Obcinali palce, ściągali haracze - koszmar w armii
Do wyższej szkoły wojskowej trafia kandydat na oficera. Przyszli koledzy i przełożeni mają z niego zrobić żołnierza z prawdziwego zdarzenia. Chłopak ma jedną wadę - wielkie stopy, tak wielkie, że w jednostce nie ma butów w jego rozmiarze. To jednak żaden problem. Koledzy obcinają mu palce u nóg. Teraz stopy pasują do butów. Ta historia wydarzyła się naprawdę, zaledwie kilka lat temu. "Diedowszczyzna", czyli rosyjska wersja "fali", już od pół wieku jest przekleństwem rosyjskiej armii.
Na masową skalę "fala" pojawiła się w latach 60., gdy zlikwidowano stanowiska podoficerów przez całą dobę nadzorujących koszary. Reforma ta miała unowocześnić armię, a przede wszystkim przynieść spore oszczędności. Nie było innego wyjścia - wszyscy musieli zaakceptować porządki zaprowadzone przez samych żołnierzy. Tak powstała "diedowszczyna", szczególny postrach siejąca w jednostkach, do których trafiali ludzie z marginesu, nierzadko z kryminalną przeszłością. Byli bezwzględni i brutalni. Szybko stworzyli wojskową subkulturę, opartą na wzorcach i obyczajach rodem z więzień, które skoszarowana rzeczywistość pod wieloma względami przypominała. Jednak zjawisko to nie było szeroko rozpowszechnione, nie miało również znaczącego wpływu na funkcjonowanie armii. Aż do lat 80.
Kiedy w końcu lat 70. oddziały radzieckie najechały na Afganistan, Armia Czerwona była u szczytu swej potęgi. Właśnie wtedy zaczęły wychodzić na jaw jej niedostatki, a interwencja w Afganistanie stała się zalążkiem do jej rozkładu. Inwazja, prócz ofiarności i bohaterstwa jednych (bez względu na cele, które im przyświecały), zrodziła przykłady degeneracji.
W Polsce słabo znane są relacje z Afganistanu, w których mówi się o aktach barbarzyństwa, jakich dopuszczali się radzieccy żołnierze między sobą. Zdarzało się, że poległym w boju żołnierzom chirurgicznymi nożyczkami obcinano palce z obrączkami. Ciała zamykano następnie w szczelnych cynkowych trumnach. W czasie pogrzebów rodziny poległych nie mogły ich otwierać, a same uroczystości pogrzebowe ukrywano przed wścibskimi nosami postronnych.
Destruktywny charakter wojny i jej skutków odkrywamy nie tylko we wspomnieniach kombatantów, jej odbicie widzimy w utworach artystycznych, na przykład u Aleksandra Rozenbauma w piosence "Afgańska zamieć" ("Afganskaja wjuga"). Podział i nienawiść zaczęły się tam, przy afgańskim ognisku, później wybuchały kolejno w wojnie domowej w Tadżykistanie, w Zadniestrzu, obu wojnach czeczeńskich i jeszcze późniejszej i bardziej okrutnej pacyfikacji dokonanej przez samych Czeczeńców.
Rozkład komunistycznego państwa objął wszystkie dziedziny życia i na początku lat 90. doszedł do stanu niespotykanego od dziesiątków lat. Epoka Jelcyna była okresem wielkiej brutalizacji społeczeństwa oraz upowszechnienia załatwiania porachunków w gangsterskim stylu. Dla młodych mężczyzn najbardziej atrakcyjną alternatywą stała się kariera gangstera, dla młodych kobiet zaś - prostytucja. W takich warunkach rozkład nie mógł ominąć i armii. Żołnierze miesiącami nie otrzymywali żołdu, byli zwalniani z dnia na dzień bez jakichkolwiek gwarancji socjalnych czy odpraw. 24 sierpnia 1991 dowódca wojsk Układu Warszawskiego marszałek Achromiejew zastrzelił się w swoim kremlowskim gabinecie. Podobno w liście, który zostawił, napisał, że nie może się pogodzić z ruiną tego, czemu poświęcił życie - radzieckiej armii.
