Ofensywa Młodego kina
Nowa ustawa o kinematografii daje, a nie zabiera i to jest jej podstawowy atut
Piotr Trzaskalski, reżyser – (ur. w 1964 r.) reżyser i scenarzysta. Ukończył kulturoznawstwo na Uniwersytecie Łódzkim oraz łódzką Filmówkę. W latach 90. realizował telewizyjne programy o sztuce, teledyski, filmy dokumentalne, a także widowiska. W 2002 r. zadebiutował na dużym ekranie obsypanym nagrodami filmem „Edi”. Na ekrany kin wchodzi właśnie najnowszy obrPiotr Trzaskalski
* - Niedawno skończył się Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Krytycy zgodnie uznali, że był raczej średni. A według ciebie, jakie jest to nasze polskie kino? Średnie?*
– Myślę, że polskie kino czuje się bardzo dobrze, wcale nie jest średnie. W głównym konkursie festiwalu znalazło się 21 filmów, co, biorąc pod uwagę liczne projekcje w tzw. sektorach dodatkowych, daje naprawdę niezły wynik. Bo jeśli powstaje dużo filmów, to wśród nich może się pojawić kilka wybitnych. Poza tym ostatnie festiwale pokazały, że do kina wchodzą młodzi twórcy.
* - Ale właśnie na ostatnim festiwalu ta tendencja chyba została zatrzymana: zwyciężył „Komornik”, film długo nieobecnego na dużym ekranie Feliksa Falka, przedstawiciela, jeśli można tak powiedzieć, starej i uznanej gwardii.*
– Cóż, każde jury ma swoje wewnętrzne tarcia i napięcia. Nie wiem, jakie były kulisy tegorocznej decyzji, poza tym nie widziałem „Komornika”, więc trudno mi się odnieść do tego werdyktu. To jest pewnie po prostu bardzo dobry film... Ale na pewno nie mogę się z tobą zgodzić, że ta ofensywa młodego kina, rozpoczęta przed kilku laty, została zatrzymana. Kilka nagród trafiło przecież także teraz w ręce młodych. Wyróżniono Przemysława Wojcieszka za film „Doskonałe popołudnie”, poza tym nagrodę specjalną jury dostało troje naprawdę młodych reżyserów – Maciej Migas, Jan Komasa i Anna Kazejak-Dawid – za film „Oda do radości”. Nie można więc powiedzieć, że przegrali młodzi, a wygrali starzy. A Leszek Wosiewicz, który dostał nagrodę dla najlepszego reżysera za „Rozdroże Cafe”, jest reprezentantem średniego pokolenia. Myślę, że tegoroczny festiwal pokazał, że mamy przynajmniej międzypokoleniowy remis. Ale jeszcze raz powtórzę: moim zdaniem, polskie kino ma się dobrze.
- No, ale pamiętasz przecież, że jeszcze nie tak dawno słychać było tylko lamenty, że mamy kryzys kina.
– Przynajmniej od trzech lat tego nie odczuwam. Gdy widzę takie znakomite filmy jak „Wesele”, „Warszawa”, „Zmruż oczy”...
- A jak widzisz „Rh+” Jarosława Żamojdy – kiczowaty i kompletnie niewiarygodny obrazek z życia imprezujących dwudziestoparolatków – albo „Czas surferów” Jacka Gąsiorowskiego – kolejną przerysowaną historię niby o współczesnej Polsce? Przecież kiedy się ogląda takie filmy, można sobie wszystkie włosy z głowy wyrwać, jak to zrobił pewien krytyk w „Misiu” Barei. Bo to kino ani niszowe, ani komercyjne...
– No tak, ale przyznaj, że jednak zauważane i nagradzane są raczej dobre filmy. A zawsze jest tak, że tym dobrym towarzyszą filmy estetycznie niszowe, mówiąc najdelikatniej. Jestem jednak optymistą. * - Także ze względu na nową ustawę o kinematografii, tak długo oczekiwaną przez środowisko filmowe?*
– Nowa ustawa przede wszystkim daje, a nie zabiera, i to jest jej podstawowy atut.
- A co daje?
– Daje twórcom poczucie bezpieczeństwa. Ale i tak wszystko rozbija się o element ludzki: jeśli będziemy mieli uczciwą dystrybucję pieniędzy, to wszystko będzie w porządku. Jeśli będzie ona nieuczciwa, to natychmiast wszystko wyjdzie na wierzch. Łatwiej będzie można to ukrócić, gdyż żyjemy w czasach afer i niewiele da się dziś ukryć.
- Czy nie obawiasz się tego, że szef Instytutu Sztuki Filmowej będzie miał w ręku wszystkie sznurki? Komu dać, komu nie, który scenariusz jest zły, a który dobry etc. To już było.
– Wiesz, ale zawsze było tak, że czekało się na ten jeden jedyny podpis kogoś, kto był najważniejszy. Tego nie da się ominąć. Nie widzę tu zagrożenia.
