Niewybuch niewypał niestety

Ziemia w Iraku pełna jest śmiercionośnego, wartego miliony dolarów złomu. Będą go musieli posprzątać polscy saperzy.

09.10.2003 07:18

O k..., takiej jeszcze nie widziałem!
- Chodź, maleństwo! 7,62 milimetra.
- Te żółte mają jedną wadę: elektryzują się. Założę sobie gumki, pielęgniarki dały mi w nocy sześć par. Pani nie pisze, bo jak się żona dowie, to nie mam dokąd wracać - mówi żołnierz, wyciągając gumowe rękawiczki.

Polscy saperzy rozładowują właśnie skrzynię z niewypałami na podwórku posterunku policji w Karbali. Przed akcją z budynku ewakuowano wszystkich ludzi i samochody. Teraz dopiero zauważam, że z tyłu za kratami stoją, leżą i siedzą iraccy więźniowie. Granaty przypominają plastikowe jajka na śmigus-dyngus.

- Jak się naelektryzują, to jest "bum" - tłumaczą mi żołnierze. - Ale się ze mnie leje! - mówi saper, pokazując, jak w rękawiczkach chlupocze mu pot. To skutek upału, ale chyba nie tylko. Ze stosu najróżniejszych min i pocisków delikatnie wyjmuje po jednej sztuce i podaje koledze. Ten zakleja zapalnik skoczem i przekazuje niewypał następnemu żołnierzowi. Jeszcze inny stoi z boku i fotografuje niewypały. Śmiercionośny materiał wędruje z rąk do rąk, aż trafia do żołnierza na starze. Ten ostrożnie kładzie granat na podłodze ciężarówki, między workami z piaskiem. - Rzuć jeden worek! - woła saper w stronę chłopaka na starze.

Żołnierz podnosi worek, wysypuje z niego piasek i rzuca koledze samą szmatkę. - Idioto! - krzyczy saper.

W stosie są granaty ręczne, pociski kalibru 90 milimetrów, RPG, stumilimetrowy pocisk czołgowy. Taką porcję niewypałów Polacy saperzy co kilka dni odwożą na poligon i tam detonują. Zamiast zawiadamiać wojsko, ludzie sami znoszą niewypały, które znajdą na podwórkach i polach. Nie zważają na ulotki z ostrzeżeniami, by nie dotykać niewybuchów. Liczą na pieniądze, ale Amerykanie płacą tylko za radzieckie strieły S-2 z wyrzutniami.

Od przejęcia strefy stabilizacyjnej zbieraniem i rozbrajaniem niewypałów zajmują się Polacy. Przedtem robili to Amerykanie. Dwa miesiące temu przy rozbrajaniu zginął ich saper.

NIEWYPAŁ W STOŁÓWCE

- Jest cała torba amunicji! - krzyczy jeden z Polaków.
- Bierz z torbą.
- Może te są modernizowane, bez ulepszacza?
- Nówka, patrzcie, jeszcze z ceną.
- O k..., torba granatów.
- Taka skrzyneczka starczyłaby na dzień walki dla plutonu.
- O, jakaś nowość. Strzelaj fotę.
- Oj, moje korzonki... - saper wyciąga z dna skrzyni coś ciężkiego.
- Uważaj, bo obóz bez ciebie straci koloryt.

Po przeniesieniu niewypałów na ciężarówkę cały ładunek powinien pojechać prosto na poligon. Ale jest właśnie pora obiadowa, więc konwój składający się z ciężarówki z niewypałami, sanitarki i wozu propagandowego opiętego megafonami ląduje w bazie logistycznej.

- Może oficerowie znaleźli niewypał na stołówce? - zrzędzą żołnierze, patrząc za oficerami odchodzącymi na posiłek. Sami w nieznośnym upale i pełnym rynsztunku muszą sterczeć przy starze i pilnować niewypałów. W polskiej bazie w Karbali mieści się magazyn broni zarekwirowanej u Irakijczyków. Zarządzają nim Amerykanie. Żołnierz o imieniu Alex liczy nowiuteńkie radzieckie pociski moździerzowe PG-9. 118 sztuk, metr długości, każdy w plastikowej koszulce. W środku bawełniane metki z instrukcją obsługi po rosyjsku: "Pieried zariażenijem wydiernut" (wyrwać przed załadowaniem). Pytam o datę produkcji. - "56-45-73" - czyta cyferki na żelastwie major Pleszak, dowódca saperów. - To znaczy, że z 1973 roku.