Ryba psuje się od głowy
Już na początku lat 90. wojska radzieckie były ewakuowane z garnizonów w byłej NRD i przenoszone w najbardziej zapuszczone, zapomniane przez Boga i ludzi miejsca. Często brakowało tam chociażby najbardziej podstawowych sanitariatów i innych urządzeń, niezbędnych do życia w warunkach już nawet nie godnych, ale choćby przyzwoitych. Zdarzało się, że żołnierze wyjmowali okna z domów, które zajmowali, żeby przewieźć je do nowego miejsca pobytu, bo - mawiali - "tam, gdzie nas zabierają, nie ma nic". Nawet, jeśli było to przesadą, nie ulega wątpliwości, że czekały ich bardzo surowe warunki. Armia, na której utrzymanie zaczęło nagle brakować pieniędzy, nie była w stanie znaleźć pomieszczeń koszarowych i mieszkań dla ogromnej liczby żołnierzy i oficerów ewakuowanych z garnizonów poza granicami byłego ZSRR.
Niepewność jutra i jednocześnie otwierające się możliwości stanowiły podatny grunt dla korupcji i sprzeniewierzeń. Oddziały rosyjskie miały za zadanie prowadzić naprawy zniszczonych budynków zamieszkałych przez miejscową ludność. Napraw dokonywano, ale jednocześnie wielokrotnie (niekiedy dziesiątki razy) zawyżano ich wartość. Handlowano czym kto mógł. Nisko ustawiony w hierarchii chorąży mógł zaoferować pistolet, minę AKS czy inną broń z magazynu jednostki. Można ją było kupić już za dziesiątą część ceny katalogowej, ale i tak dla żołnierzy był to ogromny zysk, szczególnie w porównaniu z ich uposażeniami. W Polsce Kałasznikow kosztował na targu 400 tys. (ok. 40 zł obecnie, nie biorąc pod uwagę inflacji), a przy odrobinie szczęścia i umiejętności targowania, nawet mniej. Handel paliwem, środkami technicznymi i materiałowymi stał się domeną wyższych oficerów. Wysocy dowódcy mieli do zaoferowania czołgi, samoloty i inne kosztowne systemy uzbrojenia. W ten sposób, na styku armii, służb specjalnych i środowisk
mafijnych, wyrósł ogromny rynek nielegalnego obrotu bronią. W hermetycznym środowisku handlarzy bronią i jej odbiorców znane doskonale znane są nazwiska osób, które wzbogaciły się właśnie w owym czasie. Tylko niekiedy szeroka publiczność dowiaduje się o niektórych posiadaczach tych wielkich fortun.
Bombę tanio sprzedam
O postępującej demoralizacji armii świadczyło również zaniedbanie dyscypliny nawet w tych jednostkach, w których wcześniej surowo przestrzegano wojskowego drylu. Lekceważono podstawowe reguły zabezpieczenia magazynów broni, amunicji i sprzętu wojskowego. Postępujący kryzys nie omijał jednostek będących w posiadaniu broni jądrowej. Bez ścisłego komisyjnego nadzoru, jaki dawniej był normą, spisywano ze stanu materiały radioaktywne. Kilkanaście lat temu dziennikarze jednej z prywatnych stacji telewizyjnych próbowali kupić od rosyjskiej mafii wojskowych bombę atomową. Szybko znaleźli oferenta.
Rozprzężenie w armii miało i inne poważne następstwa. Rosyjski członek Rady Prezydenckiej i przewodniczący Komisji ds. praw człowieka Siergiej Kowaliow oświadczył, że udało mu się ustalić, iż z rosyjskich magazynów broni znikło ok. 100 szt. miniaturowych (plecakowych) bomb jądrowych. Są podstawy do przypuszczeń, że zaginęły także pojedyncze sztuki broni taktycznej większej mocy. Z relacji osób bardzo dobrze poinformowanych wynika, że gen. Dżochar Dudajew, pierwszy prezydent Czeczeńskiej Republiki Iczkerii, dysponował bliżej nieokreśloną liczbą atomowych walizeczek i innej broni i był gotów jej użyć w razie eskalacji konfliktu bądź osobistego zagrożenia. W wyniku atomowego szantażu ("z Rosji zostanie popiół") ochroną objęty miał być sam Dudajew i jego najbliższe otoczenie. Podobno z tego powodu rosyjskie oddziały wyjątkowo opieszale zdobywały Grozny i dopuściły się innych zaniedbań w obu wojnach czeczeńskich. Być może również dlatego władze federacyjne pozostają bierne wobec wobec przestępstw masowo
popełnianych przez Czeczeńców na obszarze etnicznej Rosji już po pacyfikacji separatystycznej republiki.
Jednak atomowy "immunitet" chronił nielicznych. Wobec tych, którzy go nie posiadali, armia dopuszczała się niekiedy okrutnych zbrodni. Brutalizacja osiągnęła apogeum w czasie pacyfikacji Czeczenii, wszak wojna domowa zawsze prowadzi do największych okrucieństw. Znany autorytet w sprawach Kaukazu Musa Tiemiszew mówi o ludziach wyrzucanych z pokładów samolotów, znane są również pojedyncze przykłady mordowania całych wiosek.