- Czyli idzie ku lepszemu?
– Moim zdaniem, tak. Przede wszystkim dlatego, że wyraźnie widać dopływ młodej krwi, że mamy ten, jak powiedziałem, międzypokoleniowy remis. Proporcje między doświadczonymi filmowcami a debiutantami się wyrównują.
- Ty debiutowałeś już jako dorosły facet koło czterdziestki, podobnie inni „młodzi”. Nie sądzisz, że to dziwne?
– Wiesz, to, co dawniej załatwiały zespoły filmowe, dla naszego pokolenia nie istniało. My musieliśmy sami wprowadzić się w świat filmu. Jakoś nam się to udało. Ale mam nadzieję, że następne pokolenie, które teraz kończy Filmówkę, naprawdę bardzo zdolni ludzie, będzie miało łatwiej. Wierzę, że przygotowaliśmy im grunt. Dziś już nie mówi się o tym, że nie można dać młodemu reżyserowi Złotych Lwów, bo można. I jeśli trzy lata temu było to traktowane w kategoriach skandalu, to teraz już jednak nie jest. n Podoba ci się kierunek, w jakim idzie młode kino? Mam wrażenie, że raczej ucieka od analizy współczesności, skupiając się na poszukiwaniu wartości, o których nieraz już kino mówiło. Miłość, dobro, prawda, piękno i człowiek w tym wszystkim...
– Ale czy to źle, że kino szuka takich wartości?
- Tego nie powiedziałem. Miałem na myśli raczej to, że w nowym polskim kinie, poza kilkoma wyjątkami, nie poświęca się zbyt dużo miejsca na dzisiejsze, dotykalne problemy. A Falk ich dotknął. – Tylko że to nie jest eskapizm. Młode kino nie ucieka od rzeczywistości, żeby się grzebać w wewnętrznych flaczkach. Każdy z nas, obojętnie jak osobiście mówi o sobie w filmach, zakłada rozmowę z drugim człowiekiem, żyjącym tu i teraz, a nie monolog. Przecież trudno powiedzieć, że „Wesele” Wojtka Smarzowskiego nie jest zakotwiczone we współczesności. Podobnie filmy Przemysława Wojcieszka. Mamy i takie, i takie zjawiska. Myślę, że to jest obiecujący początek. Wszystko się okaże po następnych trzech, czterech filmach. * - A nie dziwi cię, że szerokim łukiem omija się politykę?*
– Nie, wcale mnie to nie dziwi. Tak jak się omija stary, rozwalony kibel.
- Jasne, ale przecież historia polskiego kina nie pozostawia złudzeń: filmowcy nie byli tak defensywni w tej kwestii. Szkoła polska...
– Szkoła polska zajmowała się rozliczaniem II wojny światowej, życiem i śmiercią.
- Tak, a my nie zajmujemy się rozliczaniem bezkrwawej rewolucji i jej konsekwencji.
– Ale co tu rozliczać? Że ktoś ukradł pieniądze? Watergate? O czym tu mówić?! Wrócę do twojej ładnej diagnozy, że my szukamy nie rzeczywistości, ale wartości. Mnie się wydaje, że szukamy ich, opierając się na realizmie. To nie jest niemiecki ekspresjonizm, nasze filmy nie mają narysowanych dekoracji, to wszystko dzieje się w Polsce.
- I w związku z tym naprawdę nie korci cię, żeby zrobić ostry film o korupcji, antysemityzmie, głupocie, politycznym bagnie, klęsce pewnego systemu?
– Korci mnie, ale ja nie znam dobrze tej rzeczywistości. Wolę się zajmować tą, którą znam. Chociaż wcale nie wykluczam, że w moich następnych filmach nie znajdzie się wątek dotyczący tego zła, które jest wokół nas.
- Sądzę, że film nie może od tego uciec. Tak jak kino moralnego niepokoju nie uciekło od debaty o koniunkturalizmie, starciu cynizmu z idealizmem, klęsce etyki w niemoralnym świecie. Dziś, 16 lat po przełomie, aż się prosi o tego typu refleksję.
– Tego typu dylematy pewnie w naszym kinie się pojawią. Ale na razie rzeczywiście jest luka: nie mamy odpowiednika kina moralnego niepokoju początków XXI w. Może to jest kwestia wstrętu, że my, filmowcy, nie chcemy dotykać tych jatek politycznych, sejmowych komisji, ogólnej degrengolady? Ale myślę, że czas to zweryfikuje.
- „Mistrz”, twój najnowszy film, jest, mówiąc najkrócej, o miłości do kobiety...
– Jest opowieścią o tym, jak łatwo przeoczyć wielkie uczucie i jak później trudno to naprawić. Rzecz jest o wędrującym małym cyrku, zamkniętym w jelczu, z wykładaną sceną. Bohaterem jest wyrzucony z prawdziwego, dużego cyrku nożownik, Rosjanin, który zakochuje się w kobiecie. Na początku chce oczywiście uciekać od tego uczucia, jednak okoliczności mu na to nie pozwalają. No i zaczyna się dramat.