Na mojego cywilnego nosa w latach 70. w Związku Radzieckim nikomu się nawet nie śniło o pakowaniu pocisków w plastikowe torebki. Kto przepakował je po drodze? Pociski Amerykanie znaleźli podczas nocnego nalotu u dilera. Przyznał się, że chodzą na czarnym rynku po 500 dolarów za sztukę. Aż żal, że nowiuteńkie pociski za chwilę wylecą w powietrze na poligonie. Pytam Amerykanów, czy nie mogą ich jeszcze wykorzystać. - To jest gówno - śmieją się. - Mamy lepsze. A te trzeba niszczyć, żeby w nas nie trafiły.

POCISK NA PALMIE

Po "lanczyku" wyruszamy w końcu na poligon. Po drodze zahaczamy jeszcze o wioskę, gdzie chłopi właśnie znaleźli nowe niewypały. MK-42 można poznać po zdradliwej bieliźnianej tasiemce. W jednej amerykańskiej bombie kasetonowej jest 600 takich pocisków. Wysypują się tuż po zrzuceniu bomby, pokrywając obszar 600 na 1400 metrów. Każda minibomba uzbraja się jeszcze w powietrzu. Wybucha, jeśli spadnie walcem w dół. Wystarczy, że MK-42 upadnie na ziemię bokiem albo da się ponieść wiatrowi, a zamiast eksplodować, staje się miną.

Teoretycznie samozagłada powinna nastąpić w ciągu 48-72 godzin. Teoretycznie, bo w Iraku okazało się, że MK-42 są o wiele bardziej żywotne. Niespodzianką było także to, że aż 20 procent minibomb stało się niewypałami. Teraz wybuchają pod wpływem nacisku, dźwięku, temperatury, ruchu, krótko mówiąc - od byle czego. Irakijczycy znajdują je na polach, w zagrodach, czasem nawet na strychach. Zdarza się, że MK-42 zawiśnie na palmie, jak ten, który saperzy oglądali z drabiny. Musieli go zostawić - czy to dlatego, że nie ma dobrego podejścia, czy że gospodarzowi żal daktylowca.

- Jak dojrzeje, to spadnie - mówią saperzy. MK-42 trzeba wysadzić tam, gdzie wylądował. - Intiba! Intiba! Intiba! (Uwaga! Uwaga! Uwaga!) - grzmią megafony z wozu propagandowego saperów. Ostrzegają, że siły koalicyjne rozminowują teren. Na szosie policjanci wstrzymują ruch, mieszkańcy chowają się do domów, zatrzaskują drzwi i okna.

Między murem, za którym wszyscy się schowamy, a ładunkiem Polacy rozciągają tymczasem kabel - fachowo magistrala. W rowie obok niewypału umieścili już prasowany trotyl przypominający żółte mydełko. Za chwilę niewypał obłożony workami z piaskiem i oznaczony chorągiewką wyleci w powietrze.

- Wszyscy pod ścianę! Gotowe? - pyta dowódca saperów. - Nie! Pies idzie, k... go mać! - krzyczy jeden z żołnierzy. - J... go pies! - klnie inny. Zwierzak tymczasem kuśtyka dalej. Ktoś się zastanawia, czy ściana domu wytrzyma. Ale nie ma wyjścia. - Kaczor, walisz? - Nie, kopnij sobie. - Jest przewodność! - melduje żołnierz trzymający zapalarkę. - Ładuj! - Jest ładuj! - Wysadzać! - rozkazuje dowódca. Grzmot, huk, dym, skowyt przerażonego psa. Posypały się dachówki. - Poszłooo! - Ale pieprznęło! Aż się wystraszyłem. Więcej energii mi się wytworzyło niż w zapalarce.