Okrucieństwo ogarnęło obie walczące strony, często dawnych towarzyszy broni z czasów wojny afgańskiej, podczas której zapoznali się ze szczególnymi sposobami rozprawiania się z wrogiem. Okrucieństwo partyzantki czeczeńskiej najczęściej przewyższało to, czego dopuszczały się oddziały federalne. Rosyjską niewolę w warunkach frontowych, jak i pobyt w obozach filtracyjnych, czeczeńscy partyzanci w ogromnej większości przeżywali. Tymczasem, tak jak w Afganistanie, zestrzelony lotnik wiedział, że musi się zastrzelić nim zostanie pojmany. W przeciwnym razie czekała go śmierć w męczarniach. Nie były to jedynie ekscesy, lecz prawidłowość.
Bestialstwo i jeszcze większa pogarda dla ludzkiego życia zapanowały po zakończeniu działań wojennych. Całkowitą kontrolę w republice przejęły władze czeczeńskiego reżimu. W internecie krążyły nagrania z tortur, wykonane przy użyciu telefonów komórkowych. Ta praktyka, zapoczątkowana przez ludzi Kadyrowa, wkrótce stała się na Kaukazie powszechna. Wzięcie dzieci w szkole w Biesłanie jako zakładników, traktowanie ich jako towaru w handlu z władzami, było kolejną eskalacją zezwierzęcenia. W relacjach tych, którzy przeżyli, mowa jest o bezwzględności i pełnej gotowości terrorystów do poświęcenia ich dla własnych celów.
Kaleki żołnierz
Po kilku latach od zakończenia wojny Czeczenia była zamkniętą kartą dla armii rosyjskiej. Życie toczyło się dalej. Pomimo rzeki dolarów płynących za eksport ropy i gazu, w stosunkowo niewielkim stopniu poprawiały się warunki służby. Wszystko zostawało po staremu, nawyki i metody nabyte wcześniej nie zmieniały się. Natomiast w ostatnich latach do głosu doszedł nowy czynnik, który w dużym stopniu zaważył na zmianach w armii - powszechność internetu. Najgłośniejszym przypadkiem, w którym rola internetu okazała się niebagatelna, była historia Andrieja Sycziowa. Nie był on ofiarą szczególnego okrucieństwa, lecz stosunkowo - jak na warunki rosyjskie - niewielkiego nadużywania władzy nad podwładnymi.
Andriej Sycziow w latach 2005-2006 pełnił służbę w batalionie zabezpieczenia Czelabinskiej Szkoły Czołgistów. Pięć lat temu, w noworoczną noc z 2005 na 2006 rok nad Sycziowem znęcał się przełożony. Pijany sierżant, zmusił Sycziowa do wielogodzinnego siedzenia w pozycji "głębokiego przysiadu". W wyniku zapalenia krwi, gangreny oraz innych powstałych powikłań lekarze z Czelabińska amputowali mu ręce, nogi i genitalia. Dopiero w wyniku długiego leczenia w Moskwie udało się ocalić jego życie. Jednak próba mówienia o przywróceniu go do zdrowia wydaje się nadużyciem. Do końca życia będzie inwalidą.
Historia Sycziowa nie pozostała bez echa. Po raz pierwszy upubliczniono wystąpienia matek żołnierzy, które potępiły barbarzyństwo w armii. Afera stała się tak dokuczliwa dla ówczesnego ministra obrony Siergieja Iwanowa, że ten starał się pójść na ugodę z rodziną Sycziowa, proponując odszkodowanie w wysokości 100 tysięcy dolarów lub mieszkanie w Moskwie. Od tamtej pory niemal brak doniesień o podobnych ekscesach.
Powszechne natomiast pozostało ściąganie z żołnierzy haraczu, do czego zmuszali ich przede wszystkim bezpośredni przełożeni. Ci, których było na to stać, sięgali po własne środki i pieniądze otrzymywane od rodziny. Pozostali wykupywali się świadczeniem różnych usług, często po prostu wysyłano ich do różnych prac i kazano wracać z pieniędzmi. W okolicach wielkich miast zdarzały się przypadki zmuszania do prostytucji. Wymyślono i inne, nowe sposoby ściągania z podwładnych haraczu.
