Obrońca Polski czy tryb w rosyjskiej maszynie? Kim jest Tomasz Maciejczuk
Regularnie występuje w rosyjskich mediach jako polski dziennikarz, który broni "polskiego punktu widzenia", a nawet się o niego bije - i to dosłownie. Jednak według krytyków oraz ekspertów jest nie tyle obrońcą dobrego imienia Polski, co narzędziem kremlowskiej propagandy.
Tym razem poszło o historię. W trakcie "Miejsca spotkania", emitowanego na żywo talk-show w popularnej prokremlowskiej telewizji NTV, zaproszeni goście spierali się o historię drugiej wojny światowej i rolę Armii Czerwonej. Redaktor naczelny rosyjskiego portalu PolitRussia.ru Rusłan Ostaszko był oburzony, że niektórzy, jak obecny w studiu Polak Tomasz Maciejczuk mają czelność zrównywać system komunistyczny z faszyzmem, podczas gdy jego przodkowie "oddali życie za ich wolność".
- Ostaszko powiedział, że jeśli będzie się obrażać jego dziadków i nazywać ich czerwonymi faszystami, to da w mordę. Ale ja nie daję się zastraszać - opisuje sytuację Maciejczuk w rozmowie z WP. W reakcji natychmiast wypalił: "Wasi dziadkowie to czerwoni faszyści". Ostaszko wstał, podszedł do Polaka i uderzył go, po czym wywiązała się regularna bijatyka. Jak twierdzi Maciejczuk, wyszedł z niej zwycięsko.
"Ani Ostaszko, ani Bojko nie trafili mnie w twarz. Ja Ostaszko trafilem chyba 3 razy i facjatę ma obitą" - pisał potem na portalu Wykop.pl.
Weteran rosyjskich talk-show
Widok bezkompromisowej postawy Maciejczuka - i wywiązujących się z niej awantur - nie jest dla rosyjskich telewidzów niczym nowym. Polak jest częstym gościem rosyjskich programów, gdzie, jak mówi WP, nieustannie spotyka się z negatywnym stosunkiem do Polski - i daje temu odpór.
- Panuje propaganda, że Polska jest zła, Polacy mordowali Żydów w czasie wojny, a Armia Krajowa to faszyści. Rosjanie pokazują też nasz kraj jako przykład tego, jak zła jest Unia Europejska, jaka panuje u nas bieda. Kiedy staram się rzucać kontrargumentami, reakcja bywa gwałtowna - mówi Maciejczuk.
Jego argumenty bywają jednak nietypowe. W listopadowym programie "Prawo głosu" w telewizji TV Centr mieszkający w Moskwie Maciejczuk w niewybrednych słowach porównał warunki życiowe panujące w Rosji do tych w krajach UE, mówiąc, że dążąc do integracji z UE Ukraińcy, w przeciwieństwie do Rosjan "nie chcą żyć w g...". Podobnie jak w środę, program zakończył się bójką. Dziennikarz uważa, że musi używać twardych słów, bo "rosyjskie talk-show to twarda i chamska walka, a nie dyskusja kulturalnych i rozumnych Polaków."
Dyżurni goście z zagranicy
Ale wyczyny i argumenty Maciejczuka nie znajdują uznania w oczach jego kolegów oraz ekspertów, którzy widzą w nim narzędzie kremlowskiej propagandy.
- Rosyjskie talk-show to starannie wyreżyserowane spektakle, od początku do końca. Tam nie ma przypadkowych ludzi i panuje pełna kontrola. On wpisuje się w pewną rolę, rolę "Polaka-faszysty", lub "Polaka-rusofoba": chodzi o to, by powiedział coś kontrowersyjnego, obraził pamięć historyczną Rosjan i w ten sposób utrwalił prowadzoną przez Kreml narrację - mówi dr Adam Lelonek, szef Centrum Analiz Propagandy i Dezinformacji w Warszawie.
Jak zaznacza, rosyjskie programy bardzo często zapraszają do udziału gości z zagranicy - zwykle marginalne postaci z różnych krajów - których zadaniem jest, w zależności od potrzeby, uwiarygodnić jakąś część oficjalnej narracji lub przeciwnie, powiedzieć coś oburzającego, przedstawiając tych, którzy nie zgadzają się z oficjalną linią Kremla jako antyrosyjskich oszołomów.
Czasem bywa tak, że Rosjanom nie udaje się znaleźć odpowiedniego gościa z zagranicy. Ale dla rosyjskiej propagandy nie jest to problemem. W ostatnich dniach słynny stał się przypadek "Grega Weinera", amerykańskiego dziennikarza występującego w talk show programu pierwszego rosyjskiej telewizji publicznej, który okazał się nie być ani Amerykaninem, ani dziennikarzem, lecz rosyjskim biznesemenem, który przez pewien czas mieszkał w Nowym Jorku.
Jak mówi Lelonek, zagraniczni goście rosyjskich telewizji niemal zawsze są opłacani. Maciejczuk potwierdza, że rosyjskie media opłacają przeloty, taksówki i zakwaterowanie w czasie występów - ale nie dostaje pieniędzy za samo pojawienie się przed kamerami.
- Być może w przypadku pana Maciejczuka rzeczywiście tak jest, jednak fakt jest taki, że zwykle rosyjskie media za takie występy płacą. Kiedyś miało to być 200 euro, a teraz mówi się nawet o 500-1000. Wiem to bezpośrednio od rosyjskich i ukraińskich dziennikarzy, z którymi rozmawiałem - mówi Lelonek.
