Od gimnazjum jak najdalej
Padł rekord. Blisko 35 tys. internautów wzięło udział w ankiecie Wirtualnej Polski, w której pytaliśmy o powrót dawnego systemu edukacji: osiem lat szkoły podstawowej, cztery lata liceum. Zwykle w takim głosowaniu bierze udział ok. 3-4 tys. osób. Miażdżąca większość – bo aż 96 proc. użytkowników sieci – opowiedziało się za powrotem dawnego systemu. A dlaczego? O to właśnie pytam Polaków.
23.05.2013 | aktual.: 06.06.2018 14:47
Na Facebooku zamieszczam pytanie: „Czy chciałbyś powrotu (i dlaczego?) dawnego systemu nauczania?”. Odpisują mi 104 osoby. Ani jedna nie opowiada się za obecnym systemem. Wszystkie chciałyby zlikwidowania gimnazjów, powrotu ośmioletniej podstawówki i czteroletniego liceum. „Dość eksperymentowania na dzieciach” – pisze Małgorzata, dla której Polacy są mistrzami w wyważaniu otwartych drzwi, skoro dawne rozwiązania się sprawdzały. „Totalną porażką” nazywa zebranie w gimnazjum obcych sobie osób z „szaleństwem hormonalnym w mózgu” Alexandra. Zwraca uwagę, że w długoletniej podstawówce nauczyciel znał ucznia od początku, wiedział, jak z nim rozmawiać. W gimnazjum uczniowie chcą się popisać swoją „dorosłością”, a nauczyciele, mając małą wiedzę o uczniu, nie potrafią temu zaradzić. Znajomy nauczyciel powiedział Alexandrze, że najczęściej takie asy są puszczane z klasy do klasy. Stanowią bowiem dla szkoły ogromny problem.
„Gimnazja mogłyby zostać, ale nie w takiej formie jak obecnie” – pisze użytkownik o nicku Kot Chuchełek domagając się likwidacji koedukacji. W okresie dorastania najlepiej w jego ocenie sprawdza się rozdzielenie płci albo ośmioletnia podstawówka koedukacyjna.
W dyskusję włącza się też Marlena. Marzy nie tylko o Polsce bez gimnazjów, ale również takiej z dużą ilością dobrych zawodówek. Pisze: „jeżeli dodać do tego miejsca pracy dla młodzieży po zawodówkach, liceach (stara matura!), studiach (na które powinny być egzaminy wstępne, o takim stopniu trudności jak przed wprowadzeniem nowych matur) i obsadzić stanowiska według faktycznych kwalifikacji to wyszłaby nam idealna Polska”.
Chwytam za słuchawkę i dzwonię do osób blisko związanych z rynkiem edukacji w Polsce. Pytam je, co sądzą o pomyśle powrotu dawnego systemu nauczania.
Po pierwsze: rodzice
– Poprzedni system się sprawdzał – uważa 46-letnia Monika, mama trojga dzieci: 14-letniej Ani, 11-letniego Michała i 9-letniego Bartka. Twierdzi, że do klas 1-3 chodzą jeszcze psychologiczne przedszkolaki. Liczy się wychowawca, który przyprowadzi i odprowadzi za rączkę. Bardziej „na poważnie” robi się dopiero w 4. klasie.
Choć system edukacji w Polsce zakłada inaczej, w takim wieku dziecko nie jest świadome konsekwencji swoich wyników w nauce. Dla przykładu: ocena z zajęć technicznych (zajęcia prowadzone w klasach 4-5) jest już brana pod uwagę do średniej ocen i razem z testem końcowym stanowi przepustkę do dobrego gimnazjum.
– Małe dzieci nie mają wyobraźni przestrzennej. Nie bardzo nawet rozumieją, po co uczą się tego przedmiotu – mówi Monika i dodaje, że na tym etapie w pomoc uczniom często włączają się rodzice, odrabiając za dziecko prace domowe.
Inne zjawisko, które zaobserwowała, nazywa „segregacją dzieci”. Działa ono wedle następującego schematu: do dobrego gimnazjum przyjmują uczniów z najlepszymi ocenami; czasem są testy językowe, również celem wyselekcjonowania najlepszych. Wśród uczniów wielu jest takich, których rodziców stać było na korepetycje czy zajęcia pozaszkolne. W 6. klasie, wśród 14-latków, tworzy się więc elity, prymusów, wyselekcjonowane grupy, często z mocnymi plecami i pokaźnym portfelem tatusiów.
