów do obsadzenia, można było zakładać, że SLD w wypadku dobrej kampanii otrzyma w stolicy przynajmniej 15% poparcia, czyli trzy mandaty. Dwa-trzy mandaty to był pułap, w który celował SLD. Tymczasem, niemal za pięć dwunasta, Wanda Nowicka dowiedziała się, za pośrednictwem SMS-a, że przesunięto ją na liście na czwarte miejsce, trójkę oddając działaczce z młodzieżówki SLD.

Nowicka oburzona i cwaniactwem, i formą zerwania zawartej umowy, zrezygnowała ze startu z listy Sojuszu. Tę sytuację wykorzystał Janusz Palikot i zaoferował jej dwójkę na swojej liście. Efekt był taki, że Nowicka przyniosła Palikotowi nie tylko ponad 7 tys. głosów w wyborach, lecz także głosy feministek w innych miastach oraz tzw. dobry brand. Bo pokazała – że Napieralski eliminuje wszystkich lewicowców spoza „sekty SLD”, a Palikot ich przygarnia. Dodajmy też, że Ruch w Warszawie zdobył dwa mandaty, a SLD tylko jeden… Dziś Nowicka jest kandydatką Ruchu na stanowisko wicemarszałka Sejmu. Z tego punktu widzenia jej decyzja o przejściu do Ruchu była świetnym posunięciem, bo zapewniła jej nie tylko miejsce w Sejmie, lecz także możliwość prezentowania poglądów.

Innymi znanymi osobami z listy Ruchu Palikota są Robert Biedroń, który też był przesuwany na liście SLD w dół, Anna Grodzka działająca wcześniej w SLD, Andrzej Rozenek, zastępca Jerzego Urbana w tygodniku „NIE”, czy też Roman Kotliński, naczelny tygodnika „Fakty i Mity”.

Te osoby łączy wspólny mianownik: wszystkie reprezentują twardą lewicę w obszarze spraw światopoglądowych, dotychczas lekceważoną i pomijaną przez wielkie media. Każda z nich ma wiele osobistej odwagi i nonkonformizu, by prezentować swoje poglądy. I chyba żadna z nich nie liczyła, że kiedykolwiek z tego powodu dostaną im się jakieś frukta.

W wielkich mediach był na tych ludzi faktyczny zapis. W SLD trzymano ich na marginesie. Tam musieli ustępować miejsca aparatczykom i rozmaitym bezbarwnym działaczom. I dla nich, dla środowisk, które reprezentują, i dla Janusza Palikota wspólne działanie okazało się strzałem w dziesiątkę. Znaleźli się w maszynie, która zawiodła ich do Sejmu i umożliwi teraz walkę o postulaty głoszone przez nich od lat. Palikot otrzymał dzięki nim nie tylko poparcie kolejnych środowisk, lecz także stempel autentyczności.

Gry Grzegorza

Piotr Tymochowicz, doradca Palikota, opisując sukces Ruchu, wskazał na dwa momenty. Po pierwsze, na posłów SLD. „Oni sprawiali wrażenie, że już do końca życia chcieliby zdobywać po te 12% głosów i siedzieć w tym Sejmie, cicho, tak żeby się nie wychylać i tak żeby było na zawsze”, mówił. Nie dziwmy się więc, że elektorat chroniony przez tak gnuśne wojsko łatwo było Palikotowi zaatakować. Bo Palikotowi się chciało. Tymochowicz mówi to wprost: jeśli chcesz zapalić innych do czegoś, sam musisz płonąć jak pochodnia.

I to była ta różnica między światem rozgrywek personalnych a światem ludzi, którym się chce. To zresztą widać już od pierwszych dni po wyborach. Co się zdarzyło w SLD? Ano Grzegorz Napieralski ogłosił, że gdy zbierze się Sejm, zwoła Radę Krajową, a potem, „niezwłocznie”, kongres, który wyłoni nowe władze. I że on nie zamierza kandydować. Dodajmy jeszcze jeden szczegół: przy okazji Napieralski oświadczył, że październikowe wybory przegrał nie on, ale „drużyna”, do której zaliczył Ryszarda Kalisza, Katarzynę Piekarską, Wojciecha Olejniczaka i Tadeusza Iwińskiego. Co charakterystyczne, wskazał na tych, którzy kontestowali jego przywództwo w SLD, a oszczędził swoich wewnątrzpartyjnych zwolenników i aliantów. Oni – okazuje się – nie byli w „drużynie”.

Taki komunikat jest czytelną zapowiedzią wojny wewnątrzpartyjnej. I czysto personalnej rozgrywki.

Napieralski w tej wojnie ma inicjatywę. To on wskazał winnych porażki, co najwyżej plasując się w ich towarzystwie. Co ważne, nie podał się do dymisji i to on wciąż kieruje SLD. Uczestniczy w konsultacjach z prezydentem Komorowskim jako szef Sojuszu. Zapowiada, że będzie dyskutował z Aleksandrem Kwaśniewskim o przyszłości lewicy, o tym, jak ją wydobyć z kryzysu. No i to pod jego okiem zwoływana jest Rada Krajowa. Przygotowywany też będzie kongres SLD, który ma się odbyć podobno w styczniu, ale równie dobrze może to być marzec albo i później.