W tej samej zagrodzie Polacy mają jeszcze dziś do wysadzenia pięć takich niewypałów. Tyle znalazł gospodarz. Saperzy nie szukają wykrywaczem, bo za dużo tu różnych metalowych śmieci. Jak okiem sięgnąć, nie ma wojskowych obiektów, ale chłop pokazuje, że iracka jednostka była dwa kilometry stąd.

MOŻE ICH DOGONIĆ?

Dwa dni później w sztabie w Karbali spotykam majora Pleszaka. - Foksy mówią, że znaleźli sześć amerykańskich rakiet - rzuca szef saperów. Żołnierze wkoło żartują, że polscy zwiadowcy z oddziału Fox różne rzeczy już widzieli. Może tym razem znaleźli stare rury. Mimo to saperzy muszą obejrzeć znalezisko. Razem z fotografem ruszamy w ślad za nimi.

Mniej więcej 20 kilometrów za Karbalą skręcamy w pustynną drogę. Po chwili musimy przesiąść się do wojskowych samochodów, bo nasza taksówka zawisła na piaszczystym garbie. Zatrzymujemy się przy kolejnym rozwidleniu identycznych dróg znikających za wydmami. Na horyzoncie majaczy zagroda.

Żołnierze niechętnie ruszają z karabinami podniesionymi do biodra. Nie chcą zbliżać się do chałupy na odległość strzału. Szybko okazuje się, że nie wiedzą, dokąd iść, bo nie zabrali łącznikowca z Foksa, tylko samą mapę. Po kilkuset metrach zatrzymują się i zastanawiają - trzeba by przeczesać kilometr kwadratowy. Zza następnej wydmy wychyla się nagle kolejny dom, a właściwie lepianka. Idę zasięgnąć języka, za mną tłumacz i fotograf.

Gliniane ściany, gliniana miska, dach z liści palmy, płot z suchych gałęzi, za którym rozciąga się oaza zieleni, maleńki ogródek. Rozczochrany chłopak ma minę, jakby zobaczył kosmitów. Na pytanie o rakiety aż go zatyka. Podbiega ojciec. Rakiety? Jasne, że widział, jakieś sześć kilometrów stąd.

Pokazuje za siebie. Ale saperzy nie słuchają. Dobiegam do chevroleta dowódcy, który rusza jako ostatni. Mówię, że tłumacz zna drogę, że już wszystko wiemy. Ale na szosie okazuje się, że konwój już skręcił z powrotem w stronę miasta. Wkurzam się: - Odwrót, gdy jesteśmy o krok od celu? Gdzie moja ekipa? - Jedzie z przodu w tarpanie - odpowiada dowódca. - Może ich dogonić? - pyta uprzejmie. Gonimy. Prawym pasem mkniemy w białym nowiutkim chevrolecie, wyprzedzamy cały konwój i dopadamy czoła. - Gdzie wy mi, k..., jedziecie!? Na "lanczyk"? - wrzeszczę na swój "oddział", choć chyba przesadzam z tym wojskowym stylem. Teraz wszystko idzie już jak w zegarku. Tłumacz potwierdza opis drogi, oficer wyciąga mapę, a mój asystent wprowadza współrzędne do GPS-a. Taksówkarz zawraca. Saperzy patrzą za nami osłupiali i odjeżdżają na obiad.

TAJEMNICA W STUDNI

Na najbliższym skrzyżowaniu zagadujemy Irakijczyka. Chętnie pokaże nam te rakiety, zwłaszcza że przy okazji możemy go podwieźć. Kiedy chce wysiąść na wysokości swojej chałupy, porywamy go. Arabskiego nie rozumiem ni w ząb, a angielski taksówkarza nie wystarcza, żebym mogła sobie wyobrazić, gdzie to ma być. Mężczyzna musi nas tam zaprowadzić. Jeszcze nie wiemy, że zna tylko drogę do swojego domu.

Mijamy naziemny odcinek ropociągu - to dobry znak, bo zwiadowcy z oddziału Fox patrolują właśnie instalacje naftowe, więc musieli tędy jechać. Pytanie, czy widzieli coś na własne oczy, czy tylko ludzie im powiedzieli. GPS pokazuje, że to musi być gdzieś tutaj. Zostawiamy samochód i ruszamy w pustynię.

