Oni wykiwali SB! Kulisy spektakularnego "skoku na bank"
Wiedziałem, że dojdzie do uderzenia ze strony władzy i zablokowania naszych rachunków, dlatego musieliśmy wyjąć 80 milionów należące do "Solidarności" i ukryć je w bezpiecznym miejscu - o kulisach spektakularnego "skoku na bank", czyli akcji uratowania przez Służbą Bezpieczeństwa związkowych pieniędzy opowiada Wirtualnej Polce Józef Pinior.
Obecny senator PO, pełnił wówczas funkcję rzecznika finansowego związku. O akcji opowiada najnowszy film Waldemara Krzystka "80 milionów". Uczestniczyli w niej oprócz Piniora także Piotr Bednarz, Stanisław Huskowski i Tomasz Surowiec. Po 13 grudnia 1981 r. Pinior ukrywał się i był poszukiwany listem gończym. W latach 1983-1988 był wielokrotnie aresztowany i więziony z tytułu niezależnej działalności związkowej.
WP: Joanna Stanisławska: Jak zrodził się pomysł, by wyjąć z banku 80 milionów należących do "Solidarności"?
Józef Pinior: Jako 26-letni, świeżo upieczony prawnik zostałem rzecznikiem finansowym "Solidarności". Odpowiadałem za strategię finansową związku, wiedziałem, że musi mieć zaplecze materialne, by móc walczyć o prawa pracowników. Wtedy jeszcze wydawało się, że będzie postępować demokratyzacja i reformy, więc chciałem, żeby "Solidarność" działała na zasadach gospodarki rynkowej, tak jak związki zawodowe w USA, Izraelu czy Europie Zachodniej. Latem i wczesną jesienią 1981 r. stało się dla mnie jasne, że liberalizacji nie będzie, a zamiast tego dojdzie do konfrontacji, uderzenia ze strony władzy.
WP: Spodziewał się pan, że dojdzie do stanu wojennego?
- Trudno było sobie coś takiego wyobrazić. Myślałem raczej o stanie wyjątkowym. Pewne było, że elementem tej operacji będzie blokada naszych rachunków. Uważałem, że należy wyjąć pieniądze i umieścić je w bezpiecznym miejscu.
WP:
Trudno było przekonać innych działaczy do podjęcia takich działań?
- Tak, bo koledzy trochę nie mieli wyobraźni, jeżeli chodzi o kwestie finansowe, robotnicy bali się pieniędzy w sensie metafizycznym.
WP:
Kogo poinformował pan o akcji?
- Władka Frasyniuka, który był przewodniczącym związku, Piotra Bednarza, wiceprzewodniczącego, Basię Labudę. Nie informowałem natomiast nikogo, ile wyjmiemy. Bednarz dowiedział się dopiero przy kasie w banku, że chodzi o 80 milionów zł. Wszyscy myśleli, że wyjmę 5-10 milionów.
WP:
Jak długo trwały przygotowania?
- We wrześniu-październiku 1981 r. doszedłem do przekonania, że pieniądze trzeba wyjąć. Długo zastanawiałem się, jak to wszystko zaplanować, wreszcie znaleźć kryjówkę, gdzie będzie można przechować pieniądze. Przecież nie mogliśmy ich schować w jakiejś szopie w lesie. To musiało być miejsce w 100-procentach bezpieczne.
WP: Pieniądze zostały ukryte u abp. Henryka Gulbinowicza, ówczesnego metropolity wrocławskiego. Czy kardynał był wtajemniczony i przygotowany na ich przyjęcie?
- Nie. Upewniłem się tylko, że tego poranka będzie we Wrocławiu. Wiedziałem, że kardynał wyciągnie do nas rękę, bo od początku współpracował z "Solidarnością". Wcześniej, kiedy nie mieliśmy jeszcze rachunku bankowego, wielokrotnie dawaliśmy mu pieniądze na przechowanie, np. dolary, które ludzie spontanicznie przekazywali na związek. Gdyby jednak kardynał uznał, że miejsce nie jest bezpieczne, miałem w głowie alternatywny plan.
WP: W banku była tak ogromna suma pieniędzy? Nikt nie robił problemu, żeby taką kwotę wypłacić?