Dla zwykłego wyborcy lewicy takie zachowanie to niewiele znacząca gra na czas. Ale nie dla resztek SLD-owskiego aparatu. Bo to wystarczający okres, by ekipa popierająca Napieralskiego, ci wszyscy „patrioci SLD”, pozbierała się, znalazła winnych przegranej i okopała się na swoich stanowiskach. W imię „obrony dobrego imienia SLD” i jego „niepodległości” (np. przed „salonami”, które chcą narzucić Kalisza). Zwłaszcza że przygotowania do kongresu to krzątanina, która absorbuje działaczy bardziej niż dyskusja, dlaczego Sojusz tak dotkliwie przegrał wybory.

Nie można więc wykluczyć, że na kongresie Sojuszu znajdą się delegaci, którzy będą się domagać, by Napieralski został na stanowisku przewodniczącego, bo „to on najlepiej przeprowadzi partię przez trudny czas”. Choć bardziej prawdopodobny jest inny wariant – że nowy przewodniczący SLD będzie z nadania Napieralskiego, bo to on utrzyma w Sojuszu pakiet kontrolny.

Wojna światów

Podczas gdy SLD zajmuje się sobą, pogrążając się w wewnętrznych rozgrywkach, Ruch Palikota sadowi się w centrum debaty politycznej. Jeżeli podczas kampanii wyborczej jego ludzie byli pomijani, nie zapraszano ich do debat (np. w TVN 24), to teraz ignorować ich nie można. Palikot jest dziś głównym recenzentem działań Tuska, wypowiada się na temat jego wojny z Grzegorzem Schetyną, na temat kandydatury Ewy Kopacz na stanowisko marszałka Sejmu. To także Palikot rozpoczął inną głośną debatę – batalię o krzyż wiszący w sali sejmowej, zapowiadając, że zgłosi wniosek o jego zdjęcie.

W ten sposób mamy pierwszą batalię, której elementem jest sprawa krzyża w Sejmie, bo to batalia o świecki charakter państwa.

Palikot dąży więc ewidentnie do narzucenia Polsce wielkiej debaty światopoglądowej. Ma w tym projekcie sojusznika, jest nim, paradoksalnie, Jarosław Kaczyński. PiS nie może bowiem się uchylić od debaty o roli Kościoła w Polsce i pewnie nie chce, bo w związkach z hierarchią widzi swoją siłę.

Taka debata, jeżeli rozgorzeje, jest szalenie niewygodna dla Platformy, bo ją podzieli i zepchnie na drugi plan.

Te wybory Tusk wygrał, ponieważ mógł pokazywać, że opozycja prawicowa to niebezpieczne oszołomy, a opozycja lewicowa to niepoważni młodzieńcy. I że tylko on jako spokojne centrum gwarantuje stabilność. Ale przecież historia III RP zna inne sytuacje – jak chociażby tę z 1995 r., kiedy to naprzeciw siebie stanęli mocni przedstawiciele lewicy i prawicy, Kwaśniewski i Wałęsa, ścierając centrum (czyli Jacka Kuronia i Hannę Gronkiewicz-Waltz). To przecież jest do powtórzenia.

Ale w tamtym czasie Kwaśniewski nie osiągnąłby sukcesu, gdyby nie aparat SLD, tysiące ludzi, którzy organizowali mu kampanię. I gdyby nie grono nietuzinkowych współpracowników, którzy go otaczali. Tamten sukces Kwaśniewskiego przypomina więc oczywistą prawdę polityczną: ugrupowanie, które celuje w dobry rezultat, musi mieć wszystko. Dobre struktury, grupę liderów, magnetycznego przywódcę i zarysowane jasno cele, do których dąży. Tak patrząc, i SLD, i Ruch Palikota nawet nieźle się uzupełniają. Sojusz ma struktury i grupę sprawnych aparatczyków, Ruch Palikota – grono trybunów i lidera, który potrafi narzucać swoje tematy w debacie publicznej. Jakiś rodzaj współdziałania wydaje się więc naturalny, choć – znając polską politykę – mało realny.

Na razie obie strony patrzą na konkurenta na lewicy jak na owieczkę do skonsumowania. Palikot uważa, że ludzie SLD będą przeskakiwać do niego i że będzie on polskim Robertem Ficą. Przypomnijmy, Robert Fico to lider słowackiej partii Smer. Wcześniej był działaczem Sojuszu Demokratycznej Lewicy, czyli słowackiej wersji SLD. Ale wyszedł z niej, założył własną partię, bardziej populistyczną, i przejął całkowicie elektorat SDL.

Z kolei liderzy SLD, np. Leszek Miller, uważają, że w dłuższej perspektywie Sojusz odbuduje pozycję. Że palikotowcy ośmieszą się bataliami, tak jak wcześniej ośmieszyli się posłowie Samoobrony. I że wtedy wyborcy lewicy wrócą do jakoś tam odnowionego SLD. Czy tak się stanie? Za wcześnie, by prorokować. Warto jednak pamiętać, że poza SLD i Ruchem Palikota znajduje się pokaźna grupa nietuzinkowych polityków. I Włodzimierz Cimoszewicz, i Marek Borowski, i Jan Widacki, i Andrzej Celiński… Oni zostali wygubieni, podobnie jak wiele dynamicznych środowisk, związanych z lewicą czy to personalnie, czy dzięki głoszonym poglądom.

Pole do politycznej ekspansji jest więc znacznie szersze. To wielki grzech, że tego na lewicy nie widzą.

Robert Walenciak

Źródło artykułu:WP Wiadomości
janusz palikotsejmlewica
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)