- Tłem jest Polska?
– Tak, jest to Polska małych miasteczek, niedotkniętych jeszcze makdonaldyzacją, bo tam jest na to za biednie. Myślę, że właśnie to uprawdopodabnia tę wędrówkę, bo gdyby taki jelcz przyjechał na warszawski Żoliborz, byłoby bez sensu. W ruch mogłyby pójść kamienie.
- Lubisz Felliniego?
– Tak, wiem, to skojarzenie samo się nasuwa. Tymczasem inspiracją do „Mistrza” był kostiumowy film, o którym myślałem jeszcze dwa lata temu. Miała to być historia dwóch lalkarzy, wędrujących po średniowiecznej Polsce od wsi do wsi, którym przytrafiają się różne metafizyczne przygody. Ostatecznie został mi wędrujący po prowincji jelcz. * - A nie odczuwasz osobistej klęski, że „Mistrz” został w Gdyni pominięty; że nikogo nie ujęła twoja opowieść?*
– Zobaczymy, jak odbierze „Mi strza” publiczność w kinach. Ale nie mógłbym być reżyserem, gdyby mogły mnie zabić przejściowe chmury lub na zawsze uskrzydlić przejściowe słońca: zdarzają się porażki, tak jak zdarzają się sukcesy. I dlatego nie traktuję występu w Gdyni jako porażki. Być może to nie był dobry czas na taki film. Tym razem wygrało kino społeczne. A ja przecież uprawiam kino wewnętrzne czy może nawet wewnętrznie społeczne.
- A ile jest w tym filmie ciebie?
– Myślę, że Mistrza i mnie łączy tęsknota za odyseją. Jako mężczyzna podświadomie zdaję sobie sprawę z tego, że jestem obarczony tym rodzajem obsesji: wędrówka po to, żeby dojrzeć, dotrzeć do Itaki i zastać tam czekającą Penelopę, a nie puste mieszkanie z wymienionymi zamkami.
- Czyli kino jest dla ciebie terapią?
– Kino jest komunikacją. Jeżeli moje męskie tęsknoty znajdą odpowiednik u kogoś na widowni, wówczas spełni się moje marzenie.
- Nie boisz się, że taka widownia, myśląca, czująca, czekająca na tego typu komunikację, jest w odwrocie?
– Podobne obawy były przy „Edim”, ale okazało się, że niepotrzebnie. Wbrew pozorom, są ludzie, którzy chcą oglądać takie kino. A gdyby festiwale miały wyznaczać kierunki w kinie, toby było strasznie. Wystarczy spojrzeć na Cannes. Gdyby w Gdyni działały takie same mechanizmy, pewnie oglądalibyśmy same politycznie ustawione gnioty i co jakiś czas arcydzieło. Ja na tegoroczny werdykt jury w Gdyni wcale się nie gniewam: miałem swoje pięć minut kilka lat temu, potem była Magda Piekorz, a teraz jest Feliks Falk. I to jest OK. Ja wierzę w to, że zrobiłem film, który za parę lat nic nie straci na aktualności: bo przecież opowieść o artyście, który musi wybierać między miłością a sztuką, jest ponadczasowa.
- A jakie są twoje prywatne tęsknoty, jeśli idzie o polskie kino?
– Żeby nauczyć się fotografować rzeczywistość w taki sposób, aby obraz filmowy i słowo były sprawiedliwie rozłożone; aby obraz odzyskał swoją jakość i ważność. Nie chodzi mi o efekciarstwo, ale o pewien rodzaj szlachetności. Jeśli zaś chodzi o treść, chciałbym, żeby powstawały filmy, które tak patrzą na człowieka, jak patrzył na człowieka Hrabal. Chciałbym, żeby to były właśnie takie światy, a nie takie, jak w filmie „Nieodwracalne” Gaspara Noé: pokazać gwałt analny trwający osiem minut to najprostsza rzecz na świecie. Dlatego z wielką niecierpliwością czekam na nowy obraz Marka Koterskiego. Mam wrażenie, że to będzie genialny film.
- Przebije „Dzień świra”?
– Mam nadzieję. Chciałbym bardzo, żeby Koterski nakręcił film, który można by pokazać na Zachodzie, nie tak bardzo polski, z mniej hermetycznym językiem.
- W przyszłość patrzysz z uśmiechem?
– Tak. Ale tu się samo nic nie ułoży. Mój syn, gdy miał trzy lata, bawił się pudełkiem pełnym śrubek, w pewnym momencie wysypał te śrubki i powiedział: „O, wysypało się”. Powiedziałem mu: „Nie, to ty wysypałeś”. Myślę, że dopóki nie weźmiemy odpowiedzialności za kształtowanie rzeczywistości, dopóty będziemy mieli powody do narzekań.
Rozmawiał Przemysław Szubartowicz