Pytana, czy obecny system edukacji w Polsce jest przyjazny rodzicom i uczniom, opowiada historię, jak weszła na stronę internetową, żeby zarejestrować syna do zerówki, a tu komunikat… „rekrutacja zamknięta”. Spóźniła się o całe dwie(!) godziny. Poszła więc do szkoły, licząc na to, że skoro dwoje starszych dzieci już się w niej uczy, to i z tym młodszym też nie będzie problemu. Ale system to system. Pani dyrektor powiedziała, że listy zamknięte. Przepisy były takie, że do zerówki może chodzić maksymalnie 25 dzieci. Zwróciła się więc ze sprawą do burmistrza. Ten polecił wolne miejsce w jednej ze szkół w południowej części dzielnicy. Co z tego, że Monika (nota bene samotna matka) mieszka w północnej i tam też odwozi dzieci do szkoły? Ma jeździć z trzecim na drugi kraniec? Przyjaciółka plastyczka poleciła, żeby poszła z kwiatami do dyrektorki „Jako matka i kobieta, ja panią błagam, żeby…” – przekonywała dyrektorkę stojąc z wyciągniętymi przed siebie kwiatami.
6-letniego Bartka przyjęto do pierwszej klasy. Tam limit okazały się bardziej elastyczne.
Czy teraz żałuje, że Bartek nie dostał się wtedy do zerówki? – Tak, żałuję – mówi Monika i wylicza, jak wiele wysiłku jej syn wkłada w to, żeby być dobrym uczniem. – Pewnie wśród swoich rówieśników byłby bardzo dobrym; czułby się bardziej dowartościowany, byłby najlepszy z czegoś, na przykład z pływania – mówi mi. – Ale system to system. Pewnych rzeczy po prostu przeskoczyć się nie da – dodaje.
W ocenie Moniki wyścig szczurów zaczyna się obecnie już od pierwszej klasy szkoły podstawowej. Wielu rodziców finansuje dzieciom dodatkowe lekcje pozaszkolne. W klasach 1-3 wychowawca prowadzi jednocześnie wiele zajęć (poza religią i językami prowadzonymi przez innych nauczycieli). Często, przed przyjęciem, szkoły nie informują, który pedagog poprowadzi jaką klasę. Jeśli dziecko trafi źle, istnieje obawa, że niższy poziom nauczania bezpośrednio wpłynie na niższy wynik testów do gimnazjum. A dwa lata to za mało, żeby nadrobić braki. Co innego, gdyby było ich aż osiem.
32-letnia Ania, mama 10-letniego Kacpra, załamuje ręce nad zeszytami syna. – Co drugą lekcje ma kartkówkę. Po każdym etapie nauki są testy diagnostyczne. Teraz, po ukończeniu 4. klasy będzie miał egzamin z języka angielskiego ze wszystkich klas. I kiedy ma mieć czas dla siebie?
Ona również opowiada się za likwidacją gimnazjów. Pierwszy silny stres związany z egzaminami Kacper odczuwał już w zeszłym roku, w związku z rekrutacją wewnątrzszkolną. Jako trzecioklasista zdawał test z języka angielskiego, który decydował o przyjęciu go do klasy z rozszerzonym językiem obcym. Bał się, że jeśli nie zdobędzie wymaganej liczby punktów, zostanie „oderwany” od paczki swoich najlepszych przyjaciół i włączony w zupełnie obce sobie środowisko. Nie myślał przy tym o profitach edukacyjnych, jakie daje mu przejście do klasy profilowanej.
Stało się to, czego wszyscy najbardziej się obawiali. Kolega Kacpra nie zdobył wymaganej liczby punktów i nie został przyjęty do „lepszej” klasy. Trafił na listę rezerwową, choć szanse, że uda mu się dołączyć do kolegów były niewielkie. Ostatecznie – żeby mógł siedzieć w ławce z bliskim sobie kolegą – rodzice przenieśli go do innej szkoły.
- Wszyscy bardzo przeżyli to rozstanie. W paczce było ich czterech chłopców, nagle to wszystko się rozpadło – wspomina Ania i przyznaje, że wielu rodziców – ze strachu, żeby ich dzieci dostały się potem do klasy profilowanej – już w pierwszej klasie podstawówki posyła dzieci na dodatkowe kursy językowe. Bartek miał taką godzinę tygodniowo. A to dla rodziny koszt ok. 80 zł miesięcznie.
