PolskaNoga nogę myje

Noga nogę myje

Jeśli ktoś chciałby zobaczyć polską piłkę nożną w prawdziwym świetle, powinien się wybrać do Madrytu. Nie, wcale nie na Estadio Bernabeu i mecz naszpikowanego gwiazdami Realu. Powinien się wybrać do muzeum Prado. Tam pośród arcydzieł Velasqueza i Goi znajduje się "Ogród ziemskich rozkoszy" Hieronima Boscha. Prawa część tego tryptyku to "Piekło": alegoria grzechu, występku i wszelkiego zła.

To zgnilizna, robactwo i ciemność. Hazard, świńskie ryje i piekielne ognie. Dno, upadek i nicość. Taka sama jest wizja polskiej piłki Piotra Dziurowicza, skruszonego grzesznika, byłego prezesa i przekrętacza, który świadomie został konfidentem.

- Faktycznie tak o mnie mówią. A nawet trochę zabawniej: "konfitura" - przyznaje w rozmowie z "Wprost". Ciężkie grzechy swoje i innych ludzi polskiej piłki Dziurowicz wyznał najpierw prokuratorowi, a kilka dni temu dziennikarzom "Gazety Wyborczej". Otwarcie mówi, że jest skruszonym przestępcą. Z racji popularności futbolu Dziurowicz przebił u nas sławą tak znanego informatora policji jak Masa z mafii pruszkowskiej. Oby stał się polskim Tommaso Buscettą, który zaprowadził do więzienia 475 gangsterów Camorry i Cosa Nostry.

29-letni Piotr Dziurowicz, prezes GKS Katowice, od wielu lat kupował mecze u sędziów i piłkarzy innych drużyn. Żeby awansować, żeby nie spaść, żeby wygrywać. Kupował jak wszyscy. Opowiada, że tylko w sezonie 1999-2000 w drugiej lidze (GKS Katowice awansował wtedy do ekstraklasy) suma łapówek wyniosła 5-6 mln zł. Jeśli tak, to w pierwszej lidze ta suma musiała być co najmniej dwukrotnie wyższa. Oznacza to, że polska mafia futbolowa kasuje co roku 22 mln zł. Od pięciu miesięcy Dziurowicz współpracuje z policją i prokuraturą. To on wziął udział w policyjnej prowokacji, w której arbiter Antoni Fijarczyk przyjął 100 tys. zł łapówki za ustawienie wyników dwóch spotkań w końcówce ubiegłego sezonu. To za sprawą jego zeznań do aresztu trafili również sędzia Krzysztof Zdunek oraz obserwator Marian Dusza. Opcja zerowa

Tak naprawdę to nie Dziurowicz pierwszy zaczął demaskować bagno polskiej piłki, ale Jan Tomaszewski, bohaterski bramkarz z Wembley, człowiek o niewyparzonej gębie i ostrym piórze. To on wymyślił określenia "dziuroland" i "dziuroludki" (na system panujący w naszym futbolu, gdy prezesem PZPN był Marian Dziurowicz, ojciec Piotra). Od lat opisywał oszustwa w i wokół PZPN na łamach "Przeglądu Sportowego". Ale uważano go za niegroźnego szaleńca, a w końcu z "PS" wyrzucono. Jeszcze kilka miesięcy temu wydawca "PS" mówił dla branżowego miesięcznika "Press", że trzeba było wyrzucić Tomka m.in. za tak skandaliczne sformułowania, jak "PZPN - Przestępcy Zrzeszeni Przeciwko Nam".

Dziś Tomaszewski, ze swym bolszewicko-jakobińskim zacięciem do stanowienia nowych porządków, jest szefem Komisji Etyki PZPN. Wciągnął go tam prezes Michał Listkiewicz. To bardzo chytre posunięcie prezesa, bo wcześniej Tomek sikał na PZPN, a teraz, gdy już jest w środku, sika na zewnątrz - mówi się o tej zaskakującej wolcie. Dyżurny etyk Tomaszewski zaczął bardzo ostro, m.in. od kuriozalnego zanegowania całego rzymskiego systemu prawnego.

