Osiemnaście brzydkich pań i jeden kawaler
I żeby nie mieszkała w wieżowcu – precyzował stary kawaler spod Piotrkowa. Ale biuro matrymonialne nie znalazło mu panny mieszkającej nisko, panny młodej, mądrej, bogatej i o urodzie pani z telewizji. Gdyby było biurem profesjonalnym, wcale by takiej panny nie szukało.
17.05.2007 | aktual.: 29.05.2007 11:52
Decyzja Prokuratury Rejonowej Łódź-Górna właśnie się uprawomocniła: nie będzie śledztwa w sprawie agencji matrymonialnej Capri. Zygmunt K. nie złożył w terminie zażalenia na decyzję prokuratora, choć przez ostatnie dwa lata był bardzo rozżalony.
W 2005 roku K. trafił do łódzkiej agencji matrymonialnej. Mieszkaniec wsi w powiecie piotrkowskim, samotny, po pięćdziesiątce, z jasno określonymi marzeniami i zamiarami. Agencja tych marzeń nie spełniła, o co mężczyzna miał właśnie pretensje.
Według Zygmunta K. powinno być tak: on wpłaca 120 złotych gotówką, a biuro matrymonialne przedstawia mu kobietę jego marzeń, czyli przyszłą żonę. To jest: pannę. Broń Boże – rozwódkę. Broń Boże – z dziećmi. Pannę nie byle jaką, oczywiście, bo urodziwą, podobną do Miss Polonia, a konkretniej – do Ewy Wachowicz.
– Wcale mnie preferencje tego pana nie dziwią – przyznaje doktor Sławomir Kozieł, antropolog z Polskiej Akademii Nauk we Wrocławiu. Cztery lata temu wraz z profesorem Bogusławem Pawłowskim, także wrocławskim antropologiem, przebadał dwa tysiące polskich ofert matrymonialnych. – Dla samotników z Polski liczy się przede wszystkim uroda kandydatek. Wykształcenie czy pieniądze mają mniejsze znaczenie.
Dla Zygmunta K. pieniądze jednak miały znaczenie. Zapłacił przecież agencji matrymonialnej 120 złotych. I to gotówką. Biuro pieniądze zabrało, po czym pokazało mu zdjęcia 18 pań zupełnie niepodobnych do Ewy Wachowicz. Zdaniem starego kawalera zasadniczo starych i brzydkich. Tak brzydkich, że jak wyjaśnił podczas przesłuchania Zygmunt K. wymiarowi sprawiedliwości: "pan prokurator też by ich nie chciał".
Dziwactwa i nałogi
Co ciekawe, Zygmunta K. nie chciały i owe brzydkie panny. Większość, z którymi rozmawiał (przez telefon), nie zdecydowała się na randkę z samotnym panem po pięćdziesiątce.
– A to dlatego, że Polki nie cenią sobie starych kawalerów – wyjaśnia doktor Kozieł. – Stary kawaler może mieć dziwactwa, nałogi, źle się odżywia, zatem logicznie rzecz biorąc, długo nie pożyje. W mniemaniu wielu kobiet jest starym kawalerem, bo żadna go nie chciała. Może dlatego właśnie na rynku matrymonialnym w cenie są oferty "wtórne" – wdowcy i rozwodnicy.
Doktor Anna Giza-Poleszczuk, socjolog z Uniwersytetu Warszawskiego, dodaje, że los wiejskiego starego kawalera w Polsce jest marny od wielu dziesięcioleci. Przypomina, że już za czasów Gierka organizowano akcje pod hasłem "Żona dla rolnika".
– Ale tak źle jeszcze ze starymi kawalerami chyba w Polsce nie było – ocenia pani socjolog. – Niestety, kobiety mają dziś wysokie wymagania, a bycie starą panną, a właściwie już tylko singielką, nie jest w obecnych czasach dla Polki końcem świata.
Wersja wydarzeń z punktu widzenia właściciela biura matrymonialnego Capri pozostaje nieznana, bo właściciel biura, a w praktyce jego matka, z dziennikarzami rozmawiać nie chce. – Chcecie nas dobić! – krzyczy mi do słuchawki starsza pani.
I dodaje jeszcze, że na miłości się dziś w Polsce nie da zarobić. I że biuro jej syna ledwo wiąże koniec z końcem. Fakt, nie ma go nawet w spisie agencji matrymonialnych, nie ma go nawet w łódzkim spisie telefonów. Właściwie w ogóle go nie ma. Podobnie jak wielu innych biur matrymonialnych w Polsce, które pojawiają się, znikają, a potem znów się pojawiają. Już pod innymi nazwami i adresami. Cud z telewizji
– To nie jest prosty, łatwy i przewidywalny interes – przyznaje Adam Grzesiak, współwłaściciel warszawskiego Ogólnopolskiego Centrum Matrymonialnego "Czandra", jednej z najdłużej i najprężniej działających agencji, której w ciągu prawie ćwierćwiecza udało się skojarzyć kilkanaście tysięcy par.