"Dorabianie" i despotia
W czasie uroczystości przyjmowania nowych żołnierzy do służby dowódca mówi o ochronie granic, konieczności doskonalenia służby i dokonującej się reformie armii. Na zakończenie pada żądanie, by w związku z tym wszyscy podpisali oświadczenie o woli odbywania służby w systemie kontraktowym. Żołnierze nie będą mogli wrócić do koszar, dopóki wszyscy nie podpiszą zgody na odbywanie służby w formie kontraktu.
Te czasy odeszły już do przeszłości. Życie w armii zaczęło zmieniać się na lepsze. Dziś nie słychać już o okrucieństwach, które jeszcze niedawno budziły grozę. Miejsce bulwersującej przemocy zaczęły zajmować tradycyjne przestępstwa o charakterze gospodarczym.
Kilka lat temu agenci FSB zorganizowali zasadzkę i aresztowali syna jednego z najwyższych urzędników w Ministerstwie Obrony. Wykorzystując własną pozycję zawodową i protekcję ojca, trudnił się wyłudzaniem haraczy od przedsiębiorców. W chwili zatrzymania zdążył jednak wysłać SMS z informacją o aresztowaniu. Już po kilku dniach wspomniani funkcjonariusze byli świadkami zwolnienia go z aresztu, po cichu, tylnymi drzwiami. Ale i takie formy nadużywania stanowisk powoli stają się przeżytkiem, nowe są coraz mniej widowiskowe i widać rosnące ograniczenia wprowadzane przez dopiero co powstające państwo prawa. Jednak stare nawyki łatwo się nie poddają i prócz zwykłego "dorabiania" na przetargach, mamy do czynienia z klasycznymi formami despotii.
W związku z reformą armii dano możliwość wyboru sposobu odbywania służby - tak jak dotychczas lub w trybie kontraktowym. Drugi sposób zapewnia żołnierzowi wyższy żołd oraz zwrot ponoszonych kosztów utrzymania, ale pozbawia dotychczasowych świadczeń. Szczególnie na prowincji, gdzie brak społecznej kontroli poczynań władz, nierzadką praktyką stało się zmuszanie żołnierzy do przechodzenia na system kontraktów. W czasie zbiórki dowódcy wymuszali podpisanie oświadczeń o przechodzeniu na służbę kontraktową i nie pozwalali rozejść się, dopóki wszyscy żołnierze nie spełnią stawianych żądań. Kończyło się to odbieraniem im jednej trzeciej, czasem nawet połowy wynagrodzenia. I znów doniesienia na temat procederu nabrały rozgłosu i chyba rezonans społeczny spowodował, że od roku brak nowych doniesień na ten temat.
Postępująca stabilizacja znalazła odbicie w przechodzeniu do bardziej pokojowych nadużyć władzy, a dalej do ich stopniowej eliminacji. Życie stało się bardziej zwyczajne i można odnieść wrażenie, że okres rozprzężenia, przestępczości i chaosu armia ma już za sobą. Także zapowiedziana w ostatnich tygodniach ogromna, niemal trzykrotna podwyżka uposażeń w armii na pewno zmniejszy pokusę popełniania przestępstw.
Mimo iż popełnianych jest coraz mniej zbrodni, typowe dla ogromnej większości armii chamstwo rodzi ostre konflikty, ujawniając się czasem w sposób zaskakujący. Powszechny rozgłos zyskał skandal, jakim zakończyła się niedawna wizyta ministra obrony Anatolija Sierdiukowa w Filii Ogólnowojskowej Akademii SZ FR w Riazaniu. Minister w wulgarny sposób zwymyślał Bohatera Federacji Rosyjskiej pułkownika Andrzeja Krasowa i polecił zburzenie kaplicy, wzniesionej na terenie filii za składkowe pieniądze.
- Kto tu jest dowódcą? Ty? Wypieprzyć na ch.. takiego dowódcę! Kaplicę zburzyć! Pieniędzy nie dawać - tak, według naocznych świadków, lżył swoich podwładnych Anatolij Sierdiukow.
Związek Desantowców Rosji zażądał od ministra obrony przeprosin. Według zorientowanych wojskowych, premier Władimir Putin twardo zażądał od Sjerdiukowa podania się do dymisji. Ostatecznie sprawa została załatwiona w sposób polubowny.
Podany przykład pokazuje, że stare wojskowe nawyki wciąż są silne, jednak ustępują.pod wpływem cywilizacji. Mimo wszelkich trudności, pewne oznaki zmian na lepsze widać już gołym okiem. Otwarta pozostaje kwestia realizacji wszystkich ambitnych planów reformy i jej wpływu na stosunki społeczne i całość życia w armii.
Janusz Majewski dla Wirtualnej Polski