Niemcy u progu ofensywy antymigracyjnej [OPINIA]
Obecne poczynania na granicy z Polską rząd Niemiec w umowie koalicyjnej CDU z SPD anonsował w podrozdziale zatytułowanym "Rückführungsoffensive starten". Owa ofensywa repatriacyjna już pchnęła relacje polsko-niemieckie w stronę najgorszych po 1989 r. A jeśli kanclerz Merz w pełni uruchomi system transferu migrantów, mogą one zaczną przypominać te z czasów II RP - pisze dla Wirtualnej Polski Andrzej Krajewski.
Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
To, że decyzją premiera Donalda Tuska od 7 lipca zostanie przywrócona kontrola na granicy z Niemcami a także Litwą, przyniesie uspokojenie nastrojów jedynie na pewien czas. Polski rząd okazał moc sprawczą, lecz wiele wskazuje na to, iż zadziała ona jedynie na krótką metę. Nie rozwiązuje bowiem podstawowego problemu dla Polski, jakim jest nowa polityka migracyjna Niemiec.
To, jak ma wyglądać, nie jest żadną tajemnicą i trwa tworzenie narzędzi do jej realizacji. Jednak można odnieść wrażenie, iż Polacy - włącznie z rządem i przywódcami najbardziej antyemigranckich partii opozycyjnych - nie mają o tym bladego pojęcia. Wrażenie to tworzy treść debaty publicznej, odnoszącej się do tego, co dzieje się na zachodniej granicy. Tymczasem mamy dopiero przedsmak wyzwania, z jakim będzie się musiał mierzyć rząd III RP, niezależnie kto będzie go tworzył. Po raz kolejny bowiem państwo niemieckie postanowiło rozwiązać palący problem, przerzucając koszty na sąsiadów. Trochę przywodzi to na myśl dzieje obu gazociągów Nord Stream. Rozwiązywały one problem dostępu niemieckiej gospodarki do tanich surowców energetycznych, ale kosztem przyszłości Ukrainy oraz bezpieczeństwa krajów na wschód od RFN. Wykorzystując siłę swej dyplomacji, ekonomii oraz pozycję w Unii, Berlin wymusił na sąsiadach pogodzenie się z tym kosztem. Teraz rzecz zapowiada się podobnie, a Warszawę czeka olbrzymia presja, by i tym razem zaakceptować, że jej interes jest mniej istotny, niż interes Berlina.
Zwiastują to kluczowe elementy, z jakich tworzy się fundament "Rückführungsoffensive". Jej celem jest wypychanie z Niemiec wszystkich niechcianych migrantów, wciąż tam napływających. Jako podstawa prawna będzie do tego służyła konwencja dublińska oraz CEAS (Wspólny Europejski System Azylowy). Wchodzący za rok w życie traktat migracyjny wcale do tego nie jest konieczny.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Schetyna ostro o "patrolach". "Próba wywołania zbiorowego szaleństwa"
Berlin z celem: dopasować migrantów do obowiązującego prawa
Wspominane regulacje stworzono z myślą o solidarnej polityce wszystkich członków Unii wobec napływu uchodźców i Polska jest ich sygnatariuszem. Jednak nikt nie przewidywał, iż migrantów napłynie aż tylu i nauczą się oni udawać uchodźców, składając wnioski o azyl zaraz po przybyciu do kraju docelowego. Zatem cały system traktatów należałoby radykalnie zmienić, dostosowując go do nowych czasów. Jednak prościej i szybciej jest podejść do problemu kreatywnie, jak to uczynił rząd Friedricha Merza (rozwijając to, co już zapoczątkował kanclerz Scholz).
Zatem Federalny Urząd ds. Migracji i Uchodźców (BAMF) otrzymał zadanie szybkiej identyfikacji, czy nowoprzybyły cudzoziemiec, który chce wnioskować o azyl, jest "przypadkiem dublińskim" ("Dublin-Fall"). Do tej definicji pasuje ten uchodźca, który wjechał do RFN przez inny kraj Unii i nie złożył tam wniosku azylowego, choć mógł. De facto "przypadkiem dublińskim" jest obecnie każdy nowy migrant, wnioskujący w Niemczech o azyl. Po ustaleniu tego, ów delikwent zostanie skierowany do "centrum dublińskiego" ("Dublin-Zentrum"), gdzie będzie oczekiwał na odesłanie do kraju Unii, przez który przejeżdżał. Jak na razie powstały dwa takie centra. Jedno w Hamburgu i drugie w Eisenhüttenstadt w Brandenburgii.
