Co musi się zdarzyć, żeby mężczyzna po rozstaniu był stuprocentowym ojcem? Na Ziemię muszą przylecieć Marsjanie – mówi Paweł Droździak, psycholog i terapeuta.
Mieliśmy rozmawiać o złych ojcach. Trudno o straszniejszy moment.
- Nie mogę skomentować historii rozszerzonego samobójstwa z warszawskiego Bemowa. Żaden psycholog publicznie tego nie może zrobić.
Dlaczego?
- Nie komentuje się poważnych spraw mając dane tylko z jednej strony, tylko z mediów, nie znając całej historii z relacji wielu osób. Nie należy diagnozować publicznie konkretnej osoby. Czyli w sumie niewiele można. To co mogę powiedzieć, to próba odpowiedzenia na nurtujące mnie cykliczne wydarzenia.
Od pewnego czasu pojawia się sporo doniesień o sytuacjach, w których ktoś przechodzący przez system leczenia, konsultacji psychologicznych, diagnozowania, opiniowania - nagle dokonuje spektakularnego aktu przemocy. Okazuje się, że specjaliści, pod opieką których był, tego nie przewidzieli. Ktoś chodzi na długotrwałą terapię, leczy się u psychiatry, ale nikt z tych specjalistów nie sugeruje, żeby te osobę zamknąć, bo ona może zrobić coś strasznego. A ta osoba bierze broń, strzela z okna do ludzi, albo rozbija pilotowany przez siebie samolot, zabija rodzinę, wysadza się granatem w centrum handlowym.
Ludzie pytają: jak to możliwe, że tylu specjalistów tego kogoś widziało i nikt nie przewidział? W USA całkiem sporo osób pyta o ten problem. Co się dzieje z ekspertami, że tak jakby oślepli?
W realiach polskich, jeżeli sąd ma wątpliwości w sprawie rodzinnej – kieruje rodzinę na diagnozę do RODK - Rodzinnego ośrodka diagnostyczno konsultacyjnego. Tam psycholodzy diagnozują sytuację i coś sugerują sądowi. I sąd rodzinny zwykle robi tak, jak RODK mu podpowiada. Czasami wysyła także na diagnozę psychiatryczną. I to jest niezłe rozwiązanie – na pewno lepsze niż gdyby sąd sam miał decydować, co zrobić z taką rodziną.
Ale w pewnych nielicznych, wyjątkowych przypadkach, może pojawiać się problem. Żeby go zrozumieć, musimy sobie uświadomić, że psychiatrów i psychologów szkoli się do pomagania. Do empatyzowania. Wczuwania się. Współczucia i akceptacji. Akceptacji i zaangażowania. Żeby być razem z klientem. Nie oceniać go. Wspierać. Ta postawa jest dobra pod warunkiem pewnego podstawowego założenia. Założenia dobrej wiary.
Wiary, że pacjent naprawdę chce pomocy?
Kiedy do psychologa przychodzi pacjent, nie mówi całej prawdy, zniekształca zawsze rzeczywistość, gra trochę z terapeutą. Ale dzieje się to w pewnych granicach, właśnie granicach dobrej wiary. Zakładamy, że przyszedł dobrowolnie, we własnym interesie, po pomoc. Części prawdy nie ujawnia, ale jest minimum współpracy, bo obie strony maja ten sam cel.
Ale są sytuacje z udziałem psychologów, w których założenie dobrej wiary nie ma podstaw. Ludzie wyobrażają sobie: psycholog skutecznie pomagający w terapii ma na pewno także inne kompetencje – świetnie rozpoznaje kłamstwo, skutecznie negocjuje i tak dalej. Nie jest tak. Ktoś, kto dobrze pracuje konfrontacyjnie z socjopatami uzależnionymi od ciężkich narkotyków, niekoniecznie poradzi sobie z osobami lękowymi albo depresyjnymi. Terapeuci nie oceniają. Są empatyczni i mili. I czasem nie doceniają, jak mocno ktoś z kim pracują, jest zaburzony.
Dlatego nie rozpoznali, w jakim stanie był ojciec, który niedługo potem zabił własne dziecko?