Swoje powodzenie "Czandra" zawdzięcza przede wszystkim nowoczesnym metodom doboru par. Zanim samotnik trafi do bazy danych, musi wypełnić bardzo szczegółową ankietę, której często towarzyszy równie szczegółowy wywiad. – Staramy się zebrać jak najwięcej informacji o naszym kliencie, chcemy się dowiedzieć sporo o jego osobowości, o zamiarach i oczekiwaniach – wyjaśnia Grzesiak. – A i tak życie wielokrotnie płata nam figla.
Jako przykład Adam Grzesiak podaje historię pewnego samotnego Kanadyjczyka, który bardzo marzył o długonogiej blondynce z Polski. Po wielu miesiącach poszukiwań, organizowaniu castingów w największych polskich miastach "Czandrze" udało się znaleźć trzy kandydatki na kanadyjską żonę. I co?
– I nieoczekiwanie zjawiła się u nas samotna, miła dziewczyna, zupełnie nieprzypominająca modelki – opowiada Grzesiak. – I bardzo rozkochała w sobie pana z Kanady.
Co ciekawe, właściciel "Czandry" wcale się nie dziwi rozżalonemu kawalerowi spod Piotrkowa. Gdyby trafił do jego centrum w Warszawie z takimi wymaganiami, jakie przedstawił agencji z Łodzi, Grzesiak odprawiłby pana Zygmunta z kwitkiem.
Poradziłby mu jeszcze, by udał się do kościoła. Po to, by wymodlić w swoim życiu znaną panią z telewizji, po to, by wymodlić cud.
– To kwestia uczciwości – wyjaśnia. – Wiejski stary kawaler po pięćdziesiątce na znalezienie drugiej Ewy Wachowicz ma szanse prawie zerowe. Jeśli biuro matrymonialne zapewnia go, że mu taką znajdzie, to zwyczajnie wciska mu kit.
Czy to jednak wystarczy, by kawaler mógł dochodzić sprawiedliwości przed sądem?
– Byłoby to bardzo trudne, bo w umowach zawieranych przez biura matrymonialne z klientami nie ma przecież obietnicy znalezienia żony, jest tylko zapewnienie, że biuro dołoży wszelkich starań, by znaleźć kandydatkę – przyznaje Anisa Gnacikowska, warszawska adwokat specjalizująca się w prawie rodzinnym. – Należałoby zatem udowodnić, że biuro się nie postarało. Z tym byłby spory problem, bo przecież zazwyczaj klientowi przedstawia się jakieś oferty.
Capri przedstawiło Zygmuntowi K. 18 pań. Wychodząc zapewne z założenia, że uroda jest rzeczą względną.
Stajemy się samotni
Zdaniem Adama Grzesiaka bolączką polskiego rynku matrymonialnego jest brak profesjonalizmu. Biura matrymonialne prowadzą bezrobotni stolarze, emerytowane krawcowe lub jak w pewnej górskiej miejscowości – właścicielka pralni i jednocześnie zakładu pogrzebowego.
Rynkiem matrymonialnym nie interesują się także polskie organizacje konsumenckie, w przeciwieństwie na przykład do niemieckich, które co roku publikują ranking najpoważniejszych i – co ważne – najbardziej skutecznych firm kojarzących małżeństwa. Konkurencją dla polskich biur jest także Internet, w którym można poznać drugą połówkę w sposób łatwy i przyjemny, ale po którym grasują także zwykli oszuści.
– Czy nam się to podoba, czy nie, stajemy się powoli społeczeństwem samotnych – mówi doktor Anna Giza-Poleszczuk. – Dlatego biura matrymonialne mają przed sobą świetlaną przyszłość. Muszą tylko radykalnie zmienić swoje podejście do klientów, muszą być uczciwe, wiarygodne i nie obiecywać nikomu gruszek na wierzbie. Muszą wrócić do starych, mądrych zasad, jakimi kiedyś kierowały się swatki: do zdobycia jak największej informacji o potrzebach, ale także szansach samotnika na znalezienie takiego partnera, jakiego akurat sobie wymarzył. Mądrość swatki polega przecież także na tym, że w umiejętny sposób potrafi pokierować marzeniami.
Marzeniami Zygmunta K. spod Piotrkowa nikt jednak dotąd nie pokierował. Nadal zamierza pojąć za żonę sobowtóra Ewy Wachowicz. W dodatku takiego, który nie mieszka w wieżowcu. I który nie ma dzieci. Dlatego wciąż bardzo skrupulatnie przegląda oferty zamieszczane w gazetach. I liczy na to, że któregoś dnia przeczyta: młoda, piękna, bogata, o wyglądzie znanej pani z telewizji pozna kawalera. Najchętniej po pięćdziesiątce. Spod Piotrkowa.
Anna Szulc