Oblicze życia, oblicze śmierci
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
- Pamiętam twarze niemal wszystkich zmarłych, których wyciągnąłem z wody. Ale najgłębiej w moim umyśle utkwiło oblicze samej śmierci. To było w 2009 roku. Nigdy wcześniej i nigdy później nie byłem jej tak bliski – mówił Przemysław Regulski.
Pamięci Przemysława Regulskiego
Koniec lipca. Władysławowo, plaża centralna. Upał, silny wiatr. Fale osiągają wysokość trzech metrów. Do stanowiska ratowniczego przy wejściu numer jeden biegnie młody mężczyzna. Dyszy, nie może złapać powietrza po 300-metrowym sprincie. Wreszcie wyrzuca: Tam facet tonie!
Trzech ratowników w sile wieku przygotowuje się do akcji. Zaczęli kilka sekund wcześniej. Po wyrazie twarzy mężczyzny i tym, jak biegł, wiedzieli, że stało się coś złego.
Flaga w dół. To komunikat dla stanowiska oddalonego o sto metrów. Mogą potrzebować pomocy. Chwytają kołowrotek, bojki i sprzęt do resuscytacji.
Ratownicy biegną w szyku. Nie mogą sobie pozwolić na pozostawienie w tyle któregoś z nich. Kierują się w stronę niestrzeżonego kąpieliska, które wskazał mężczyzna.
Już teraz każdy z ratowników wie, co ma robić. Regulski popłynie po tonącego. Pozostałych dwóch go zaasekuruje.
Są na miejscu. Osiemdziesiąt metrów od brzegu morze rzuca otyłym mężczyzną. Jakby na wodzie unosił się tylko spróchniały konar.
Regulski zakłada szelki ratownicze z liną. Z jej pomocą koledzy wciągną jego i topielca z powrotem na brzeg. Łapie bojkę. Klepnięcie w plecy. Rusza.
Płynąc, wynurza się co kilka sekund, aby dokładnie zlokalizować mężczyznę. Fale regularnie przesłaniają cel. Uporczywie wybijają z rytmu.
Zostało tylko dwadzieścia metrów. Teraz widać dokładnie, że facet nie daje znaku życia. Unosi się na wodzie twarzą w dół.
Akcja przebiega wzorowo. Od kiedy krążenie mężczyzny się zatrzymało, mogło minąć kilkadziesiąt sekund. Możliwe, że na brzegu uda się przywrócić mu życie.
A więc na ratunek nie jest za późno. Regulski czuje to całym sobą. Jeszcze zapalczywiej wbija ramiona we wzburzone morze.
Nagle gwałtowne szarpnięcie. Coś ściąga go na dno.
To lina. Zablokowała się.
- Kur…! – Regulski zdążył wrzasnąć tylko to, zanim zalały go hektolitry wody.
Siłuje się z liną. Walczy o każdy pojedynczy oddech. Jest bliski ryzykownego zanurzenia i odpięcia szelek. W takich warunkach to może przesądzić nie tylko o życiu mężczyzny, po którego płynie, ale także jego samego.
Znów łapie powietrze. Ale tym razem oddech jest płytki. A chwile, kiedy głowa Regulskiego znajduje się nad powierzchnią, coraz krótsze.
Kolejne szarpnięcia. Regulski traci siły.
Walka przyspiesza bicie serca. A to zwiększa zapotrzebowanie na tlen. Jest coraz gorzej.
Zmagania z liną zauważają koledzy z brzegu. Teraz dostrzegają, że na pomoc nieprzytomnemu mężczyźnie wypłynęły jeszcze trzy osoby. To świadkowie zdarzenia. Postanowili pomóc ratownikowi w akcji.
Ale wcześniej, po przebiegnięciu kilku metrów w stronę morza, zaraz po tym, jak mieli rzucić się do wody, wpadli w dziurę. Sami zaczęli tonąć. Nie mieli wyjścia, złapali za linę przymocowaną do ratownika. W ten sposób utrzymywali się na powierzchni i nieświadomie blokowali kołowrót. Przez szarpaninę z naprężoną liną Regulski znalazł się pod wodą.