Kiedy poruszam temat gimnazjum, u Ani automatycznie uruchamia się poczucie strachu: że seks, że narkotyki, że papierosy, że alkohol… Gimnazja według niej dzielą się na trzy typy: te bardzo dobre, o których krążą historie, że dobre szkoły przyciągają używki; bo dzieci ambitne, poziom wysoki, wymagania ogromne, więc jakoś ten stres musi znaleźć ujście. – Rodzice przestają sobie często wtedy radzić, tracą kontakt z własnym dzieckiem – mówi mi.
Kolejny typ to szkoły rejonowe, gdzie dzieci jest bardzo dużo, nie ma selekcji, więc nie wiadomo, do jakiej grupy trafi uczeń: – Nauczyciele często nie potrafią dotrzeć do dzieci na tym etapie rozwoju. A uczniowie myślą, że są już dorośli, bo mają wykształcenie podstawowe. A kto im dał tak mylne poczucie? My, dorośli. Bo ktoś przecież za reformą edukacji stoi – zaznacza.
Kiedy kilka lat temu Ania zadzwoniła do prywatnej podstawówki, żeby zapisać Kacpra do pierwszej klasy, usłyszała w słuchawce, że spóźniła się o jakieś… sześć lat. Bo dzieci jest mało, wszystkie dopilnowane i nauczone, więc rodzice dzwonią i rezerwują miejsce zaraz po narodzinach malucha. Dlatego teraz planuje wszystko z dużym wyprzedzeniem. Mimo że Kacper jest w 4. a nie 6. klasie już trwają poszukiwania odpowiedniego dla niego gimnazjum. W grę wchodzi trzeci typ szkoły, który Ania określa jako „wypośrodkowany”: szkoła prywatna, o przeciętnym poziomie nauczania, ale bezpieczna, to znaczy taka „bez używek, patologii, konfliktów i innych podobnych tym problemów”. O przyszłość edukacyjną swoich dzieci boi się też Tamara, mama 4-letniej Zosi, 7-letniego Jasia i 8-letniego Antka. Już na początku rozmowy dość kategorycznym tonem mówi mi, że obecny system jej się nie podoba, chce zmiany i dałaby wiele, żeby jej dzieci mogły uczyć się w 8-letniej podstawówce. Za główną wadę uważa przenoszenie dziecka „w trudnym
wieku” (jak określa wiek 13-14 lat) do innej placówki, danie poczucia fałszywej dorosłości, a przez to i pozostawienie rodziców samych sobie. – Co, dziecko nie odnajduje się w nowej szkole? Radźcie sobie sami. Takie właśnie jest obecnie podejście nauczycieli – mówi mi.
Tamara z zawodu jest lekarką. Codziennie idąc do pracy przechodzi koło pobliskiego gimnazjum. Przyznaje, że to, co robią uczniowie na tyłach szkolnego budynku, przeraża ją. Papierosy i alkohol są tam nagminne, do tego dochodzi cwaniactwo wypisane na twarzy uczniów i często używane przez nich niecenzuralne słowa.
– W szkole państwowej wpływ nauczyciela na ucznia jest coraz mniejszy. Dlatego nauczyciel woli udawać, że nie widzi. Innego wytłumaczenia nie znajduję, bo przecież przechodząc tam nie da się tego nie zauważyć – zaznacza.
Najchętniej całą trójkę swoich dzieci posłałaby do prywatnej szkoły. Ale czy będzie ją na to stać? Kokosów nie zarabia, ale wie jedno: do rejonówki ich nie pośle.
Przyznaje, że nie przekonuje jej nawet obiegowy argument, że takie szkoły mają tę zaletę, że spotykają się tam uczniowie z różnych środowisk. Niedawno, na placu zabaw, jej 7-letni syn słuchał, jak jego spotkany tam przypadkiem rówieśnik, ze szczegółami opowiadał o filmie porno, który oglądał wcześniej wspólnie z tatą.
– I niby czego taka patologia miałaby mojego dziecka nauczyć? – pyta retorycznie.
O tym, czym jest zdawanie do gimnazjum przekonała się niedawno na swojej skórze 51-letnia Aneta, mama 12-letniej Klaudii. Przyznaje otwarcie, że głównym kryterium przy wyborze placówki dla córki nie był to poziom nauczania, ale przede wszystkim bezpieczeństwo, wynikające zarówno ze środowiska jak i bliskiej odległości do szkoły i dobrego do niej dojazdu. Zasada była taka: odległość nie może być większa niż dwa przystanki od domu.