Terapeuci zaniżają poziom zaburzenia, bo współczująco wchodzą w świat tej osoby. Dlatego nie widza tego, co widzi ktoś, kto ocenia, jest krytyczny, może nawet cyniczny. Na przykład taki typ psychiatry - urzędnika. Owszem: niezbyt wesprze. Ale poziom zaburzenia osoby potencjalnie skłonnej do przemocy szybciej się w kontakcie z kimś takim ujawni, bo dojdzie między nimi do konfrontacji. Z przemiłym terapeutą to się długo może nie wydarzyć. Człowiek świetny w pomaganiu tym, którzy tego naprawdę chcą, może być bardzo długo zwodzony przez osobę, która w ogóle nie ma intencji szukania pomocy i de facto: wcale nie jest pacjentem. W zakres szkolenia terapeutycznego nie wchodzi prawie nigdy coś takiego, jak estymacja zagrożenia.
Dlatego myślę, że w przypadku tego typu orzeczeń, jak to, gdzie nie rozpoznano zagrożenia, jakie stwarzał ojciec, oprócz psychologów i psychiatrów z taką osobą powinni rozmawiać też policjanci z długim stażem albo ochroniarze. Wiele może nie pomoże to człowiekowi, który jest w prawdziwych kłopotach, ale na pewno policjant szybciej niż psycholog odgadnie, kto może nagle wyciągnąć broń. Oni miewają niesamowitą intuicję właśnie dlatego, że nie mają złudzeń - wiele lat stykali się z ludźmi dokonującymi aktów przemocy. Potrafią je często przewidzieć lepiej, niż psycholog. Przemoc jest elementem ich pracy o wiele częściej, niż pracy psychologów. Tam, gdzie psycholog miesiącami może być wodzony za nos, ochroniarz tylko parsknie śmiechem.
Śmiechem, ale przez łzy, parsknie każdy, kto spojrzy na liczby dotyczące polskich ojców. Wracamy do pierwotnego tematu naszej rozmowy. 318 tysięcy osób nie płaci w Polsce alimentów. Ich łączne zaległości przekroczyły 11,8 mld zł. Rekordzista jest winien 668 tys. zł. Milion dzieci w Polsce nie dostaje należnych im pieniędzy. Tak będzie zawsze?
Mam złe wiadomości. Tak złe, że jako ich posłaniec, chciałbym się ubezpieczyć przez zarzutami. Nie zajmuję się osądem moralnym faktu, że ojcowie nie płacą. Dzisiaj ktoś, kto niepłacących nie potępi na starcie, naraża się na poważne kłopoty.
Nie chce być pan chłopcem do bicia?
To, co powiem, można określić jako niechcianą część prawdy. Zwykle się ją w mówieniu o ojcostwie pomija. Najpierw odpowiedzmy na pytanie: skąd się wzięły alimenty, po co je tworzono i co je historycznie poprzedzało?
Dlaczego cofamy się w zamierzchłą przeszłość?
Frustracja związana z epidemią niepłacenia to w gruncie rzeczy ogromny zawód porażką projektu kulturowego zakładającego, że człowieka nie powinno nic ograniczać. Większość pomysłów składających się na ten współczesny projekt kulturowy, to antropologiczne science fiction, które nie ma nic wspólnego ze znajomością natury człowieka. Alimenty są jednym z elementów tego projektu. To, że mężczyźni masowo nie płacą (prócz tego, że to nieładne z ich strony), jest porażką kultury masowej wolności. Z naszymi marzeniami wygrywa antropologia. Małżeństwa nie wymyślono ot, tak sobie. Jego wynalazek opierał się na głębokiej znajomości natury człowieka.
Bez papierka nie ma pieniędzy? Chce pan powiedzieć: winę za to, że mężczyźni nie płacą na dzieci, ponosi biologia?
To nie jest takie znowu proste. I, podkreślam jeszcze raz, to nie jest próba tłumaczenia ludzi, którzy nie płacą. Raczej zrozumienia tego, co się dzieje. Zrozumienie jest czymś innym niż akceptowanie.
