Niewidomy chiński dysydent: w kraju grozi mi niebezpieczeństwo
Niewidomy chiński dysydent Chen Guangcheng powiedział mediom, że w Chinach grozi mu wielkie niebezpieczeństwo, a amerykańscy dyplomaci od dwóch dni nie mogą się z nim spotkać. Dodał, że przyjaciele, którzy próbowali go odwiedzić zostali pobici. Chińskie MSZ poinformowało, że Chen może starać się o studia za granicą.
04.05.2012 | aktual.: 04.05.2012 09:04
"Jeśli chce studiować za granicą, to może, tak jak każdy inny obywatel Chin, złożyć wniosek u odpowiednich władz, zgodnie z prawem" - napisał w oświadczeniu rzecznik MSZ Liu Weimin.
Agencja Associated Press komentuje, że może to otwierać drzwi do zakończenia dyplomatycznego sporu na linii Waszyngton-Pekin. AP dodaje, że oświadczenie resortu dyplomacji to najbardziej pozytywna odpowiedź strony chińskiej od początku sporu.
- Jestem w wielkim niebezpieczeństwie - powiedział w rozmowie z agencją AFP ten zagorzały krytyk prowadzonej przez rząd Chin polityki jednego dziecka, który po ucieczce z aresztu domowego w ubiegłym tygodniu schronił się w ambasadzie USA w Pekinie; opuścił ją sześć dni później, czyli w ostatnią środę, a obecnie przebywa w szpitalu w Pekinie. Powtórzył też, że chce opuścić swą ojczyznę.
Chen przez telefon poinformował agencję AP, że chińskie władze "nie wpuszczają do szpitala pracowników amerykańskiej ambasady". - Nie widziałem się z nimi od środy - wyjaśnił. Oznajmił, że w piątek dwukrotnie próbował rozmawiać z Amerykanami, ale połączenia po kilku zdaniach były przerywane.
Dodał, że jego żona nie ma swobody ruchów i potrzebuje pozwolenia na opuszczenie szpitala. Gdy w piątek z niego wyszła, była śledzona i filmowana.
Chen, który stracił wzrok na skutek przebytej w dzieciństwie choroby, wyraził nadzieję, że chiński rząd "będzie szanował prawa obywateli, do czego zobowiązał się pisemnie w umowie ze Stanami Zjednoczonymi".
W czwartek wieczorem Chen - prawnik samouk - zwrócił się z dramatycznym apelem do amerykańskiego Kongresu. - Chcę przyjechać do Stanów Zjednoczonych, by odpocząć. Nie odpoczywałem od 10 lat - mówił przez telefon dysydent. Dodał, że wieśniacy, którzy pomogli mu w ucieczce, są teraz za to karani.
40-letni Chen obawia się o bezpieczeństwo swojej matki i braci. - Naprawdę boję się o życie członków mojej rodziny - mówił.
W środę po opuszczeniu amerykańskiej placówki dyplomatycznej dysydent został przewieziony do szpitala, gdzie spotkał się z żoną i swoimi dziećmi. W klinice jest pod kontrolą władz chińskich; leczy tam złamaną stopę.
Według przedstawicieli USA chińskie władze zgodziły się na przeprowadzkę Chena, prawnika samouka, na teren miasteczka uniwersyteckiego, które będzie mógł sam sobie wybrać. Jednak kilka godzin po opuszczeniu ambasady Chen mówił, że obawia się o życie swoje i rodziny oraz że chce wyjechać z Chin.
Rząd w Pekinie wyraził niezadowolenie z faktu, że ambasada USA udzieliła schronienia aktywiście.