– Część koleżanek Klaudii poszła do bardzo dobrych gimnazjów w śródmieściu. Najpierw muszą jednak jechać kilka przystanków, potem przesiadać się w metro i jeszcze przejść przez podziemia. Nie uważam, żeby to było dobre dla 14-latki – mówi Aneta. Wspominając podstawówkę, z rozgoryczeniem mówi o „nękaniu Klaudii w szkole”, polegającym na notorycznym przypominaniu, że musi mieć dobre stopnie, świetnie się uczyć, żeby dobrze zdać test szóstoklasisty. Szczególnie w 5. i 6. klasie było to nagminne i przypominało najgorsze czasy: - Pani katechetka przed komunią też tak stresowała dzieci, że te aż wymiotowały.
Znalezienie rodziców, którzy opowiadaliby się po stronie obecnego systemu edukacji (jak wynika z ankiety WP.PL jest ich trochę ponad 3 proc.) graniczy z cudem. Opinie internautów, którzy bronią obecnego systemu nauczania wyłuskałam - bo takiego, nietrafnego trochę słowa, ale trafnie oddającego rzeczywistość, powinnam tu użyć – z komentarzy pod tekstem WP.PL o reakcji byłych ministrów edukacji na pomysł powrotu do dawnego systemu nauczania.
I tak, internauta o nicku xyzabc wskazuje na kilka ważnych plusów obecnej reformy. Wspomina, że w starym systemie maturę pisało się w szkole, pod nazwiskiem, i sprawdzało ją grono pedagogów, którzy dobrze znali ucznia. W efekcie, na ostateczną ocenę mogły mieć wpływ osobiste preferencje nauczyciela. Teraz maturę oceniają ludzie spoza szkoły, prace są podpisywane kodem, co pozwala na zachowanie obiektywizmu. Nie sądzi, żeby liczba lat – częstsze niż kiedyś przenoszenie z placówki do placówki – miała na dziecko jakiś wpływ. Za większy problem uznaje natomiast chaos jaki reforma edukacji początkowo wprowadzała.
Ocenia, że obecny system nadaje się do utrzymania, choć wymaga poprawek. Pisze: „Wyrzucenie go przez okno i powrót do starego to stanowczo przesada. Przede wszystkim dlatego, że wiązałoby się to z wielkimi kosztami (które zwłaszcza podczas kryzysu nie są nam potrzebne) i znowu wprowadziłoby na parę lat chaos (na przykład nowe podręczniki)”.
Tymczasem Anda nie jest przekonana, czy powrót ośmioletnich podstawówek cokolwiek by zmienił. Jej zdaniem nie sam system musi się zmienić, a tryb nauczania, zdecydowanie mniej testów, a więcej sprawdzianów opisowych. Podobnie myśli M: „Gimnazja powinny być, ale z większą dyscypliną. Powinno dać się tym dzieciakom możliwość rozwoju umiejętności. Więcej zajęć dodatkowych w szkole, typu: karate, szachy, modelarstwo, kursy komputerowe etc.”.
Po drugie: uczniowie
14-letnia Marysia mówi mi, że gdyby mogła, obiema rękami podpisałaby się pod dawnym systemem edukacji. Właśnie kończy pierwszą klasę gimnazjum i narzeka, że w zasadzie był to rok zmarnowany. Żeby wyrównać poziom klasy – bo przecież dostały się tam dzieci z różnych szkół podstawowych – powtarzali materiał z lat ubiegłych. Za największy minus uznaje jednak brak przyjaciół. Wie, że musi na nowo budować relacje, jednak przyznaje, że nie jest to łatwe: – Człowiek w gimnazjum jest rozchwiany emocjonalnie, a jednocześnie pozostawiony sam sobie. Bo tu chciałby się zwierzyć, tam pogadać, a nie ma z kim. Dawni przyjaciele są już w innych szkołach.
Z przyjaciółmi z podstawówki często spotyka się po szkole. Wspomina wybitnie uzdolnioną plastycznie koleżankę, która świadomie zrezygnowała z gimnazjum o wysokim poziomie nauczania, żeby pozostać przy – jak to określiła – „tamtych starych przyjaciołach”. Są jednak i takie znajome (dawniej całkiem bliskie), z którymi straciła już kontakt. Część z nich trafiła do szkół rejonowych, w nienajlepsze środowisko, zaczęły pić, palić.