- W dniu poprzedzającym akcję przygotowałem wszystko dzięki pracownikom banku. Dyrektor 5. oddziału Narodowego Banku Polskiego we Wrocławiu Jerzy Aulich został poproszony o przygotowanie operacji wypłaty. Przede wszystkim musiałem się upewnić, że nie powiadomi o tej wypłacie Służby Bezpieczeństwa ani milicji. Cała operacja została obszernie opisana w książce Katarzyny Kaczorowskiej pt. "80 milinów", która została wydana przy okazji filmu. Uzupełnieniem obrazu jest także dokument Michała Rogalskiego "Gdzie się podziało 80 milionów", który lada dzień będzie miał swoją premierę. Takiej operacji nie dałoby się przeprowadzić znienacka, zebranie pieniędzy nie trwa 20 minut. Pracownicy banku zachowali się fantastycznie, utożsamili się z nami, z "Solidarnością". Szczególnie heroiczna była postawa dyrektora Aulicha. To dzięki niemu ta akcja się udała. Proszę sobie wyobrazić, co by się stało, gdyby SB nas zatrzymała z tymi milionami na ulicy. Jak byśmy udowodnili, że ratujemy te pieniądze, a nie uciekamy z nimi do
Wiednia? To byłaby katastrofa!
WP:
Czy faktycznie, tak jak jest to przedstawione w filmie, SB była bliska zatrzymania was?
- SB dowiedziała się o tej operacji po wprowadzeniu stanu wojennego, wiem, że wyciągnięto jakieś personalne konsekwencje.
WP: Wiem, że ilość toreb na pieniądze okazała się niewystarczająca. Nie przewidział pan, że te 80 milinów to będzie tak dużo pieniędzy fizycznie?
- Trochę zabrakło mi wyobraźni. Zabrałem dwie walizki, okazało się, że to za mało. Bank poszedł nam na rękę i wypożyczył walizki bankowe, duże stare kufry z okuciami. Do dziś ich niestety nie oddałem.
WP:
Do tego "skoku na bank" potrzebny był jeszcze duży fiat i maluch...
- Tak, to była akcja na dwa samochody (śmiech). Ja i Bednarz przyjechaliśmy do banku dużym fiatem Tomasza Surowca, a potem z pieniędzmi udaliśmy się w inne miejsce miasta, gdzie czekał na nas mały fiat Stanisława Huskowskiego. Tutaj znowu mi zabrakło wyobraźni, bo walizki nie chciały się zmieścić do malucha, więc wyrzuciliśmy koło zapasowe. Wyjechaliśmy za miasto, żeby mieć pewność, że nikt nas nie śledzi i wróciliśmy prosto do kardynała. WP: Po 13 grudnia był pan poszukiwany listem gończym, musiał się ukrywać, potem był więziony. Jak pan to znosił?
- Sierpień 1980 r., potem 16 miesięcy legalnej "Solidarności" i w końcu stan wojenny, to był fascynujący czas, który ukształtował moje pokolenie. To był mój ruch, on mnie ukonstytuował, wtedy spełniłem się w życiu i też w pewnym sensie spaliłem. To była wielka przygoda, taka egzystencjalna pełnia, że nie myślałem o strachu.
WP:
Naprawdę nie miał pan momentów zwątpienia? Nie bał się o życie?
- Oczywiście miałem pewne obawy, ale czułem się niesiony przez falę historii. Życie w ukryciu i działalność w konspiracji były bardzo trudne, szczególnie kiedy energia społeczna zaczęła się wypalać. Władza zabijała ducha w społeczeństwie poprzez represje, szykany, zmuszała ludzi do emigracji. Z czasem mogliśmy już liczyć tylko na siebie. Ta euforia, którą ukazuje film Krzystka, ustąpiła miejsca twardej walce o to, żeby nie dać się złapać. Najbardziej bolesny był czas, który spędziliśmy w więzieniu. Ja jednak ciągle wierzyłem, że ten system musi w końcu upaść.
WP:
Co się stało z tymi 80 milionami?
- Poszły na funkcjonowanie podziemnych struktur związku, z tych pieniędzy pomagaliśmy innym regionom w Polsce. Wiosną 1982 r. przekazaliśmy milion złotych na rodziny internowanych związkowców i zwolnionych robotników za strajki w fabryce samolotów w Świdniku na Lubelszczyźnie. Także inne regiony dostawały od nas pieniądze: Kraków, Bielsko Biała, Warszawa. Duże kwoty szły na Radio "Solidarność", które współzakładałem i rzecz jasna na wydawnictwa podziemne i poligrafię.
WP: Na ile to, co oglądamy w filmie "80 milionów" jest zgodne z rzeczywistymi wydarzeniami?