Zacznijmy od najprostszego rozróżnienia: macierzyństwo jest pewnikiem, ojcostwo – nie. Dla mężczyzny i dla kobiety pojawienie się dziecka jest zupełnie odmiennym doświadczeniem. Kobieta nosi dziecko w brzuchu, rodzi je – ciągłość więzi z dzieckiem przeżywa fizycznie. Co ciekawa: nie musi mieć więzi z mężczyzną, żeby czuć łączność z dzieckiem. Ciąża zmienia ją hormonalnie, wpływa na jej funkcje poznawcze. Kobieta od początku ma całkowita pewność swojego związku z dzieckiem - choć wcale nie musi mieć pewności co do tego, kto jest ojcem.
Za "odczuwanie macierzyństwa" w mózgu odpowiadają inne struktury niż za "przypisanie ojcostwa". Ojcostwo jest bardziej skomplikowane: mniej biologiczne, bardziej intelektualne. Żeby mieć świadomość bycia ojcem, trzeba mieć pamięć (wiedzieć, z iloma i jakimi kobietami uprawiało się seks), rozpoznawać osoby (twarze kobiet, z którymi uprawiało się seks), umieć liczyć (liczbę kobiet, z którymi uprawiało się seks i miesiące po ewentualnym zapłodnieniu). Macierzyństwo czuje każdy ssak. Ojcostwo - nie. Aby uznać się za ojca, mężczyzna musi uruchomić o wiele bardziej złożone funkcje poznawcze niż kobieta-matka. A im bardziej złożone funkcje - tym bardziej zawodne. Instynkt nie wystarczał mężczyznom, żeby czuć się ojcem. Dlatego społeczeństwo stworzyło mechanizmy, które miały te funkcje niejako "protezować", gdyby natura zawiodła.
Na przykład małżeństwo. I cały patriarchat. I dziedziczenie.
Tak. Poza tym nadawanie dziecku nazwiska ojca, wykluczenie swobody seksualnej i tak dalej - wszystko to miało służyć zapewnieniu, że ojciec biologiczny jest ważną postacią dla dziecka. Mężczyzna-mąż automatycznie uznawał siebie za ojca dzieci kobiety, z którą był związany. Czuł się ojcem, dzięki temu, że czuł się mężem kobiety.
To te mechanizmy tworzą ojca - sama biologia tego nie zrobi. W tym sensie ojcostwo jest tworem kulturowym, macierzyństwo - nie. Jasne, że matka po urodzeniu dziecka nie ma pojęcia, co robić, ale jej biochemia jest gotowa na opiekowanie się nim. Nie wie, co ma robić, bo kultura wysyła dzisiaj sprzeczne sygnały co do roli matki: "mam zostać w domu czy iść do pracy?", "karmić piersią czy butelką", itp.
Ojcowie na etapie tuż po urodzeniu dziecka mają dobre chęci, natomiast ich uczucia są w dużej mierze efektem empatyzowania z matką, a nie chemii w mózgu. Czują dumę, ekscytację, ale to wynik procesów opartych na wiedzy, że to ich dziecko. I na pragnieniu tworzenia wspólnoty z tą konkretną kobietą.
Dawno, dawno temu, kiedy dopiero nauczyliśmy się rozpalać ogień, mężczyzna nie wiedział, że jest ojcem dziecka. Zbyt wiele czasu upływało między aktem zapłodnienia, a urodzeniem dziecka, jego wzrastaniem i rozwojem. Bez tej masy zwyczajów, o których powiedzieliśmy, mężczyzna w ogóle by nie skojarzył, że akt seksualny ma powiązanie z narodzinami dziecka.
Ale, na Boga, dziś nie jesteśmy małpoludami! Czy twierdzi pan, że mężczyzna to ograniczony osobnik, który, na widok własnego nowonarodzonego dziecka, nie jest w stanie obudzić w sobie ojcowskich uczuć? Że został zaprogramowany na to, żeby rozsiewać swój materiał i nie przejmować się, co z "bachorem"? To jest bardzo ryzykowna teza.