Na miejsce dociera dwóch ratowników z sąsiedniego stanowiska. Wskakują do morza. Odciągają "bohaterów" od liny. Pomagają im się wydostać na brzeg.
Regulski czuje swobodę. Lina odpuściła. Wreszcie. Ostatkiem sił wypływa na powierzchnię.
Seria szybkich oddechów przywraca mu siłę. I nadzieję.
Nie ma pojęcia, co stało się przy brzegu. Ale teraz nie będzie o tym myśleć.
Oczyszcza głowę. Włącza automatyzm. Lokalizuje poszkodowanego. Podpływa. Bierze go na siebie i zaciska ręce.
Rzut bojki przed mężczyznę. Uścisk nogami - tak na wszelki wypadek. Upewnia się, czy nie jest zaplątany w linę.
Wszystko w porządku. Kilka machnięć ręką w stronę kolegów z brzegu. To znak, że mogą zwijać kołowrót.
- Nabierz powietrza, idzie fala – krzyczy Regulski do nieprzytomnego mężczyzny. Zdaje sobie sprawę, że ten go nie słyszy, ale nawet w takich przypadkach wszystko musi się odbywać zgodnie z wytycznymi.
Kilkanaście sekund wystarcza. Są na brzegu. Poszkodowanego przejmują koledzy. Resuscytacja.
Regulski zdejmuje szelki. Upewnia się, że wszyscy jego koledzy są bezpieczni. Łapie kilka spokojnych oddechów. Pomaga w resuscytacji.
Po czterdziestu minutach przyjeżdża karetka pogotowia. Mnogość wezwań w sezonie wydłużyła czas reakcji. Mężczyznę przejmują ratownicy medyczni.
Mija godzina od rozpoczęcia resuscytacji. Krążenia nie udaje się przywrócić. Załoga pogotowia stwierdza zgon.
Dzień jak co dzień. Regulski wydaje dyspozycje zespołowi. Zbierają sprzęt i wolnym krokiem kierują się w stronę stanowiska.
- Co ty robisz?! Obudź się! – serce 55-letniego topielca przestało bić niemal godzinę temu, ale jego żona nie godzi się ze śmiercią. Przytula ciało. Obejmuje je w chaotycznych gestach. Jest pewna, że mąż w cudowny sposób ożyje. Razem zabiorą koc, książkę, ubrania i wrócą do hotelu. A potem wyjadą z Władysławowa i opowiedzą znajomym o niezwykłej przygodzie.
Kobieta milknie, dopiero kiedy ratownicy medyczni układają ciało na noszach i transportują do karetki. Wstaje. Obserwuje scenę nieobecnym wzrokiem.
Regulski patrzy z dystansu kilkunastu metrów. Nie przestaje stawiać pewnych kroków. Po chwili odwraca głowę.
Razem z kolegami dociera na stanowisko. Zbijają piątki, bo zrobili wszystko, co się dało, aby uratować ludzkie życie. Zamyślony, automatycznie przygotowuje sprzęt do kolejnej akcji. Trzeba sprawdzić osiemdziesiąt metrów liny. Wyczyścić akcesoria. Nie mogą zawieść, kiedy znów będą potrzebne.
- Nie rozmawialiśmy o akcji ze sobą. Sytuacji, kiedy wyciągałem ludzi z wody, a potem nie udało się ich uratować, miałem kilka. Nigdy jednak sam nie byłem bliski śmierci. Patrząc na resuscytację tamtego pana, myślałem, że to ja mógłbym być na jego miejscu. Kiedy lina ściągała mnie w głębię, dosłownie pociłem się pod wodą. Do dziś czuję traumę związaną z tamtą sytuacją. Wszystko trwało może dwadzieścia sekund, jednak ja czułem, jakby to były co najmniej dwie minuty – przyznaje Regulski.