Komunikat Federalnego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych RFN z 17 lutego 2025 zapowiadał, że: "Ze względu na dobre stosunki Brandenburgii z sąsiednimi województwami w Rzeczypospolitej Polskiej, Centrum Dublińskie skupi się na powrotach do Polski. Aby przyspieszyć ten proces Centralny Urząd ds. Cudzoziemców kraju związkowego Brandenburgia będzie ściśle zaangażowany w koordynację szczegółów transferów z właściwymi organami w Polsce".
Nie da się ukryć, iż Polska jako sygnatariusz konwencji dublińskiej ma obowiązek odebrania i umieszczenia w ośrodkach dla azylantów wszystkie "przypadki dublińskie", przesłane jej z drugiej strony Odry. Nawet jeśli skala tego okaże się masowa.
Przy czym ich transport nie będzie wyglądał w ten sposób, że radiowóz niemieckiej policji podjedzie do granicy i wyrzuci delikwentów. Przybierze to formę cywilizowanego transferu busami z ośrodka do ośrodka. Zatem pokazowe przywracanie kontroli granicznej przez polski rząd zda się jak psu na budę, bo jedyne co zmieni, to samopoczucie Polaków i to na pewien czas.
Teraz zostało ono popsute przez radosną improwizację niemieckich funkcjonariuszy, uprawiających partyzantkę migracyjną. Inaczej bowiem nie można nazwać próby przerzucania migrantów, których byliśmy świadkami. Tak działo się, bo system transferowy, budowany przez rząd Merza, pozostaje w fazie rozruchu. Wszystko z powodu aktywistów broniących praw uchodźców, sądów i oporu "przypadków dublińskich".
Frustracja wobec Polski?
Na początku czerwca 2025 r. Sąd Administracyjny w Berlinie zakończył rozpatrywać skargę trójki Somalijczyków, ujętych na dworcu kolejowym we Frankfurcie nad Odrą. Ich wniosek azylowy został natychmiast odrzucony, a oni odtransportowani do Polski. Sąd uznał, iż państwo niemieckie nie może wydawać decyzji ad hoc i ma obowiązek starannego przeprowadzenia całej procedury dublińskiej. Wyrok ten mocno utrudnił pracę centrum w Eisenhüttenstadt. Utrudniają je też sami migranci, robiący wszystko, byle tylko nie znaleźć się w Polsce. Piszą więc z "centrum dublińskiego" listy otwarte - jak ten, którym upubliczniła Brandenburska Rada ds. Uchodźców - w których błagają o pozwolenie na postanie w Niemczech. "Byliśmy bici, niszczono nam telefony, szczuto na nas psy, a z powodu pushbacków nie mogliśmy ubiegać się o azyl" – tak opisali swój pobyt w granicach III RP i tłumaczą, czemu o azyl poprosili dopiero za Odrą. Poza tym, jak przyznał w drugiej połowie czerwca 2025 r. minister spraw wewnętrznych Brandenburgii René Wilke, w jego landzie około jedna trzecia "przypadków dublińskich" ukrywa się, by nie trafić do centrum.
Po stronie niemieckiej narastają więc pretensje wobec Polski za to, że zablokowano możność składania wniosków o azyl na granicy z Białorusią, a ośrodki dla migrantów zlokalizowano głównie w pobliżu granicy z Niemcami. "W obliczu trwającej krytyki polski rząd zmodernizował i lepiej wyposażył niektóre otwarte ośrodki azylowe. Niemniej jednak sytuacja uchodźców pozostaje niepewna: 18 euro kieszonkowego miesięcznie - to często za mało, aby pokryć koszt biletu autobusowego na obowiązkowe rozmowy z urzędem azylowym w Warszawie" – alarmuje raport powstały w ramach programu "Investigative Journalism for Europe", opublikowany na portalu brandenburskiego radia publicznego "rbb24".