Nie tylko w temacie alimentów, ale i w wielu innych ludzka istota to trochę produkt ewolucji, a trochę - produkt kultury. Toczy się między tymi częściami często dość dramatyczna walka. Pani powiedziała, że ile ojców zalega z alimentami?
Prawie 400 tysięcy. Niestety, nie wiemy, ile to jest proporcjonalnie do wszystkich zasądzonych alimentów.
To jest właśnie proporcja przyrody w człowieku i kultury w człowieku. Jest wielu wspaniałych ojców którzy mimo rozwodu z matką dziecka robią wszystko, co trzeba i o wiele więcej. Inni przechodzą całkowicie na stronę instynktów
Niektórzy piszą o swoich dzieciach: "eks dzieci". Albo: "kocham dzieci kobiety, z którą jestem".
Tak. Bo tak czują: "nie mam relacji z matką, to i dziecko mnie nie obchodzi". Zapominają. "Robią" kolejne dzieci. Instytucję małżeństwa stworzono właśnie dlatego, że bez niej sytuacja tak właśnie wygląda. Oczywiście nie mówimy o całej populacji.
Część ojców radzi sobie bez małżeństwa. Potrafią uwewnętrznić kulturę, dokonać złożonych operacji umysłowych i wytworzyć uczucie przywiązania, miłości do dziecka. Nawet, jeśli się dowiadują wiele lat po rozwodzie, że ono w ogóle nie było ich dzieckiem biologicznym. Nawet wtedy pozostają wspaniałymi ojcami. Ale ogromna część działa właśnie tak, jak działałby nasz włochaty praprzodek pozbawiony kulturowych instytucji. Po prostu: znika małżeństwo, to i znika więź. To nie ja powiedziałem, ile ojców nie płaci. To pani powiedziała.
Wynalezienie ojców – mężczyzn, których kultura logicznie wiąże z konkretnymi dziećmi - to był bardzo ważny punkt w historii. I ten wynalazek został dość specyficznie obudowany. Cała masa rytuałów wiąże mężczyznę z dzieckiem, ale zawsze poprzez jego relację z kobietą. Jeśli zrezygnowaliśmy z rytuałów, to nie da się uratować zysków, jakie z nich były.
To dlatego, że jest coraz więcej związków nieformalnych, rozwodów? O to panu chodzi?
Dziś chcemy mieć wolność sposobu życia nie ograniczoną rytuałami, chcemy móc małżeństwo tworzyć i rozwiązywać w sekundę on-line, a jednocześnie wyobrażamy sobie, że zlikwidowanie tych wszystkich mechanizmów kulturowych da się przeprowadzić bez kosztów. To jest niemożliwe. Gdyby było możliwe, ludzkość nigdy nie wymyśliłaby małżeństw.
Ale kto tu coś likwiduje? Ludzie wciąż biorą śluby, a najbardziej postępowa lewica walczy o ateistyczne i pozakościelne związki partnerskie dla par homo- i heteroseksualnych.
Tego rodzaju pomysły pokazują, że dziś rozumiemy małżeństwo jako wyraz przywiązania emocjonalnego partnerów do siebie. Nie chcemy pamiętać, że historycznie ten wynalazek służył zupełnie czemuś innemu. Współczesność chce mieć wolność od małżeństwa, ale pozostawić jego nienaruszone korzyści. I wścieka się, że nie wychodzi. A nie wychodzi.
Dziś postulujemy stopniowalność. Związek nieformalny, półformalny, ćwierćformalny, "urzędowe zaświadczenia dla par niepotrzebujacych papierka, że na pewno go nie potrzebują". Stosownie do tego, co czujemy w tym związku. Ale istnienie dzieci nie ma nic wspólnego ze stopniem przywiązania emocjonalnego partnerów – ma charakter binarny. Dzieci są albo ich nie ma. Te pomysły, o których tu wyżej mowa, tudzież inne bardziej jeszcze nowoczesne, rożne poliamoryzmy, komuny wskazują: uciekamy od binarności, czyli realności. Pomiędzy naszym domaganiem się, by od niej uciec, a istnieniem dzieci, będzie się pojawiać napięcie i zaobserwujemy wiele zupełnie dziś nieznanych zjawisk. Epidemia niepłacenia alimentów to najpewniej nie wszystko, co jeszcze będziemy oglądać.