Miał wtedy dwadzieścia trzy lata.
- Czułem wściekłość. Nie lubię, kiedy coś nie idzie książkowo. Ale nie myślałem o tym, że mogę umrzeć. Uświadomiłem sobie to na brzegu. Od tamtego dnia pływam wyłącznie z bojką lub wężem. Choćby woda wyrzuciła mnie daleko w morze, mam pewność, że zachowam nośność, że sam będę mógł wrócić na brzeg – przekonuje ratownik. – Do dziś boję się spojrzeć na kołowrót.
Regulski pracował w pięciu zawodach. W każdym z nich śmierć była normą. Życie – nagrodą za świetnie wykonaną pracę.
Boi się śmierci. Jak każdy. Ale nie lęka się z nią mierzyć. I nie jest ona dla niego niczym szczególnym. Powtarza to każdemu, kogo zadziwia jego psychiczna odporność.
Wyjątkowe jest dla niego tylko życie.
Docenia je jeszcze bardziej po sytuacji, której był uczestnikiem na początku sierpnia 2018 roku. Oczywiście we Władysławowie.
Bo tam działo się wszystko, co godne zapamiętania na jego zawodowej drodze.
Życie w pełnym wymiarze
Biała flaga, bezlitosny skwar, pełnia lata. Strzeżone kąpielisko, idealne warunki. Matka, na oko czterdzieści lat, z trójką dzieci w wieku ośmiu, jedenastu i piętnastu lat spędza czas w wodzie. Śmiech, niewinne zabawy, beztroska. Są szczęśliwi.
Wakacje skutecznie wynagradzają im trudy roku przepełnionego obowiązkami. W pracy i szkole. A matce również trudy żmudnej opieki nad trójką potomstwa.
Czwórka wchodzi coraz głębiej do wody. Zbliża się do "dziury", głębokiego punktu przy plaży.
Regulski obserwuje ich ze stanowiska. Wie, że jeśli potrafią pływać, nie stanie się nic złego. Ale chodzi o trójkę rozbawionych dzieciaków. Trzeba być czujnym.
I słusznie. W jednej chwili matka z synami tracą grunt pod nogami. Jednocześnie. Ani matka, ani chłopcy nie potrafią dobrze pływać. Szamoczą się w wodzie.
Regulski chwyta za radio.
– Na jedynce jest akcja! – rzuca słuchawką. Rozbiera się do kąpielówek, zabiera bojkę i razem z dwojgiem ratowników biegnie na miejsce.
Nawet niewielkie fale zalewają kobietę. Nie jest w stanie utrzymać równowagi. W zamieszaniu zauważa, że jej dzieci panikują. Każde przykryła woda. Coraz rzadziej wynurzają się na powierzchnię.
Oburącz chwyta najmłodszego syna. Odruch bezwarunkowy.
Staje na dnie. Podnosi ręce. Trzyma dziecko nad powierzchnią.
Sama tonie.
Liczy się każda sekunda.
– Biorę matkę z dzieckiem – krzyczy Regulski. – Lecimy wpław!
Troje ratowników wskakuje do wody obok siebie.
Ich kolega dobiega ze stanowiska obok. Płynie na linie ubezpieczony przez kolegów, którzy stoją przy kołowrocie. Jest kilkanaście metrów za ekipą Regulskiego.
Ratownicy dopływają do kobiety z dziećmi. Synowie są przytomni. Ona nie.
Regulski chwyta matkę. Na niej kładzie ośmiolatka. Mają do pokonania siedemdziesiąt metrów. Płyną do brzegu. Ratownik spogląda na kobietę.
Mimo, że dziecko jest bezpieczne, a jej serce się zatrzymało, ta wciąż trzyma ręce wysoko w górze. Jakby nadal ratowała syna przed obezwładniającą tonią.
