Nowa odsłona konfliktu Rosja - Ukraina. "Wydmuszka stanu wojennego"
Wydarzenia w Cieśninie Kerczeńskiej należy rozpatrywać na kilku płaszczyznach. Po pierwsze, jako wydarzenie międzynarodowe. Po drugie, jako kwestia która jest rozgrywana w ukraińskiej polityce wewnętrznej.
Ukraińskie statki i okręty wojenne, zgodnie z prawem międzynarodowym, powinny mieć prawo do pokonywania Cieśniny Kerczeńskiej bez żadnych ograniczeń. W tym momencie, nie ma większego znaczenia, czy do rosyjskiego ataku doszło na wodach międzynarodowych, czy tych, które według Moskwy należą do Rosji (na przykład, wody anektowanego Krymu). Zaatakowane okręty po prostu to prawo egzekwowały.
Wielu analityków, w tym polskich z OSW i PISM, już wcześniej zwracało uwagę na to, że Moskwa stara się ograniczyć ruch przez Cieśninę Kerczeńską i uczynić z Morza Azowskiego rosyjski akwen wewnętrzny. Działania Rosji nie mają tylko znaczenia propagandowego – głodzenie ukraińskich portów w Bierdiańsku i Mariupolu, a co za tym idzie także działających tam zakładów produkcyjnych, ma na celu pogorszenie sytuacji gospodarczej rejonu Morza Azowskiego należącego do Ukrainy, czyli także dalsze zubożenie ludności. Część z niej ma otwarcie prorosyjskie poglądy i za wszystkie swoje nieszczęścia obwinia Kijów, a nie Moskwę, która jest prawdziwym ich sprawcą.
Całe wydarzenie, czyli ostrzelanie, staranowanie oraz zatrzymanie ukraińskich okrętów i marynarzy, zostało potępione przez wspólnotę międzynarodową. Co niewątpliwie należy uznać za sukces Ukrainy i kolejną porażkę propagandową Rosji. Warto przy tym zwrócić uwagę, że w wielu oświadczeniach zachodnich stolic przejawiał się apel o deeskalację konfliktu do obydwu stron. Ich autorzy starali się tam nie stawać po konkretnej stronie sporu. Jednocześnie podkreślano, że Rosja powinna zapewnić swobodny przepływ statków przez Cieśninę Kerczeńską. Moim zdaniem, działania Kijowa powinny się skupić tutaj na nagłaśnianiu pogwałceń prawa międzynarodowego przez Moskwę.
Zobacz także: Debata WP na 100-lecie niepodległości
Ukraińskie władze skupiły się za to, a zatem także uwagę całego świata, na zapowiedziach wprowadzenia stanu wojennego. Pytanie tylko po co i czy daje on nowe narzędzia Kijowowi do walki z rosyjską agresją i dlaczego zdecydowano się na ten krok dopiero teraz, niemal po 5 latach wojny. Argument, że może dojść do ataku ze strony Rosji na pełną skalę jest mocno wątpliwy. Latem 2014 roku sytuacja była o wiele bardziej napięta i wtedy rzeczywiście rosyjskie siły mocno wsparły separatystów. Działania Moskwy były podyktowane tym, że ukraińskim siłom udało się wcześniej zatrzymać wspieranych przez Rosję rebeliantów i istniała szansa, że zostaną oni wyparci z Zagłębia Donieckiego. Wtedy jednak nikt stanu wojennego nie wprowadzał.
Teraz jednak taka decyzja okazała się potrzebna prezydentowi Petrowi Poroszence, który ma przed sobą trudną kampanię wyborczą przed głosowaniem pod koniec marca. Widać jednak jak bardzo pod wpływem ukraińskich polityków, a być może także Zachodu, zmuszony był ograniczyć swój dekret o stanie wojennym – z 60 do 30 dni i z całej Ukrainy do 10 obwodów przy jednoczesnej gwarancji, że prawa obywatelskie nie będą ograniczane do momentu lądowej inwazji rosyjskiej. Kwestia ograniczania praw obywatelskich wydawała się decydująca ze względu na trwającą de facto kampanię wyborczą (oficjalnie zaczyna się pod koniec grudnia) – w czasie stanu wojennego nie dozwolone są na przykład demonstracje, a te może organizować faworytka sondaży, populistka Julia Tymoszenko.
Koniec końców ze stanu wojennego została jedynie wydmuszka. Puste hasło, które nic nie oznacza poza tym, że w takiej formie rodzi więcej zagrożeń niż pozytywów dla Petra Poroszenki. Pozytywne następstwa to na pewno przedstawienie obecnego prezydenta, jako prawdziwego obrońcę Ukrainy i dalsza polaryzacja ukraińskiej sceny politycznej na prorosyjską i proukraińską. Dla Petra Poroszenki najlepszym wyjściem jest, aby jego głównym konkurentem był przedstawiciel tego pierwszego obozu. W tej sytuacji "stan wojenny" staje się po prostu elementem albo też pierwszym akordem prezydenckiej kampanii w wydaniu obecnej głowy państwa.
Moim zdaniem, zagrożeń jest jednak więcej: weźmy choćby pod uwagę możliwą panikę wśród ludności – robienie zakupów na zapas, spadek wartości hrywny (Ukraińcy gromadzą w niepewnej sytuacji twardą walutę, euro i dolary) czy zwiększenie obaw inwestorów. Wszystko to może pogorszyć i tak nie najlepszą obecnie sytuację gospodarczą Ukrainy, a co za tym idzie wpłynąć na i tak słabe już poparcie dla obecnego prezydenta.
Jeżeli Petro Poroszenko chciał pokazać swoje zdecydowanie w obecnej sytuacji, mógł zerwać wreszcie stosunki dyplomatyczne z Moskwą, czy ograniczyć rosyjsko-ukraińskie kontakty handlowe. Może jednak ten ostatni krok oznaczałby także straty finansowe dla niego osobiście? Łatwiej szermować tutaj hasłem "stanu wojennego".
Piotr Pogorzelski jest dziennikarzem Polskiego Radia oraz stałym współpracownikiem Nowa Europa Wschodnia.
Tekst ukazał się w "Nowej Europie Wschodnie" (wersja online)"