Opowieść rozbitka z powodzi w Nowym Orleanie
Danny jest wściekły, że nie będzie mógł palić
w hali Convention Center. Uratowałem trzystu ludzi, a teraz
zabierają mi papierosy! - mówi oburzony. Takie są jednak przepisy
- chodzi o zdrowie i bezpieczeństwo ewakuowanych w schronisku w
Houston.
07.09.2005 | aktual.: 07.09.2005 19:21
Danny Whitehead, wysoki czarnoskóry 40-latek, przyjechał z Nowego Orleanu ze swoją narzeczoną Kim Carter pożyczoną półciężarówką jej szefa. Kim pracowała na budowie. Danny jest mechanikiem z długim stażem na statkach handlowych. Był też komandosem w Navy Seals, słynnej jednostce płetwonurków marynarki wojennej USA.
Doświadczenia te przydały mu się w poniedziałek 29 sierpnia kiedy w Nowy Orlean uderzyła Katrina. Jego dom w St. Bernard Parish woda zalała po dach. Danny dostał się do łodzi sąsiada, z której pomocą przez cały dzień wyławiali rozbitków i przewozili ich na suchy ląd.
Drewniany dom, którego już nie ma sensu odbudowywać, był ubezpieczony. Ale Danny - jak opowiada - trzymał w nim także 25 tys. dolarów w gotówce, wszystkie swoje oszczędności. Tego już nie odzyska. Pozostaje tylko liczyć na pożyczkę z FEMA. Jak słyszał, Federalna agencja ds. walki z kataklizmami udziela ich w podobnych sytuacjach.
Na drugi dzień powodzi Danny trafił do stadionu baseballowego Superdome, początkowej przystani dla powodzian, którzy - jak on - nie wyjechali z miasta przed huraganem.
Policja nie pozwalała wejść na górne piętra, gdzie były czynne toalety. Więc ludzie rzucili się na policjantów. Tak zaczęły się zamieszki. Ludzie rozbijali automaty bankowe, brali forsę. Policja nic nie mogła zrobić, było ich z kilkuset przeciwko 20 tysiącom - wspomina kolega Danny'ego, Bill.
Z Superdome i okolic, gdzie koczowały ofiary powodzi, każdy ma swoją opowieść, a wersja władz różni się od wersji rozbitków. Policja podkreśla agresję tłumu: ludzie plądrowali sklepy, uzbrojone bandy napadały na zabłąkanych turystów.
Ustalono już jednak, że władze miasta pozostawiły rozbitków w Superdome samym sobie, a FEMA udawała, że nie wie nawet, iż tam przebywają. Jak wykazują dokumenty, szef agencji Michael Brown spóźnił się z wezwaniem pomocy. Amerykański Czerwony Krzyż obwinia też władze stanowe. Danny narzeka na rząd. Jak to możliwe, że w tak bogatym kraju wszystko tak nawaliło?
W Convention Center Danny i Kim co chwila spotykają znajomych ze swojej dzielnicy, padają im w objęcia. W parafii św. Bernarda wszyscy się znają i pomagają sobie nawzajem. Tyle tylko, że parafii już nie ma. Po opadnięciu wód być może większość domów trzeba będzie wyburzyć.
Danny i Kim rejestrują się w Czerwonym Krzyżu, pakują do plastikowych worków ubrania, jedzą w stołówce pierwszy od rana posiłek. Powiedziano im, że dostaną specjalne karty kredytowe wydane dla poszkodowanych. Przez godzinę dzwonią do rodziny i przyjaciół z telefonów rozstawionych na stołach przez ekipy z SBC Communications.
Kim dodzwoniła się do brata: Powiedz wszystkim, że żyję i mam się dobrze. Danny też ma dobre wiadomości - dodzwonił się do kuzynki w Chicago i pojutrze dostanie od niej przez Western Union przekaz pieniężny. Ludzie z "Operation Compassion", kościelnej organizacji kierowanej przez południowych baptystów, obiecali mu pracę.
Dzień należał do udanych. Bóg jest dobry - powtarza Kim.
Tomasz Zalewski