Marysia nie czuje potrzeby budowania nowych bliskich relacji w gimnazjum. Otwarcie przyznaje, że na trzy lata to się po prostu nie opłaca. – I tak potem przeniosą mnie do innej szkoły – zaznacza.
Na pytanie, jak pod względem emocjonalnym wyglądała jej przygoda z pierwszą klasą gimnazjum, odpowiada, że właściwie w całości upłynęła pod znakiem walki o przywództwo. – A kto walczył? – dopytuję. – Chłopcy. Dziewczyny były wycofane. Właściwie nie czuły, że mają z kim porozmawiać – odpowiada.
Za dużą wadę przejścia do gimnazjum Marysia uznaje zmianę kadry. – Dawni nauczyciele wiedzieli, czym się interesuję i na jakim poziomie nauczania z danego przedmiotu jestem. Potrafili wesprzeć. Nowi, muszą uczyć się wszystkiego od nowa – mówi.
Proszę ją, żeby wymieniła zalety gimnazjum. Po dłuższym namyśle wylicza, że taką główną zaletą jest możliwość spotkania nauczycieli, którzy lepiej uczą danego przedmiotu niż ci, z dawnej placówki. Za mniejszą zaletę – ale jednak – uznaje możliwość bycia w nowej grupie. Jednak ogranicza się ona wyłącznie do osób, które dawniej były po prostu nielubiane. 10-letni Kacper z dumą opowiada o 4. klasie podstawówki, ale i z pewnym rozgoryczeniem, zmęczeniem, zniechęceniem. Bo jak nie mieć takich odczuć, skoro chciałoby się wyjść na podwórko, z chłopakami za piłką polatać, a nie ma kiedy? Poza historią, przyrodą i techniką, z innych przedmiotów kartkówki ma regularnie co dwie lekcje. Ponieważ są formą przygotowania do egzaminu szóstoklasisty, zwykle mają charakter testowy.
– Są też zajęcia techniczne, na których uczymy się znaków drogowych – mówi Kacper. – Jak to? – dopytuję, nie ukrywając zdziwienia. – Uczy się dokładnie tego, czego potem uczy się dorosły na egzaminie na prawo jazdy – odpowiada mi mama Kacpra.
Z reguły 10-latek uczy się od 8 do 20 (z przerwą na obiad i powrotem ze szkoły do domu). Pytam Kacpra, czy myśli już o wyborze gimnazjum i jakie kryteria są dla niego najważniejsze. – Dla mnie najbardziej liczy się poziom nauczania i żeby osoby tam będące były normalne – mówi.
12-letnia Klaudia w tym roku zdawała egzamin do gimnazjum. Wyników nie zna, wybrała jednak trzy szkoły. Ostatnia to rejonówka, więc jak nie przyjmą jej do dwóch pierwszych, tam muszą. Opowiada, że w 6. klasie był jeden wielki stres – kartkówka goniła kartkówkę. Taki rytm zaczął się jednak już dużo wcześniej, właściwie od 4. klasy.
Pytam, czy cieszy się, że idzie do gimnazjum. Przyznaje, że jeszcze tak, bo ma nadzieję, że spotka tam fajnych ludzi, czyli miłych; takich, którzy i nauczą, i będzie można z nimi swobodnie porozmawiać. – A jak reagują na to twoje koleżanki? – dopytuję. – Traktują to jako kolejną atrakcję w życiu – słyszę w odpowiedzi.
Przeszukuję internet w poszukiwaniu komentarzy uczniów. Paweł, obecnie uczący się w pierwszej klasie liceum o profilu matematyczno-fizycznym, przyznaje, że przeszkadza mu, że obecna reforma zlikwidowała pojęcie „liceum ogólnokształcącego”. W drugiej klasie będzie uczył się tylko matematyki, fizyki, polskiego i dwóch języków obcych, więc przy takim rozkładzie przedmiotów, będzie mógł iść wyłącznie na studia o profilu ścisłym.
- A jeśli coś mi się odwidzi i będę chciał iść na matematykę, albo kierunek humanistyczny? – pyta i zaraz odpowiada: - Nie miałbym szans zdać, bo reszta przedmiotów kończy mi się w tym roku. Zaletą liceum było to, że człowiek uczył się tam wszystkiego bez wyjątku i mógł potem zdawać egzamin na każde studia, a teraz jest to niemożliwe.
