Niezwykłe kryjówki niezwykłych ludzi
Kiedy 17 stycznia 1945 roku do Warszawy wkroczyła Armia Czerwona, miasto wydawało się martwe. Jednak w tym morzu ruin, w całkowitej izolacji od siebie mieszkało kilkaset osób. Byli to warszawscy robinsonowie - nazywani przez Niemców szczurami - z których najsłynniejszym był Władysław Szpilman znany z filmu „Pianista”.
Mylił się Władysław Szpilman pisząc: „Byłem sam. Nie na terenie domu czy nawet dzielnicy, lecz sam w całym mieście, które jeszcze niedawno liczyło półtora miliona ludzi i było jednym z bogatszych i piękniejszych miast Europy”. W Warszawie - zrównanej z ziemią po upadku powstania - ukrywało się samotnie lub w małych grupach kilkaset osób. Pozostali - 15 tys. powstańców, 550 tys. ludności cywilnej - trafili do obozów jenieckich, na roboty przymusowe do Niemiec, do obozów koncentracyjnych. Ci, którzy nie dali się wysiedlić, schowali się w piwnicach zburzonych domów, czasem na strychu, w samodzielnie wykopanych podziemnych bunkrach.
Taki podziemny schron połączony 10-metrowym tunelem z kanałem wykopał gołymi rękami Chaim Icel Goldstein wraz z sześcioma innymi Żydami w piwnicy domu przy ul. Franciszkańskiej. W Powstaniu Warszawskim jego grupa walczyła na Starówce, po zaprzestaniu walk w październiku 1944, roku postanowili się ukryć. Kiedy wkrótce potem Niemcy wypalili budynek, na głowy zwalił im się stos cegieł i gruzu. Na szczęście udało im się przeżyć, choć dwa dni przebijali się na powierzchnię.
Niezwykłą kryjówkę pod stropem wieży kościoła św. Antoniego przy ul. Senatorskiej znaleźli szewc Józef Makowiecki, żołnierz batalionu "Miotła" Jan Pęczkowski i właściciel zakładu pogrzebowego Janusz Szwejk. Schody prowadzące na strych zostały spalone, z dołu kryjówka była niewidoczna, a z jednej strony zasłaniała ją zwalona ściana kościoła. W niewielkim doskonale zakamuflowanym pomieszczeniu wytrwali trzy miesiące.
W piecu odlewniczym na terenie zburzonej fabryki Plewkiewicza ukrywali się Stefan Ślusarczyk i Franciszek Głowacki. Ich kryjówka składała się z dwóch kotłów o wysokości 120 cm, szerokości 80 cm i długich na 3 m, połączonych fabrycznym kominem. W tych warunkach wytrzymali cztery miesiące!
Władysławowi Szpilmanowi zdarzyło się nie jeść nic przez pięć dni. Potem znalazł suche, zakurzone i zapleśniałe skórki od chleba pokryte mysimi odchodami, zaś do picia cuchnącą wodę, w której pływały martwe owady. Szpilmanowi po konsumpcji tych rarytasów nic się nie stało, jednak wśród robinsonów zdarzały się przypadki śmiertelnego zatrucia brudną wodą. W grupie Goldsteina wodę czerpano m.in. z kanałów, a następnie filtrowano przez szmaty i węgiel. Zdarzało się, że z trudem zdobyte resztki jedzenia porywały gryzonie. Ukrywający się samotnie przez całe pięć miesięcy Gabriel Cybulski (w rozmowie z Wacławem Gluthem-Nowowiejskim, autorem książki „Nie umieraj do jutra”), wspominał: „Nie mi się ruszyć z miejsca. W nocy szczury ogromne jak koty zaatakowały resztki kaszy z żelaznego zapasu. Próbowałem je odgonić, ale rzuciły się na mnie. Wycofałem się”. Do tego wszystkiego wycieńczeni ludzie stawali się ofiarami wesz i pcheł. Kiedy już po wyzwoleniu trafiali do szpitali, golono ich i kazano się rozbierać, a ubrania
polewano benzyną i palono, żeby zabić robaki, które się w nim zalęgły.
W poszukiwaniu jedzenia robinsonowie wychodzili tylko w nocy. W dzień groziło im śmiertelne niebezpieczeństwo ze strony szabrowników oraz niemieckich patroli. Podczas dnia zatem - wycieńczeni nieustannym napięciem, świadomością bliskiej śmierci i głodem - spali.
Ukrywający się w ruinach ludzie walczyli także z samotnością, a żeby nie zwariować starali się działać według narzuconego sobie planu. Władysław Szpilman przez cały dzień leżał w łóżku, żeby oszczędzać siły. Koło południa jadł - leżąc wyciągał rękę po kawałek suchara i kubek z wodą. Następnie przypominał sobie takt po takcie wszystkie kompozycje, które kiedyś grał, a także treść wszystkich książek, które czytał. Na koniec przywoływał angielskie słówka i dawał sobie lekcje angielskiego.
Dla Mariana Uramowskiego - powstańca walczącego w „Baszcie”, który samotnie ukrywał się na strychu ocalałego domu od końca września 1944 aż do wyzwolenia - codziennym rytuałem stało się golenie (znalazł lusterko, brzytwę i mydło). Aby nie stracić poczucia czasu na ścianie zrobił kalendarz i odliczał dni.
Doświadczenia robinsonów w ten sposób podsumował Goldstein: „Z naszych wcześniejszych przeżyć, zanim zagrzebaliśmy się w ciemnym schronie, z naszych bolesnych doświadczeń w gettach i obozach koncentracyjnych wiedzieliśmy już dobrze, że człowiek może wytrzymać znacznie więcej, niż mu się wydaje; że może się przyzwyczaić do cierpień, które wcześniej zdawały się przekraczać ludzkie możliwości” (Chaim Icel Goldstein, „Bunkier”, Karta 2006). 17 stycznia 1945 roku był dla robinsonów wybawieniem. Armia Czerwona wkroczyła do Warszawy, a oni mogli w końcu wyjść z ukrycia. Niestety już wkrótce okazało się, że totalne zburzenie Warszawy oraz śmierć setek tysięcy jej mieszkańców podczas powstania warszawskiego, w dużym stopniu ułatwiło narzucenie Polakom nowego zbrodniczego systemu władzy.
Marta Tychmanowicz specjalnie dla Wirtualnej Polski