Brzeg. Ośmiolatek płacze, krzyczy, jedenastolatek wymiotuje. Cała trójka jest sinoblada. Nie mają siły stać. Kucają i klęczą na przemian.
Przy dzieciach jest ratowniczka. Staje między nimi a matką.
- Jesteście bezpieczni. Wasza mama trafiła w dobre ręce – Magda powtarza w nieskończoność krótkie komunikaty. Ma jedno zadanie: uspokoić dzieci, nie dając im jednocześnie złudnej nadziei.
Obok trwa resuscytacja.
Dwie minuty i scena jak z filmu. Matka otwiera oczy i wyrzuca wodę, która nagromadziła się w jej płucach.
Kaszle i krzyczy: Gdzie jest moje dziecko?! Co się stało?
- Nasza dalsza praca polegała na uspokojeniu matki, która jeszcze przez chwilę miała mimowolne ruchy ciała. Po kilkudziesięciu sekundach pozwoliliśmy dzieciom, aby podeszły. Cały czas byliśmy obok. To na wypadek, gdyby znowu straciła przytomność przez niedotlenienie mózgu – tłumaczy Regulski. I dodaje: - Śmierć znałem już doskonale. Wtedy zapoznałem się z życiem. W jego pełnym wymiarze.
Część nas samych
Atletyczna budowa ciała, łysa głowa, tatuaże na rękach i sportowe ciuchy. Przemysław Regulski swoją fizycznością budzi respekt. Wyglądałby na gangstera, gdyby nie szeroki uśmiech, który nawet na chwilę nie schodzi z jego twarzy.
Mówi głośno. Poglądy na życie wyraża jasno i precyzyjnie. I nigdy ich nie zmienia. Nawet najdrobniejszy element swojej egzystencji ma przemyślany. Nienawidzi, kiedy coś idzie niezgodnie z jego planem, ale dla wszystkich wokół jest serdeczny i kulturalny.
Mieszka w Gdyni. Na plaży spędził siedemnaście sezonów. Zawsze we Władysławowie. I będzie to robił nadal, dopóki siła i sprawność pozwolą, aby ratować ludzi. Pracował już jako ratownik medyczny i pielęgniarz w szpitalnym oddziale ratunkowym. Odbył wolontariat w hospicjum. Ukończył policealną szkołę ratownictwa medycznego, potem studia dzienne na tym samym kierunku i studia podyplomowe z zarządzania placówkami opieki zdrowotnej. Jest magistrem anestezjologii i intensywnej terapii. Obecnie studiuje pedagogikę, aby móc wykładać przedmioty medyczne w państwowych uczelniach wyższych. I opiekuje się synem Tadeuszem, który urodził się w maju 2021 r.
Poza sezonem pracuje jako pielęgniarz na covidowym Oddziale Intensywnej Opieki Medycznej w Pomorskim Centrum Chorób Zakaźnych i Gruźlicy w Gdańsku.
- Każdy z zawodów, jaki wykonuję i wykonywałem, wiąże się z potężnymi dawkami adrenaliny. To dlatego je wybieram. Pomoc innym stanowi piękny element tego, co robię, ale to adrenalina napędza mnie do działania. Musi się dziać – wyjaśnia Przemysław.
Na OIOM-ie w ciągu jedenastu miesięcy opiekował się stu czterdziestoma trzema pacjentami. Chorobę przeżyło dwudziestu trzech.
- Dzięki temu, jak często widzę śmieć, szanuję ją całym sobą. Ale zauważyłem, że niewielu ludzi ma podobnie. Ludzie w ogóle nie szanują śmierci. A skoro nie szanują śmierci, to nie doceniają też życia, którego ona jest częścią – konstatuje Regulski.
Kiedy jego zespół prowadzi resuscytację na przepełnionej ludźmi plaży, wokół ratowników zacieśnia się krąg gapiów i domorosłych filmowców. Wyrasta las telefonów. Relacje lądują na profilach w mediach społecznościowych.
