Ostra jazda na cudzej huśtawce
Słoneczne popołudnie na jednym z warszawskich strzeżonych osiedli. Mama wychodzi z dzieckiem na spacer. Osiedle ma parking, ale niestety nie ma placu zabaw (był w planach, ale inwestor uznał, że lepiej pieniądze klientów przeznaczyć na własne wakacje). Mama wychodzi więc ze swojego strzeżonego osiedla i idzie do drugiego, cudzego, w którym plac zabaw powstał. Przekonuje cudzego strażnika, że nie jest złodziejem, wchodzi na cudzy teren, sadza dziecko na cudzej huśtawce i... natychmiast przyjmuje ostrą wiązankę od cudzej mamy, która przy pomocy słów powszechnie uznanych za obraźliwe postanawia bronić swojego (i swojego dziecka) świętego prawa własności.
Świętego prawa własności broni konstytucja i nie będę z nią zadzierał (mimo iż to teraz modne). Nie będę zadzierał również z cudzą mamą, a tym bardziej z jej dzieckiem, które jak sobie wyobrażam, wychowywane jest od urodzenia w duchu głębokiej pogardy i nienawiści dla tych, co zadzierają. Patrzę jednak w kierunku tej pierwszej mamy, która zmieszana z błotem chwyta swoje dziecko za rękę, mija cudzego strażnika, opuszcza cudze osiedle i wraca do swojego, by się z dzieckiem bawić na swoim parkingu. Patrzę na nią i tak sobie myślę, że coś tu jest nie tak.
Coś nie tak jest choćby z tymi grodzonymi osiedlami. Grodzi się swoje (to teraz modne). A przecież w mieście nie wszystko swoje, co w papierach zapisane. Ścieżka niby moja, ale chodzą nią ludzie z punktu A do punktu B; dom niby mój, więc mogę sobie go budować jak chcę, ale już widok na miasto wspólny i moje sobiepaństwo uderza po oczach wszystkich. Wreszcie plac zabaw niby mój, ale nic by się chyba nie stało gdyby inne dzieci z moimi się na nim integrowały i w ten sposób uczyły się społeczeństwa.
O, już słyszę szczękanie oręża obrońców świętej własności: „skoro w papierach zapisane, to moje, skoro zapłaciłem, to mam, skoro mam, to mogę sobie robić co chcę!”. Tu na cudzą huśtawkę wkracza poważny problem ideologiczny, którego chyba nie rozwikłamy w kilku zdaniach, bo ja na przykład chciałbym żyć w społeczeństwie, które zamiast się grodzić i zaminowywać potrafi dbać o wspólne dobro, szanować dobro cudze i dzielić się dobrem własnym. Są pewnie tacy, którzy powiedzą, że oni wolą się grodzić (choć tych pewnie jest niewielu). Więcej jest takich, którzy też chcieliby żyć w tym altruistyczno-empatycznym raju, o którym marzę, jednak na razie, skoro raju nie ma w zasięgu ręki, decydują się na ochroniarzy, bramy i płoty pod napięciem. „Nie będzie mi się tu motłoch kręcić. Płacę, wymagam”.
„Płacę, wymagam” to święte zawołanie ortodoksyjnych obrońców świętej własności. Niedawno moja znajoma usłyszała je z ust młodej dziewczyny, która trzyma swojego konia w jakimś jeździeckim klubie. W klubie jest zasada, że w kwietniu po parkurze się nie jeździ, żeby trawa mogła wyrosnąć. Jak nie wyrośnie, to przez cały rok parkur będzie się kurzył. A tak – miesiąc przerwy i fajna trawka do późnej jesieni. Od wielu lat członkowie klubu przestrzegali tej zasady. Aż tej wiosny młoda dziewczyna, wychowana na grodzonych placach zabaw, przywiozła do klubu swojego konia i uznała, że skoro płaci - wymaga. Wyciąga więc swojego konia i lonżuje go na niewyrośniętej trawie. I tak, wskutek obrony świętej własności, młoda właścicielka konia zostanie właścicielką tony kurzu. Może jej to nie przeszkadza, ale skoro inni (którzy wszak też płacą) do tej pory zasady przestrzegali, pewnie woleli trawę od kurzu. I na tym właśnie polega paradoks własności. Której czasami trzeba bronić przed jej zbyt zachłannymi obrońcami.
Altruistyczno-empatycznego raju nie będzie, dopóki sami nie zaczniemy próbować go tworzyć. Proszę.
Krzysztof Cibor, Wirtualna Polska