Co jeszcze będziemy oglądać?
Zależy jak daleko zajdziemy w reformowaniu rozumienia ludzkich związków. Na przykład możemy zobaczyć procesy wytaczane przez tych wszystkich, którzy jako dorośli ludzie będą chcieli się dowiedzieć, kto był ich biologicznym ojcem, ale nie będą mogli. Albo będziemy mogli oglądać takie dzieci, które są dziećmi poliamorycznych systemów złożonych z kilku osób - nagle okaże się, że system się rozpadł, a dziecka nie chce wziąć nikt. Bądź jest w tym taka rotacja, że w ciągu kilku lat okaże się: nagle nie ma tam nikogo z osób, które w nim były na początku. Dziś to się może wydawać nie do uwierzenia, ale wyobraźmy sobie rodzinę z lat pięćdziesiątych, w której siedemnastolatka mówi rodzicom: "Janek dziś śpi u mnie". Rodzice pomyśleliby, że ich biedna córeczka zwariowała. Zachęcam do uruchomienia wyobraźni. Jeżeli każdy będzie miał samochód to o ile szybciej dojedziemy wszyscy rano do pracy? Po prostu to sobie wyobraźmy.
Wybrzmiewa w pana ustach mocno pochwała społeczeństwa konserwatywnego. Rozumiem, że ojciec konserwatywny po rozwodzie z żoną zapłaci chętniej alimenty, a ojciec liberalny po odejściu od kobiety z którą był w nieformalnym związku, tych alimentów nie zapłaci?
To nie jest pochwała społeczeństwa konserwatywnego, tylko wyjaśnienie, dlaczego wszystkie społeczeństwa, które przetrwały do naszych czasów, funkcjonowały w układach małżeńskich. Bo to się sprawdziło w praktyce. Co wcale nie znaczy, że jednostce było w tym wygodnie. Było jej niewygodnie, tylko o to nikt nie pytał. Nikogo to nie obchodziło. W tym momencie mamy rozpad tej struktury, ponieważ ludzie jej po prostu nie chcą. Nie chcą jej jako jednostki, bo im się bez niej żyje lepiej. Niezaprzeczalnie lepiej. Ale chcieliby, żeby żyło im się lepiej bez tej struktury "nierozerwalnego małżeństwa", ale jednocześnie, żeby mieli korzyści, które to małżeństwo zapewniało. Czyli, żeby ojcowie, nie będąc mężami, dalej funkcjonowali tak samo jako ojcowie, płacili, wychowywali, angażowali się itd. Ja po prostu mówie, że to jest tak samo realistyczne, jak domagać się, żeby każdy miał domek z widokiem na morze. Nie ma tyle brzegu morza. Ale każdy ma prawo taki domek mieć. Konserwatywny ojciec by się nie rozwiódł, wiec temat alimentów by nie istniał.
I wszyscy żyliby długo i szczęśliwie. Tyle, że konserwatywny ojciec nadużywał przemocy.
Nie mówimy o patologiach. Ja nie jestem przeciw rozwodom. W ogóle nie uważam się za konserwatystę. Po prostu twierdzę, ze pomiędzy ludzkim jednostkowym pragnieniem wolności, a tą logiką, która kazała społeczeństwom tworzyć małżeństwa, zachodzi sprzeczność. I jest ona nie do usunięcia.
Na szczęście są testy na ojcostwo.
Testy nic nie dają, tylko pogarszają sytuację.
Jak to?!
Nie chodzi o to, że mężczyźni nie wierzą, że to ich dzieci biologiczne. Problem w tym, że wierzą w fakt biologiczny, ale nie potrafią go poczuć, bo się rozstali z kobietą. I żadne testy na ojcostwo tego nie zmienią.
Fora dla rozwodzących się ojców pełne są porad, jak uniknąć płacenia, jak zaniżyć ,"wycenę" wydatków na dziecko i narzekań: "ona na pewno wydaje pieniądze na siebie". Dziecko zaczyna być nagle bardzo drogie w utrzymaniu. To dlatego, że nie korzystają już z przywileju bycia z dzieckiem? I im się po prostu nie opłaca? Nie widzą realnej korzyści?