Rodzice pokazują śmierć dzieciom.
Po bezskutecznej resuscytacji ciało leży na plaży nawet kilka godzin. W pełnym słońcu. Spod folii wystają nogi denata, a obok ciała stoją policjanci. Czekają na zakład pogrzebowy lub prokuratora. W tym czasie plażowicze rozkładają koce nawet dwa metry od zwłok. Opalają się, piją piwo.
- Moje dzieci od pierwszego roku życia są ze mną na plaży. Towarzyszyła nam moja była żona, obecna partnerka też to robi. Szczególnie, że jest ratowniczką w moim zespole. To z Magdą wyciągałem na brzeg matkę, która ratując swoje dziecko, o mało sama nie pozbawiła się życia. Oni wszyscy wiedzą, że ludzie toną. Mój najstarszy syn, który ma trzynaście lat, jest już młodszym ratownikiem. Drugi, dziesięciolatek, wie już, jak wyglądają rany, wie, z czym wiąże się mój zawód. Ale właśnie dzięki temu szanuje śmierć i docenia życie. Doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że umieranie to nie przedstawienie dla publiczności szukającej sensacji. Ale część nas samych – zaznacza Regulski.
Dlatego z covidowego OIOM-u ratownik najlepiej zapamiętuje nie umieranie, a fakt, że odwiedzający pacjentów nie mogą się z nimi pożegnać przed śmiercią.
- Na innych oddziałach, jeszcze przed pandemią, widziałem pożegnania, które dowodzą istnienia prawdziwej miłości. Ludzie do końca byli z ukochanymi osobami, a w chwili śmierci trzymali je za ręce. W ostatnich chwilach wielokrotnie powtarzali, że je kochają. A dziś, w dobie pandemii, tego nie ma – zauważa pielęgniarz-ratownik.
Brak możliwości pożegnania swoich bliskich zrzuca na karb zjadliwości choroby. Tylko jedna osoba z ponad stu dwudziestu, które zmarły na COVID-19 w jego szpitalu, była zaszczepiona.
Mimo tego na OIOM-ie mu się podoba. O ile takie słowo pasuje do miejsca, gdzie codziennie dotyka się śmierci.
- Nie lubię monotonii, a tam cały czas coś się dzieje. Poza tym lubię podnosić swój poziom. Na takim oddziale wiele mogę się nauczyć – twierdzi trzydziestopięcioletni pielęgniarz.
Znieczulił się na śmierć. Pamięta ciała topielców, których wyciągał. Pamięta rodziny rozpaczające przy zwłokach. Długo musiał się uczyć, jak odcinać swoją psychikę od ludzkich dramatów. Ale w końcu zdołał to sobie poukładać.
- Cały czas nam wpajano, że mamy wykonywać swoją pracę najlepiej, jak potrafimy. Jeśli zrobimy wszystko zgodnie ze sztuką ratowniczą, nigdy nie będziemy mieć pretensji do samych siebie. Oczywiście do dziś analizuję każdą sytuację. Ale nie na zasadzie wyrzutów sumienia, a raczej tego, czy mógłbym zrobić coś jeszcze lepiej. Na tym polega nasz zawód i rozwój. Poza tym, ratując innych, narażamy też własne życie. A ja sobie postanowiłem, że moje życie nigdy nie będzie zależne od innych. W takich sytuacjach decyduje siła fizyczna i umiejętności. W szpitalu te związane z pielęgniarstwem, na morzu – pływackie – wymienia Regulski.
Pracując na plaży we Władysławowie uratował ok. trzydziestu osób. Tych, którzy utonęli, było dwa razy więcej.
- Ale najgorsze widziałem podczas dyżuru w karetce. Jako ratownik medyczny byłem wezwany do śmierci, której nigdy nie zapomnę. Szczególnie, że chodziło o osobę całkowicie niewinną i bezbronną, nowo narodzone dziecko – mówi Przemysław Regulski.