Atchówkaa jest z rocznika 86. i sama o sobie mówi, że znalazła się w grupie „królików doświadczalnych”. Jej rocznik jako pierwszy poszedł do gimnazjum i zdawał nową maturę. Opowiada, jak z roku na rok obserwowała powstawanie subkultury, pogardliwie nazywanej gimbazą. Jest to środowisko młodzieży, która pije, pali i sieje postrach wśród nauczycieli. W ten sposób próbują potwierdzić swoją dorosłość, uzyskaną dzięki podstawowemu wykształceniu.
Po trzecie: nauczyciele
Wysyłam maila ws. pomysłu powrotu do dawnego systemu edukacji do Jana Wróbla, dziennikarza, a jednocześnie dyrektora jednego z warszawskich liceów. Odpowiedź otrzymuję dość szybko. „Szkopuł tkwi w tym, że nie sposób porównać system, który się poznało na własnej skórze, z tym, którego się nie zna. Ponieważ powszechnie postrzegam niezrozumiałą dla mnie nostalgię za starymi, dobrymi czasami, to obawiam się, że idealizacja obejmuje również nieefektywne, autorytarne kształcenie z czasów PRL” – pisze Wróbel.
Zagrożenie obecnego systemu nauczania widzi takie, że edukacja jest obowiązkowa do tego stopnia, że wyczynem jest usunięcie ze szkoły ucznia (a nawet nauczyciela!). Plusy dostrzega natomiast w powszechności szkół. Wymienia, że szkoła powinna być powszechna, samorządna i dobrowolna. Nacisk na podnoszenie jakości nauczania uważa za realny, nawet jeśli zbyt często zbiurokratyzowany. Za najlepsze ogniwo presji uznaje natomiast Okręgową Komisję Egzaminacyjną (OKE), zaś za najsłabsze kuratorium, specjalizujące się – jego zdaniem – w papierkowej sprawozdawczości.
Wróbel pytany, czy obserwując zachowanie swoich uczniów (pod względem ich rozwoju emocjonalnego i psychicznego) może powiedzieć, że obecny system jest dobry, że uczniowie radzą sobie nie tylko z przenoszeniem ich ze szkoły do szkoły, ale również większą liczbą testów mających wpływ na ich dalsze życie, odpowiada, że testy nie budzą większych emocji i nie są prawdziwym problemem polskiej edukacji. Jego zdaniem uczniowie są mniej pewni siebie niż dekadę temu, ale to nie szkoła wywołuje ten spadek dzielności. Dopytywany, jaki „produkt docelowy” obecnego systemu kształcenia otrzymujemy, odpowiada, że nie jest fortunne myślenie o edukacji jako o fabryce. „Cele edukacji, te zdrowe, są takie: zrozumieć siebie, zrozumieć świat, postarać się ‘ja’ wpasować w „świat”. W naszym sposobie myślenia o edukacji przeważa obserwacja wymierzalnych efektów dydaktycznych” – podkreśla.
Mniej optymistycznie do tematu obecnego systemu nauczania podchodzi Joanna, nauczycielka z małej miejscowości z 36-letnim stażem, dawniej dyrektorka gimnazjum. Opowiada, że w szkole, w której uczy, przez kilka lat – w zasadzie tuż po reformie edukacji w 1999 roku – podstawówka i gimnazjum były odseparowane od siebie budynkami. Potem, z powodu nasilającego się niżu demograficznego, złączono je. A takie rozwiązanie – zaznacza – mści się nie tylko na najmłodszych uczniach, ale również starszych dzieciach, które przestały odczuwać, że w ogóle są w gimnazjum.
Za dużą wadę obecnego systemu Joanna uznaje przeładowanie programu szkolnego treścią i materiałem. Zaznacza, że obecnie łatwiej zdać maturę niż przejść przez program kolejnych klas gimnazjów. Oczywiście, to wszystko przy założeniu, że uczeń chce się uczyć. Rzeczywistość jest jednak brutalna. Otwarcie przyznaje, że jeśli sama byłaby teraz uczennicą gimnazjum, nie uczyłaby się. W szkole często widzi „posłańców” z okolicznych liceów (również tych bardzo dobrych), próbujących zwerbować uczniów do swoich placówek.