To dlatego, że już nie są z tą kobietą. Po części to odreagowanie różnych zranień z czasów związku. Poza tym: im bardziej tradycyjne przekonania u rodzin byłych małżonków i u nich samych, tym większa motywacja, żeby po rozwodzie drugą stronę opluwać i toczyć wojnę. Z prostego powodu: jeśli się rozstaliśmy, to powód nie może być błahy. To by znaczyło, że jesteśmy niepoważni. Powód musi więc być skrajny, a druga strona - naprawdę okropna.
Jak bardzo okropna?
Im bardziej tradycyjne poglądy rodziny, tym musi być okropniejsza (zresztą to dotyczy także byłych mężów). Złodziejka, oszustka, psychopata, narcyz i tak dalej. Jeśli ktoś powiedziałby po prostu: "nie dogadywaliśmy się, czułem/am się nieusatysfakcjonowany/a relacją" - wyglądałoby, że nie jest zbyt solidną osobą. No, ale skoro eks-partnerka lub eks-partner była osobą tak okropną – to w porządku. W takim razie jesteś człowieku usprawiedliwiony. Im okropniejsza, tym bardziej.
Dlatego walki nasilają się często po wejściu w nowy związek. Trzeba pokazać rodzinie nowej partnerki, że się jest wiarygodnym i nowej partnerki nie zostawi się, kiedy przyjdzie do głowy jakiś kaprys. Poprzedni związek rozpadł się, owszem, ale przecież nie z kaprysu, tylko dlatego, że ta osoba była dosłownie potworem.
Spór o alimenty świetnie nadaje się do tego, by odegrać cały dramatyzm i w niego uwierzyć. Ale tak czy siak najważniejszym czynnikiem jest po prostu antropologia. Jeżeli się "rozpuszcza" kultura, to ojcostwo się też rozpuszcza, a wraz z nim - odpowiedzialność ojców. Nie da się zrobić tak, że się rozpuści jedno, a drugie - pozostanie.
Antropologia – antropologią, a życie realne – życiem realnym. Co by Pan pan powiedział kobiecie, której mąż nie płaci alimentów? Ma walczyć, przestać, mieć poczucie krzywdy, odpuścić?
Poczucie krzywdy będzie zawsze, bo kobieta pozostanie sama z obowiązkiem wychowania potomstwa. Zawsze jest to jakiś rodzaj straty. Ktoś, kto zaczyna związek, liczy na coś innego, niż finalnie dostaje - zostając sam.
U mężczyzn zasada jest taka: "im dalej od matki dziecka, tym dalej od dziecka". Są oczywiście wyjątki: wojny o dziecko. Często w tych wojnach chodzi o to, żeby pokonać byłego partnera/byłą partnerkę lub ją/jego zadręczać bez końca. Relacja z dzieckiem wyabstrahowana od relacji z matką istnieje u mężczyzn, ale jaką ona ma siłę – przekonujemy się empirycznie czytając fora "ojców po rozwodzie". Wyliczanie żonie każdej złotówki wydanej przez siebie na dziecko, szukanie sposobów na oszukanie sądu w wysokości zarobków, odnajdywanie "haków" na matkę dziecka, która popełni jakiś minimalny błąd wychowawczy - to jest świetny pretekst do zarzucenia jej, że się dzieckiem nie opiekuje.
To straszna lektura - mniej więcej taki widok, jak oglądać rozpuszczającego się wiosną bałwanka. Pamiętamy jaki był ładny, a teraz..? Po prostu sam smutek.
Mężczyźni uciekają przed niepłaceniem. Są tacy, którzy uciekli nawet do Azji. To ucieczka - symbol? Przed czym uciekają?