Tej śmierci nie chciał nikt
Marzec 2016 roku. Starsza kobieta wzywa pogotowie do krwawienia z dróg rodnych ciężarnej córki.
Regulski pełni dyżur z kierowcą w karetce. To on dowodzi interwencją.
W ciągu kilku minut od wezwania przyjeżdżają do zapuszczonej kamienicy. Wiedzą, do kogo jadą. Regulski zawsze powtarza, że Gdynia to małe miasto. Są osoby, które regularnie wzywają karetkę. Włączanie GPS-u nie było konieczne.
Wchodzą do mieszkania. Starsza kobieta z papierosem w ręku wskazuje na drzwi łazienki.
Trzydziestoletni Przemysław chwyta klamkę. Delikatnie naciska, powoli wchodzi o środka. Nie wie, czego może się spodziewać. Właśnie sobie przypomniał, że córka kobiety, która ich wzywała, jest chora psychicznie.
Po wejściu przez kilka sekund patrzy w stronę dziewczyny. Nie potrafi się powstrzymać.
Rzuca: Co ty zrobiłaś? Co ci odjebało?!
Krew jest niemal wszędzie. Szczelnie pokrywa większą część podłogi. Dziewczyna kuca na muszli klozetowej i patrzy na rozwarcie. Napięta pępowina zwisa z niej wprost do klozetu.
Ratownik podchodzi bliżej.
W muszli leżą zwłoki noworodka ze zmiażdżoną główką.
Kobieta wydaje z siebie nieartykułowane dźwięki. Zaczyna krzyczeć. Na jej twarzy maluje się przerażenie pomieszane z otępieniem. Nie patrzy na dziecko.
Regulski z partnerem, choć nigdy wcześniej nie znaleźli się w podobnej sytuacji, zaczynają działać automatycznie. Odcinają pępowinę. Wyjmują łożysko. Zabezpieczają kobietę, aby się nie wykrwawiła, i kładą na noszach. Wzywają policję i prokuratora.
Dziecko zostawiają w miejscu, w którym je znaleźli. Kiedy są pewni, że człowieka nie da się uratować, nie wolno im zrobić nic, co mogłoby zostać uznane za zacieranie śladów. A noworodek nie żyje. Nie ma co do tego żadnych wątpliwości.
- Byłem zły, wściekły, wkur…. Na nią, na całą sytuację. Ale ona była niepoczytalna, chora psychicznie, więc nie wiedziała, co robi. W dodatku miała jakieś osiemnaście lat. Zaraz po porodzie zmiażdżyła główkę dziecka nogami. Byłem zły, że takie rzeczy dzieją się w cywilizowanym kraju, w moim mieście. Ktoś dopuścił do tej ciąży? Oczywiście osoby chorej psychicznie nie można winić. Kto więc nie postarał się wystarczająco, aby dać ciężarnej wsparcie? A przecież tylu ludzi pragnie mieć dzieci i nie może. Wiem, że tego, co wtedy zobaczyłem, mój umysł nigdy nie wykasuje. Wiedziałem, gdzie jadę, ale czegoś takiego nie mogłem się spodziewać, choćbym nie wiem jak pokręconą miał wyobraźnię – mówi zdenerwowany Regulski. – Pamiętam, że podczas całej akcji matka tej dziewczyny siedziała w pokoju i paliła papierosa.
Ratownicy ocenili stan nastolatki i zabrali do karetki. Na noszach ułożyli ją na lewym boku. Tak przewozi się osoby w ciąży lub zaraz po trudnym porodzie.
- Tej śmierci nie chciał nikt. I nikt nie zrobił nic, aby jej zapobiec – kończy opowieść Regulski.
Śmierć uczy szacunku
Ratownik nie wyobraża sobie własnej śmierci, ale wie, że chciałby umrzeć szybko. Tak, żeby on i bliscy cierpieli jak najkrócej.