Twierdził, że przestępcy wcale nie trzeba udowadniać winy, bo to on musi udowodnić swoją niewinność. Rychło jednak swój rewolucyjny zapał ostudził. Głośno dziś powiada, że wobec gigantycznej skali korupcji w polskiej piłce, gdzie zapewne ani jeden klub ani sędzia nie ma czystych rąk, należałoby pomyśleć o abolicji. O piłkarskiej "grubej kresce". Pomysł trafia na podatny grunt, bo coraz więcej ludzi futbolu chciałoby opcji zerowej, zanim ich samych wyzeruje prokuratura.

Tak naprawdę smród jest wszędzie, co przyznają nawet najpoważniejsi ludzie naszej piłki. Zbigniew Drzymała z Groclinu nie wypiera się, że w jego klubie sędziowie zjedli niejeden wystawny obiad. Bogusław Cupiał, który jedną ręką zlikwidował fabrykę kabli w Ożarowie, drugą przytulił do serca i dał pracę w Krakowie jednemu ze zredukowanych robotników - Leszkowi Saksowi, tak się składa, że szefowi obsady sędziów itd., itp. Charakterystyczna jest w tym kontekście wypowiedź 84-letniego Kazimierza Górskiego, honorowego prezesa PZPN. - Kiedy jakiś czas temu wróciłem z Grecji i zostałem szefem związku, zapytałem, z czym jest największy problem. Sędziowie! Sędziowie! - krzyczą mi wszyscy na zarządzie. To ja wtedy powiedziałem tak: "Panowie, niech wstanie każdy, kto nigdy nie załatwiał meczu. I nie wstał nikt! - mówi Górski. Bułgarskie pieniądze

Piotr Dziurowicz nie powiedział całej prawdy o korupcji w polskiej piłce. Oszczędził piłkarzy. Nie kupuje się meczu tak prosto, że prezes bierze forsę z kasy i jedzie na jakąś stację benzynową. Takie historie są łatwe do wykrycia przez pierwszą lepszą kontrolę finansową, nie mówiąc o obowiązkowym w lidze audycie licencyjnym. Meczów nie kupują prezesi, ale sami piłkarze. Składają się z premii, które są celowo zawyżane. Nadwyżki trafiają do wspólnego wora na "gwizdków", czyli na korumpowanie sędziów. Najtrudniej ściąga się działkę od cudzoziemców, bo "nie kumają", o co chodzi.

Prym w zbieraniu lewej kasy wiodą najstarsi zawodnicy (i to na ogół jest ich jedyna racja bytu.) To dlatego wszelkie wypowiedzi piłkarzy, że oni "nigdy, przenigdy", należy włożyć między bajki. Obowiązuje zmowa milczenia, wymuszana - jeśli trzeba - groźbami i biciem. To zapewne dlatego Franciszkowi Smudzie, trenerowi, który zdobył trzy razy mistrzostwo, wyrwała się kiedyś smutna konstatacja: "Każda drużyna to banda, a każdy piłkarz to kurwa".

Pieniądze na sędziów lub rywali zwano dawniej "bułgarskimi" (bo lewe). Nielegalny obrót korupcyjną forsą nie budzi najmniejszego zdziwienia w żadnym klubie, nie mówiąc już o jakimkolwiek zażenowaniu. Rok temu wybuchł w Polsce skandal, gdy senator SLD Grzegorz Lato (król strzelców mundialu z 1974 r.) ujawnił, że Robert Gadocha wziął od Argentyńczyków 20 tys. dolarów za to, żeby Polska nie odpuściła meczu - też za pieniądze - Włochom. Gadochę skazano na infamię, ale nikt nie zwrócił uwagi na jedno: żal był do Gadochy nie o to, że wziął, ale o to, że się nie podzielił!

Dlaczego Dziurowicz sypie?