Nasz przewodnik nie ma wyboru, idzie z nami. Słońce stoi w zenicie. Powietrze drga nad piaskiem. Irakijczyk wskazuje kręte smugi pod nogami: - Thap. Kobra. Jeden metr - pokazuje na migi. Wolałby wrócić. Staram się nie stawać sandałami na znikających w piasku otworkach. Na horyzoncie pojawia się antena telewizyjna na długim drągu i zaraz potem wyłania się zza wydmy reszta: taka sama lepianka jak wcześniej, poletko otoczone palmowym płotem. Za nim soczysta zieleń.

Tajemnica tkwi w studni. Mężczyzna, który wybiegł nam naprzeciw, z dumą pokazuje dziurę w piachu otoczoną cembrowiną. Po trzech miesiącach kopania znalazł wodę na 22. metrze. Silnik na czystą naftę porusza z piekielnym hukiem jakąś maszynę, która ciągnie wodę z głębi ziemi i tłoczy ją dalej gumowymi wężami aż do ogrodu. Tam przez trzy miesiące w roku pustynia rodzi ogórki. Dwa razy w tygodniu chłop jedzie taksówką do miasta, wioząc 25 skrzynek po 20 kilo. Dostaje dwa dolary za skrzynkę, 50 dolarów w tygodniu, razy trzy miesiące... Połowa to koszty produkcji. Druga połowa zostaje na 10 dzieci, babkę, dziadka i ich dwoje. Na cały rok.

KAŁACH NA LISA

Naim Heir Allah w białej dżalabii uprzejmie odpowiada na pytania kobiety, która przyjechała skądś z daleka, i pewnie zastanawia się, po co jej te wszystkie liczby, skoro i tak wszystko widać jak na dłoni. Więc gdy za chwilę się dowie, że za jego domem leży milion dolarów, usiądzie na rakietach i będzie się śmiał.

- Nie próbujesz rozbierać rakiet? - pytam go na migi. - Nie, chyba że z tobą - odpowiada. Leżą tu już od trzech miesięcy, a może dłużej. Naim znalazł je po odejściu Amerykanów, którzy mieli tu bazę. Pokazuje opakowania od racji żywnościowych rozrzucone na piasku. Ktoś był tu chyba całkiem niedawno - wiatr nie rozwiał jeszcze śladów opon.

- Ameryka zła, Saddam dobry - próbujemy rozmawiać. - Bo Saddam zabijał, ale tylko złych - mówi. Żołnierz Naim Heir Allah dziewięć lat spędził w irańskiej niewoli. Z Amerykanami nie walczył - za mocni byli - samoloty, helikoptery... Ale teraz by do nich strzelał, bo co się zmieniło? Czy ktoś mu dziś daje pracę albo samochód? Dalej jedzą tylko jarzyny. Karabin? Może pokazać.Wynosi z chałupy kałasznikowa - wyczyszczony, zadbany, gotowy do strzału. Sprytna babka pokazuje na niemowlę i tłumaczy, że broń mają na lisa, żeby dziecka nie porwał. I częstuje nas ogórkami.

Kontener-wyrzutnia z sześcioma pociskami M26 kalibru 298 milimetrów leży do dziś za chałupą Naima Heir Allaha na pustyni pod Karbalą. Każdy pocisk zawiera głowicę kasetową z 644 podpociskami kumulacyjno-odłamkowymi o łącznej wadze 2375 kilogramów i zasięgu ponad 30 kilometrów. Z dobrze poinformowanych źródeł wiem, że jeden pocisk M26 wart jest 270 tysięcy dolarów. Mogę podać współrzędne geograficzne rakiety i chałupy.

Polscy saperzy byli tam następnego dnia. Przekazali informację Amerykanom. Na obudowie jest nawet adres pierwotnego właściciela: Vaught Corporation, Daaloi 83 - C - A107, Dallas, Texas. Major Pleszak będzie w kłopocie, jeśli przyjdzie mu zdetonować ,niewypał". Ale na razie cisza.

MARIA WIERNIKOWSKA

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)