- Film jest oczywiście projekcją wyobraźni artysty Waldemara Krzystka, np. akcja esbecji, którą oglądamy na ekranie nie miała miejsca, reżyser specjalnie udramatyzował tę historię. Myślę jednak, że jego wizja oddaje prawdę o tamtych czasach. To także fascynujący obraz Dolnego Śląska, Krzystkowi udało się oddać atmosferę braterstwa, jakie było wtedy między ludźmi, oraz poczucie wolności. Zadbał o detale, odtworzył Wrocław z czasów PRL, te duże fiaty, autokary PKS, śnieg leżący na ulicach... W związku z tym, że reżyser żył w tamtych czasach, sam to wszystko przeżył, miał wyczucie, zadbał o to, by w filmie nie było fałszu.
WP: W filmie "80 milinów" wyeksponowana została postać młodego kapitana SB Sobczaka, który poluje na działaczy "Solidarności". To znakomita rola Piotra Głowackiego. Czy wśród Pana znajomych były osoby, które decydowały się na karierę w aparacie bezpieczeństwa? Jakie były ich motywacje?
- Jestem prawnikiem, więc w moim środowisku wiele osób decydowało się na pracę w SB czy prokuraturze, np. jeden z prokuratorów, który oskarżał mnie w stanie wojennym, był moim kolegą z roku. Motywacje, jakie nimi kierowały były głównie materialne. Kariera w służbach dawała szybszy dostęp do mieszkania, samochodu, szły za nią konkretne przywileje. Prawnik, który tak jak ja nie należał do organizacji młodzieżowej czy do partii, był praktycznie bez szans na praktykowanie w zawodzie. To oznaczało wegetację, emigrację wewnętrzną.
WP:
Kiedy pan zrozumiał, że nie zostanie reżimowym prawnikiem?
- Tę decyzję podjąłem po wydarzeniach radomskich i powstaniu Komitetu Obrony Robotników. To było wydarzenie przełomowe dla mojego pokolenia. Stanęliśmy wtedy przed pytaniem, czy możemy się z tym godzić, że jest cenzura, że milicja bije robotników, którzy chcą strajkować, że wymiar sprawiedliwości nie jest autonomiczny...
WP: W filmie gra pana Krzysztof Czeczot, młody aktor i dramaturg, szerokiej publiczności znany z roli Maćka Szymczyka w serialu "BrzydUla". Udzielał mu pan wskazówek?
- To wielki aktor i wspaniała rola. Rozmowy z Krzysztofem i innymi aktorami grającymi w tym filmie, z Waldemarem Krzystkiem, producentami, Marcinem Kurkiem były dla mnie bardzo ważne. Przekonały mnie do idei tego filmu. Początkowo byłem sceptycznie nastawiony do tego projektu i to z kilku powodów. Przede wszystkim obawiałem się, że wyjdzie z tego film kombatancki. Poza tym chodziło o życie moje i mojej żony, nie chciałem, żeby zmieniano nasze biografie. Krzystek uszanował moje prośby i wszystko, co jest związane ze mną i z moją żoną Marią, zostało ukazane prawdziwie. Nawet takie detale, jak kwiaty, z którymi do niej przychodzę, żeby się ukryć. Według pierwszego scenariusza miałem jej wręczyć kwiat w doniczce, ale wywalczyłem kwiaty cięte. Kiedy zobaczyłem, jak młodzi aktorzy, którzy mają tyle lat, co my wtedy, traktują ten film, że jest to dla nich wielka, ważna przygoda i wkładają w swoją grę tyle pozytywnej energii, zrozumiałem, że może z tego wyjść tylko coś naprawdę dobrego.
WP: Stanisław Huskowski po premierze filmu żartował, że gdyby on wtedy naprawdę "tyle razy oberwał w pysk od esbeka, tak żywiołowo skakał na tych demonstracjach, jak to widać w filmie, i tak płomiennie kochał się w pięknej wiolonczelistce, to powinni go zatrudnić do roli Jamesa Bonda". Jego postać jest bardziej przerysowana?
- Staszek jest znany ze poczucia humoru. Ta postać została sklejona z losów jego oraz historii działacza "Solidarności Walczącej" z Legnicy Andrzeja Myca, który jest przyjacielem z ławki Waldemara Krzystka. To jego żona w nocy z 12 na 13 grudnia trafiła do szpitala i urodziła dziecko.
WP: Jak ten film przyjęli pana synowie? Czy myśli pan, że dylematy bohaterów są zrozumiałe dla młodych widzów?
- Myślę, że ten film może się podobać młodym ludziom. Mogą się z nim utożsamić, powiedzieć: to jest nasza historia. Spotykam się z bardzo pozytywnymi reakcjami i ogromnie mnie to cieszy.
Rozmawiała Joanna Stanisławska, Wirtualna Polska