Najgłupsze powiedzenie, jakiego można w tym kontekście użyć, brzmi: "jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze". W tym przypadku kompletnie się nie sprawdza. W rzeczywistości nigdy nie chodzi o pieniądze. A nawet tam, gdzie chodzi o pieniądze, w gruncie rzeczy - nie wiadomo, o co chodzi. To jest wprost imponujące, jak olbrzymie straty mężczyźni potrafią czasem ponieść, delegalizując własną działalność, przepisując majątki na inne osoby, uciekając za granicę, płacąc fortuny prawnikom, byle tylko nie zapłacić alimentów. Z ekonomicznego punktu widzenia jest to absurdalne. W istocie chodzi o to, żeby nie dać byłej partnerce satysfakcji, że już razem nie są, a ona wciąż może go do czegoś zmusić. O poczucie, że się nie dało ograć. Nie zostało upokorzonym. I żeby było jasne: ja nie twierdzę, że to ma jakiś sens. Twierdzę tyle, że tak najczęściej się dzieje. On czuje się pokonany emocjonalnie i nie chce dopuścić tego, żeby zostać pokonanym także finansowo. Czuje się ograny, więc też chce ograć.
Mówić dzieciom, że "tatuś nie płaci i dlatego nie pójdziesz na basen"?
Dziecko nie jest sądem. Obsadzone w roli sądu ani się nie sprawdzi, ani dobrze nie poczuje. Nie jest też naszą koleżanką czy terapeutą, któremu możemy się zwierzyć. Skarżymy się – ok, ale dorosłym. Walczymy - tak, ale z użyciem dorosłych metod. Gdybym tu miał dawać rady (czego zwykle nie robię, bo i tak nikt nie stosuje dawanych mu rad) to nawet bym poszedł w odwrotną stronę. Jeśli ojciec nie płaci, powiedzieć dzieciom, że płaci. I powiedzieć jemu to właśnie:
"mówię dzieciom, że płacisz, bo nie chcę, żeby myślały, że ich ojciec nie płaci na ich utrzymanie. Nie mam ochoty im kłamać, ale chronię twój obraz, żeby nie myślały, że ich ojciec nie robi tego, co powinien. Ale to dla mnie niewygodne, wiec proszę, powiedz im sam, że nie płacisz, żebym nie musiała kłamać".
Jedyny sposób na niepłacących? Nie rozwódź się? Jeżeli chcesz mieć dzieci, zawsze wychodź za mąż? Miej dobrego prawnika?
Można mówić, że każde z powyższych, ale i tak gwarancji nie ma. Czasy gwarancji się skończyły i nie wrócą. Przede wszystkim polecam absolutnie obowiązkowo obejrzeć uważnie ekranizację "Wojny Światów" H.G. Wellsa. Tę z Tomem Cruisem, którą zrobił Spielberg. W oryginalnej, napisanej w XIX wieku książce (którą tez warto przeczytać, żeby zobaczyć jaką drogę jako kultura przeszliśmy) Wellsa mamy w tle rewelacyjną, jak na tamte czasy, refleksję na temat tożsamości i odmienności. Jest przemycona miedzy wierszami, bo w tamtych czasach nikt takich rzeczy nie mógł mówić wprost. A na pierwszym planie to opowieść o mężczyźnie błąkającym się po scenerii zagłady w poszukiwaniu zaginionej żony. Spielberg tę historię zignorował, bo współcześnie nic ona już nie znaczy. Nikt już nie szuka zaginionych żon, a refleksjami na temat natury odmienności jesteśmy raczej przesyceni. Zamiast tego Spielberg opowiedział o problemie nurtującym nas współcześnie. I dał odpowiedź, choć, podobnie jak Wells, wyraził ją między wierszami. Co musi się zdarzyć, żeby mężczyzna po rozwodzie był ojcem na sto procent? I Spielberg odpowiada. Na ziemię muszą przylecieć Marsjanie.
Paweł Droździak. Psycholog, psychoterapeuta, mediator rodzinny. Pracuje z osobami mającymi trudności w kontrolowaniu zachowań impulsywnych. Prowadzi psychoterapię osób uwikłanych w związki, w których występuje element uzależnienia emocjonalnego.
Krystyna Romanowska. Dziennikarka i pisarka, autorka cyklu rozmów z profesorem Zbigniewem Lwem Starowiczem. Zajmuje się seksualnością, psychologią społeczną i socjologią.