- Nie chcę być dla nich obciążeniem, nie chcę długo chorować. I tyle. Obserwując pożegnania rodzin z umierającymi pacjentami przed pandemią, uwierzyłem w siłę miłości. Ale widziałem też pacjentów, którzy leżą miesiącami, bez ruchu i niemal bez świadomości. Pracowałem przecież także jako wolontariusz w hospicjum. Tam jest samo dobro, to wspaniałe miejsce ze wspaniałymi ludźmi, ale jednak ja nie chciałbym tam trafić. Nigdy nie ma dobrego czasu na śmierć, więc niech chociaż nie trwa zbyt długo – wyznaje Przemysław.
I cieszy się życiem. Wielokrotnie podkreśla, że nie rozumie znajomych, którzy narzekają na los. On bowiem docenia każdy jego aspekt.
- Gdybym miał wybierać, wziąłbym ślub z pierwszą żoną, mimo że się rozstaliśmy. Nie podjąłbym innych decyzji w życiu tylko dlatego, że były błędne. Przecież to one nauczyły mnie najwięcej. Cieszę się z tego, w którą idę stronę. Ci, którzy umierają, mają gorzej od nas, bo nie mogą się spotkać, porozmawiać, cieszyć życiem. Bo nie ma przed nimi perspektywy. Cieszmy się z tego, co mamy. Czy zarabiamy mniej czy więcej, po prostu żyjmy. To najpiękniejsze, co mogło nas spotkać – podkreśla.
W hospicjum opowiadał pacjentom, jak danego dnia wyglądał wschód słońca, jak pachniał wiatr, kiedy szedł do nich na dyżur. Ale nie mówił, że jako zdrowy i młody człowiek już przygotował rodzinę na swoją śmierć.
I że nie widzi w tym niczego złego.
Regulski: - Rozmawialiśmy o tym z narzeczoną. Bo przecież kiedyś nadejdzie taki dzień. A pracę mam, jaką mam. Poprosiłem ją tylko, żeby uszanowała moją śmierć, kiedy już do niej dojdzie. I jeśli będę śmiertelnie chory, to chcę odejść sam. Nawet jeśli ostatnie słowa mogłyby pomóc moim bliskim pogodzić się z traumą śmierci. Może to samolubne myślenie, ale bardzo nie lubię, kiedy coś nie działa, a ja nie mogę zareagować. Nie lubię, kiedy coś nie zależy ode mnie. I nie chcę, aby takie poczucie dotknęło moich bliskich, kiedy będę umierał. Czy to egoizm? Nie wiem. Mówię dokładnie to, co czuję.
Nie uprawia sportów ekstremalnych, bo wiążą się z ryzykiem. Trenuje boks, bo tam nie ma zagrożenia, a skoki adrenaliny się zdarzają. Nawet szkoły wybiera takie, które na pewno skończy.
Byle zminimalizować ryzyko porażki.
A ratownictwo wodne? Twierdzi, że doskonałe przygotowanie do tego zawodu wystarczająco ogranicza prawdopodobieństwo wypadku podczas akcji.
- Kontakt ze śmiercią uczy szacunku dla własnego życia. Szacunku dla bliskich na co dzień. Doceniania tego, co się ma. Poza tym uczy pokory i przestrzegania zasad. Jak się pierwszy raz zobaczy osobę, która nie zapięła pasów, a potem zginęła, wylatując przez przednią szybę samochodu, to już zawsze będzie się pamiętać o tym, co trzeba zrobić zaraz po wejściu do samochodu. Nawet jak się ma do przejechania sto metrów do sklepu. Choroba i śmierć to jedyne aspekty życia, nad którymi nie ma dosłownie żadnej kontroli. A jeśli tak jest, to róbmy wszystko, aby nie pokonały nas zbyt wcześnie – konkluduje Regulski.
***
Przemysław Regulski zmarł w marcu 2022 r. Przyczyna śmierci na razie jest nieznana.