Podobnego zdania jest Masza Makarowa, rosyjska dziennikarka portalu Eastbook.eu. Według Makarowej, Maciejczuk pełni rolę "etatowego Polaka" w rosyjskiej propagandzie.
- Śledząc poczynania pana Maciejczuka widać, że postanowił bardzo mocno związać się z Rosją i jej mediami, szczególnie tymi prowadzącymi prokremlowską narrację. On po prostu robi to, czego się od niego oczekuje i na tym zarabia - mówi WP Makarowa.
Przekaz do zwykłych Rosjan
Sam Maciejczuk broni się przed tymi zarzutami. Zapewnia, że występując w rosyjskiej telewizji prezentuje alternatywny punkt widzenia do kremlowskiej i w ten sposób trafia ze swoim przekazem do milionów Rosjan.
- Występowanie w tych programach ma sens, bo to, co mówi rosyjska propaganda nie jest tym, co myślą zwykli Rosjanie. Wśród zwykłych Rosjan, szczególnie tych młodych, mam wielkie poparcie, które często mi okazują. Oni rozumieją, że rzeczywistość telewizyjna rozmija się z tym, co jest naprawdę - tłumaczy.
Ale nie przekonuje to jego krytyków.
- Nawet jeśli z jego poglądami zgadza się jakaś część widzów, to nie wynika z tego, że jest to dobre dla Polski. W tych programach każdy ma swoją ściśle określoną rolę, która ma dać planowany efekt - a jednocześnie uwiarygodnić ludzi takich jak Maciejczuk jako niezależnych komentatorów - mówi Lelonek. - Pan Maciejczuk nie walczy z systemem. On jest jego częścią - dodaje.
Makarowa przyznaje, że wśród części zwolenników rosyjskiej opozycji Maciejczuk rzeczywiście zyskał pewne uznanie - ale nie jest to jej zdaniem dobra wiadomość.
- Bardzo mnie niepokoi, że przez część rosyjskiej opozycji jest odbierany jako niezależny dziennikarz. Jego działalność nie ma nic wspólnego z dziennikarstwem. On po prostu znalazł sobie w Rosji działkę która przynosi mu pieniądze i rozgłos. Ci Rosjanie, którzy go podziwiają, powinni zapoznać się z jego biografią - mówi dziennikarka.
Od wolontariusza do pogromcy banderyzmu
Jego biografia rzeczywiście pełna jest meandrów. Maciejczuk wywodzi się ze środowisk nacjonalistycznych i do dzisiaj deklaruje się jako narodowy demokrata. Po rosyjskiej agresji na Ukrainę zaangażował się w pomoc ukraińskim uchodźcom i żołnierzom walczącym w Donbasie. Szeroko relacjonował też wydarzenia z frontu, udzielając wywiadów mediom, także tym zagranicznymjak niemiecki "Die Zeit". Zasłynął też publiczną wymianą gróźb z niesławnymi bojownikami walczącymi po stronie Rosjan w Donbasie, "Giwim" i "Motorolą".
Dość szybko jednak dokonał kolejnej wolty i z gorliwego zwolennika Ukraińców zmienił się w tropiciela przejawów nazizmu i banderyzmu wśród ukraińskich ochotników walczących z Rosjanami. Jednocześnie zaczął oskarżać polskich dziennikarzy o zamiatanie sprawy pod dywan. Dziś pytani o niego dziennikarze nie chcą mieć nic wspólnego; uważają, że Maciejczuk ich kosztem szuka rozgłosu. Współpracę z nim zakończyła też Fundacja Otwarty Dialog, na rzecz której miał rozdawać wysłaną do Donbasu pomoc. Powodem miały być "liczne zastrzeżenia na polu komunikacyjnym oraz braki w dokumentacji potwierdzającej przekazanie pomocy".
W kwietniu ubiegłego roku został zaś uznany przez Kijów za persona non grata z zakazem wjazdu na Ukrainę na pięć lat. Wedle wersji Maciejczuka, to wynik osobistej zemsty szefa MSZ Pawła Klimkina, któremu Maciejczuk podczas wizyty w Amsterdamie zarzucił hipokryzję w sprawie traktowania homoseksualistów przez Kijów. Ale według ukraińskich mediów, Polak w Holandii namawiał do głosowania w referendum przeciwko ratyfikacji umowy stowarzyszeniowej Unii z Ukrainą.
- Poprosiłem redaktora "Ukraińskiej Prawdy" o przedstawienie dowodów na swoje zarzuty. Oczywiście takich dowodów nie przedstawił, bo ich nie ma - tłumaczy.
Mimo to, jak deklaruje, nie żałuje swojego zaangażowania na Ukrainie, wciąż jest przekonany, że - mimo wszystko - w interesie Polski leży wspieranie Kijowa przeciwko Moskwie.
A czy w interesie Polski leżą występy Maciejczuka? Według Lelonka, odpowiedź jest jednoznaczna.
- Uważam, że nie powinno się go przedstawiać jako "obrońcę Polski" czy "polskiego podejścia do historii". On nie reprezentuje w tych programach Polski, tylko siebie samego. Polsce szkodzi, bo świadomie lub nie, ale utrwala tylko wrogą nam narrację - mówi ekspert.