Piotr Dziurowicz jest synem Mariana, nieżyjącego już twórcy katowickiego GKS, byłego prezesa PZPN. Ojciec Piotra był postacią nietuzinkową: kadrowcem w katowickim zrzeszeniu węglowym, doktorem nauk górniczych, ale też właścicielem prywatnej firmy produkującej plastikowe gadżety (w ten ostatni biznes najzwyczajniej się wżenił). Kiedy upadała PRL, zapomniał o wsparciu śląskich sekretarzy i zaczął peregrynować do Gdańska, do kolebki "Solidarności". A partyjną legitymację zastąpił książeczką do nabożeństwa. Honory zaczął oddawać śląskiemu arcybiskupowi Damianowi Zimoniowi. Jednak jako inżynier Marian Dziurowicz potrafił dobrze liczyć. Natychmiast po zmianie systemu postanowił sprywatyzować klub, którym jedynie zarządzał. Dla lepszego wrażenia ściągnął szwajcarskiego wspólnika, ale większą część udziałów przydzielił sobie. Nie zapłacił za nie złotówki. Jak twierdził - taki aport własny należy mu się "za stworzenie silnego klubu, za zbudowanie stadionu, za dziesięć lat gry w pucharach". Nikt nie protestował: ani
kiedy Marian przejmował prawem kaduka największy śląski klub, ani kiedy przepisywał udziały na 22-letniego syna Piotra. Protesty zaczęły się dopiero teraz. Że to, co ojciec zbudował, syn zrujnował.

Piotr, następca Mariana, w chwili objęcia władzy był studentem drugiego roku prawa. O finansach nie miał pojęcia - jedynym konsultantem była jego dziewczyna, znany śląski komornik. Ojciec rad mu nie dawał, bo ciężko chorował na serce, a następnie wbrew synom (Piotr ma brata Marka, nie przejawiającego, na szczęście, zainteresowania futbolem) związał się po śmierci żony z pracownicą PZPN - swoją podwładną. Rodzina się rozpadła. Młody Piotr zaczął działać sam. Początkowo mu szło. Z piłkarzami - na ogół dużo starszymi od siebie - zajął nawet w lidze trzecie miejsce, wyrzucając z pucharów Legię Warszawa.

Ale sponsorów nie przybywało, a koszty rosły. Sprzedawał więc zawodników, czyli osłabiał klub. Bronił się przed spadkiem łapówkami. Długi rosły więc lawinowo. Żeby dostawać corocznie jedyny pewny zastrzyk finansowy - wielomilionową dotację z Canal+ za prawa do telewizyjnych transmisji - musiał za wszelką cenę grać w pierwszej lidze. Kupował więc mecze. Nie pamięta ile: - Tak pomiędzy 50 a 80 - opowiada.

Dziurowicz miał pecha albo raczej za niski budżet. GKS mimo rozlicznych kombinacji i fałszerstw z hukiem spadł z ligi. I to nie do drugiej, lecz od razu do czwartej - za długi. To były nie tylko długi wobec ZUS, urzędu skarbowego czy PZPN. Dziurowicz miał pożyczać także od ludzi z miasta i nie miał z czego oddać. Wystraszył się i w maju, w najgorętszym okresie walki o utrzymanie, zgłosił się na policję.

- Kupowałem mecze, ale nie mogłem patrzeć, jak zawodnicy, zamiast wdzięczności, sprzedawali mnie i klub, bo ktoś dawał więcej - mówi Dziurowicz. I dodaje, że nie potrafił znieść szlochu piłkarzy po przehandlowanym meczu. - Nie, oni nie płakali z powodu przegranej! Oni płakali, że mają takiego beznadziejnego prezesa, co nawet dobrze kupić nie potrafi! - mówi "Wprost" nawrócony oszust.

W piłkarskim światku już wiedzą, co jest przyczyną nagłego nawrócenia Dziurowicza juniora. Zemsta - za stracone pieniądze i absolutna niemożność ich oddania. Dziurowicz przedstawia to inaczej. - Miałem dość. Bałem się odpowiedzialności karnej za to, co robiłem. Chcę zacząć swoje życie na nowo. Wsiadać w tramwaj, w szóstkę lub szesnastkę, jeździć na zajęcia, skończyć przerwane studia - opowiada "Wprost".

Paweł Zarzeczny

Pełny tekst w najnowszym numerze tygodnika "Wprost", w sprzedaży od poniedziałku 8 sierpnia.

Źródło artykułu:Wprost

Wybrane dla Ciebie

Komentarze (0)