– Mamy w Polsce niż demograficzny, więc szkoły bronią się przed gwałtownych spadkiem liczby uczniów, a co za tym idzie, zmniejszeniu klas, kadry, a także wpływów z budżetu – mówi mi.
Joanna ocenia, że podręczniki są przeładowane treścią. Zgodnie z podstawą programową uczniowie muszą opanować z historii powstanie Stanów Zjednoczonych czy Rewolucję Francuską. Tymczasem z okresu historii Polski mają duże braki. Kończąc gimnazjum, docierają do roku 1919. Teoretycznie w liceum powinna być kontynuacja, jednak w praktyce, taką wiedzę zdobywają jedynie uczniowie na profilu humanistycznym.
Niemałe zamieszanie robi również sama treść podręczników. Jest ich bardzo wiele, każdy kładzie akcent na inne sprawy. – Bo przecież pierwszą wojnę światową można w różny sposób opisać. - I nauczycielowi, i uczniowi trudno stwierdzić, co tak naprawdę będzie wymagane na egzaminie – zaznacza.
Ocenia, że metodę nauczania testowego (czyli pod kątem rozwiązywania testów gimnazjalnych) stosuje ponad połowa kadry. Uczeń więc bardziej koncentruje się, żeby trafić w klucz odpowiedzi, niż żeby z danej dziedziny mieć szeroki zakres wiedzy. Joanna jest przekonana, że teraz, po gimnazjum, poziom wiedzy wśród uczniów jest niższy niż było to w czasach ośmioletniego nauczania.
– Uczniowie są wyposażeni w internet, przekonani, że w każdej chwili mogą tam wszystko łatwo i szybko sprawdzić. W nosie mają literaturę i jej spójność z historią – mówi i z przykrością zaznacza, że w gimnazjum przydałby się też logopeda. Jak wynika z jej obserwacji, wielu uczniów w domu rodzinnym zwyczajnie nie rozmawia. Są tam wydawane jedynie krótkie komunikaty: nakazu bądź zakazu. – Uczniowie coraz częściej nie potrafią argumentować, prezentować swojej opinii, dyskutować i budować swój światopogląd – zaznacza. Kasia jest emerytowanym nauczycielem z 44-letnim stażem pracy. Przez 13 lat była zastępcą dyrektora w jednej z warszawskich placówek. Z nostalgią wspomina dawne czasy. – Osiem lat razem powodowało, że nauczyciele bardzo zżywali się z uczniami, wszystko o nich wiedzieli. Znali rodziców, nieraz dziadków, mieli świadomość sytuacji panującej w domu. Teraz to wszystko się zmieniło. Dzieci, i to w najbardziej newralgicznym okresie dorastania, przechodzą z placówki do placówki. Trafiają do nauczycieli,
którzy ich nie znają, do rówieśników, z którymi dopiero muszą się zaprzyjaźnić – mówi. Wspomina, że za dawnego systemu nauczania to właśnie ten okres około 7. klasy szkoły podstawowej był najtrudniejszy, a klasa najbardziej – jak ją określa – „rozbrykana”.
Nieraz pomagała w nauce wnuczce, która w tym roku zdawała do gimnazjum. Przyznaje, że obecne testy z języka polskiego niewiele mają wspólnego z prawdziwym nauczaniem. Obserwowała takie arkusze, w których na zadane pytanie były trzy możliwe odpowiedzi do wyboru, z czego dwie bardzo podobne. Jej zdaniem w ten sposób nie uczy się dzieci zdobywania wiedzy, ale rozwiązywania testów. – Wiele rzeczy robi się pod tzw. klucz, co jest bzdurne, bo przecież szczególnie w języku polskim liczy się dłuższa wypowiedź i rozwinięcie własnej myśli – zaznacza.
W internecie znajduję opinię Jakubka, uczącego w gimnazjum i liceum. Jest zdania, że to nie gimnazja są bezpośrednim źródłem zła, ale tam panujące, wprowadzane w imię dobra uczniów. Panuje bowiem przekonanie, że to nie uczeń ma się nauczyć, ale nauczyciel ma stanąć na głowie, żeby tę wiedzę mu wpoić. Wylicza, że nauczycielom brak jest środków dyscyplinujących. Tymczasem nagana czy obniżenie zachowania dla większości uczniów nie mają znaczenia. Pisze: „Nie można ucznia praktycznie przenieść do innej szkoły (kurator nie wyraża zgody). Testy końcowe nie mają dla większości uczniów znaczenia, bo w czasie kryzysu każda szkoła ich przyjmie”.
