Od bankomatu do euro-słownika
W krajach o ukształtowanej demokracji, afery targające krajem doprowadziłyby do dymisji wiele wpływowych osób, ale Polska takim krajem nie jest i prędzej doczekamy się nowych świętych uprawiających kult władzy, niż ich białe kołnierzyki zamienią się w więzienne drelichy.
19.07.2003 | aktual.: 19.07.2003 11:01
Liczba bankomatów na mieszkańca wskazuje pośrednio na rozwój sektora finansowego w danym kraju. Automatów w Polsce przybywa, lecz pieniędzy w nich nie starcza dla wszystkich. Dlatego nie tylko w ilości bankomatów ale i skali afer doganiamy Europę. A nic tak nie kusi jak publiczne i darmowe pieniądze.
Powiązania świata polityki ze światkiem przestępczym sięgają chyba korzeni ludzkości. Niegdyś, za brzęczącą monetę można było wywinąć się od stryczka, dziś za „wyborczą kiełbasę” można dostać immunitet od kary mniej drastycznej. Tak zwana ustawa „kominowa” widać na niewiele się zdała, skoro można być w wielu radach nadzorczych i czerpać z tego wymierne zyski.
Podstawowym zadaniem polityka każdego formatu wydaje się być kreowanie własnego wizerunku. Od powstania III RP wyraźnie widać, że kosztowni doradcy są w tym kraju niepotrzebni. Aby nazwisko widniało na pierwszej stronie poczytnego dziennika wystarczy tylko rzucić publicznie kilka obelg, nadużyć napojów wyskokowych lub po prostu kogoś pobić (policjanta, fotoreportera, nie lubianego kolegę posła). Pomysł prosty i gwarantujący powodzenie, budżet pozostanie nie naruszony, gawiedź się zadziwi, a nasz bohater w drodze samooczyszczenia wyjdzie wzmocniony i zadowolony.
W politycznym słowniku stanowiącym nasz wkład do Unii Europejskiej znajdują się już: „oscylator, pomroczność jasna, koryto i kurwiki”. Czy doczekamy dnia, kiedy słowa te, razem z ich twórcami trafią nie do euro-słownika ale do euro-śmietnika, tam gdzie ich miejsce?