W tej samej szkole od 1998 roku pracuje internauta o nicku MGO408 . Wcześniej była to szkoła podstawowa, aktualnie zespół szkół, w którym znajduje się przedszkole, szkoła podstawowa i gimnazjum. Reformę edukacji z 1999 r. ocenia jako największy błąd w edukacji jaki mógł się zdarzyć. „A wyniki tego już mamy. Wzrost zachowań agresywnych w gimnazjum, marne wyniki nauczania. Jedna sala gimnastyczna dla 6-7-latków i 15-16-latków. To samo z boiskiem, stołówką i świetlicą. Czy to jest dobre?” – pyta internauta.
Inny użytkownik Archi 17 pisze natomiast, że powrót do 8-klasowych podstawówek jest bardzo trudny, a czasami nawet niemożliwy. Przyznaje, że sam jest związany z małą szkołą podstawową na terenach wiejskich. „Proszę wyobrazić sobie nagle zorganizowanie dwóch dodatkowych sal z pełnym wyposażeniem pracowni komputerowej i innych urządzeń, które należy przygotować do przyjęcia sporej liczby uczniów. Szkoły podstawowe po zmianie systemu po prostu pozbyły się sprzętu i poprzerabiały niektóre sale” – zaznacza.
SaaS jest nauczycielem z 20-letnim stażem. Uczył w podstawówce i krótko w technikum, obecnie jest nauczycielem w gimnazjum. Otwarcie przyznaje, że jest za gimnazjami. Podkreśla, że trzeba być naiwnym, by wierzyć, że obecna szkoła zmienia dzieci: „To dom kształtuje osobowość dziecka, to państwa rozwody, wyjazdy za kasą, niezwykle egoistyczny stosunek i konsumpcyjne podejście do życia tworzy obraz dzieci, które odrzucają jakiekolwiek wartości poza wiarą, że przemoc i kasa załatwiają wszystko. Domy się nie zmieniają, czy te dzieci będą chodziły do gimnazjów czy podstawówek – problem nie zniknie”.
Po czwarte: referendum
8 stycznia 2013 roku Stowarzyszenie i Fundacja Rzecznik Praw Rodziców rozpoczęły zbiórkę podpisów pod wnioskiem o ogólnopolskie referendum edukacyjne „Ratuj maluchy i starsze dzieci też!”. Chodzi o możliwość zdecydowania przez Polaków, czy są za zniesieniem obowiązku szkolnego pięcio- i sześciolatków, za stopniowym powrotem do systemu ośmioletniej szkoły podstawowej i czteroletniej szkoły średniej oraz czy opowiadają się za ustawowym powstrzymaniem procesu likwidacji publicznych szkół i przedszkoli.
„Wprowadzenie gimnazjów spowodowało wielki zamęt w wychowaniu nastoletniej młodzieży. Dzieci trafiają w najbardziej newralgicznym okresie dojrzewania w nowe środowisko, do nowych klas, pod opiekę wychowawców, którzy ich nie znają. Gimnazja to problem, który trzeba rozwiązać. Nie powinno się to jednak odbywać gwałtownie. Nie powinno się również pozostawiać tej sprawy politykom. Dlatego chcemy, żeby wszyscy obywatele wyrazili w tej sprawie stanowisko” – podaje ulotka informacyjna stowarzyszenia. Pod inicjatywą udało się zebrać już ponad 300 tys. podpisów. Organizatorzy szacują, że będzie ich jednak dużo, dużo więcej.
Komentarz Teo, który przypadkiem znajduję w internecie, trafnie w mojej ocenie podsumowuje spór o edukację w Polsce. Ważne – podkreśla internauta – jest tylko, żeby trafić na mądrych nauczycieli. I żeby nikt im nie przeszkadzał. Bo nauka to przede wszystkim proces fascynacji światem.
Anna Kalocińska, Wirtualna Polska
Internetowa ankieta WP.PL została przeprowadzona w dniach 8-9 maja br. Wzięło w niej udział 34451 użytkowników. Za powrotem dawnego systemu nauczania, czyli 8-letniej podstawówki i 4-letniego liceum, opowiedziało się 96.08 proc. osób. Przeciwnego zdania było 3,11 proc., a 0,81 proc. nie miało w tej sprawie zdania.
Na prośbę bohaterów reportażu, ich imiona zostały zmienione.