Generalnie niemiecka strona jest przekonana, iż Polska z premedytacja stara się zniechęcić migrantów do złożenia wniosku azylowego na jej terytorium i zachęci, żeby udali się w tej sprawie do Niemiec. To potęguje frustrację. Ale budowa systemu odsyłania trwa i w końcu będzie on mógł działać pełną parą.
Merz pod presją
A teraz spójrzmy na sytuację rządu Merza. Popularność AfD, nastroje społeczne i własne obietnice wyborcze generują olbrzymią presję na to, żeby wypychać z Niemiec, i to jak najszybciej, nowoprzybyły migrantów. Mimo to nie buduje się centrów dublińskich przy granicy z Francją, Włochami czy Austrią. Jest to zrozumiałe. Prezydent Macron staje się dla kanclerze Merza kluczowym sojusznikiem. Rząd Giorgii Meloni okazuje się niewiele mniej ważny, a pani premier pokazała już, że potrafi skutecznie sabotować odsyłanie migrantów. Wedle doniesień tabloidu "Bild", w 2024 r. strona niemiecka chciała posłać do Włoch 12 841 "przypadków dublińskich". Udało się wytransferować dokładnie trzy osoby! Natomiast co do Austrii, to w marcu 2025 r. tamtejsze Ministerstwo Spraw Wewnętrznych ogłosiło komunikat, że kraj ten nie będzie przyjmować azylantów, odsyłanych z Niemiec.
Na tym tle Polska prezentuje się jako najsłabsze ogniwo, najbardziej podatne na presję, żeby przestrzegać konwencji dublińskiej. A jak już wspomnieliśmy, sytuacja kanclerza Merza zmusza go do jej wywierania. Tym bardziej, iż do umowy koalicyjnej nie wprowadzono planowanego wcześniej zapisu o relokowaniu migrantów do specjalnych ośrodków znajdujących się poza granicami Unii. Zatem nowy rząd RFN ograniczył sobie swobodę działania.
Pozostaje mu albo odesłanie migrantów samolotami do ich ojczyzn, co wymaga rozpatrzenia i odrzucenia wniosku azylowego i generuje olbrzymie koszty. Albo wypchnięcie ich do Polski. Koszt spalonej benzyny w busie jest nieporównywalnie niższy niż w samolocie, a rozpatrzenie wniosku azylowego i ewentualna deportacja stanie się już polskim problemem.
Podobnie jak wzrost frustracji wśród wyborców, jeśli będą świadomi tego co się dzieje. A będą, bo zarówno PiS, jak i Konfederacja o to zadbają. Jednak niezależnie, kto tworzy rząd III RP, czeka go zmierzenie się z potężną presją Berlina. Chcąc się pozbyć kłopotu, Merz musi uzyskać od Polski płynną współpracę przy transferze "przypadków dublińskich" do ośrodków w naszym kraju. Jednocześnie wymuszając, by otrzymali podobne warunki i wysokość kieszonkowego, które zapewniają się im Niemcy. Inaczej spróbują znów uciec na drugą stronę Odry.
Tymczasem niewiele rzeczy równie mocno irytuje opinię publiczną w Polsce i to ponad partyjnymi podziałami, jak zasiłki dla migrantów. Podobnie jak łączy strach przed ich najazdem oraz nastroje antyniemieckie. Wszystko to zwiastuje, że rząd Donalda Tuska jesienią znajdzie się miedzy młotem a kowadłem. Co gorsza nie może liczyć w tej kwestii na życzliwość nowego kanclerza, bo on znalazł się w podobnej sytuacji we własnym kraju. A jeśli uda mu się nakłonić Warszawę do uległości i mówiąc wprost – przestrzegania obowiązujących traktatów - wówczas pojawi się niebezpieczna pokusa.
Mianowicie - czemu nie miałby zacząć kwalifikować do grona polskich "przypadków dublińskich" wszystkich nowoprzybyłych do Niemiec migrantów? Gdyby to nastąpiło, wielka eskalacją napięcia między Warszawą a Belinem, z racji konfliktu interesów, będzie już tylko kwestią czasu.
Dla Wirtualnej Polski Andrzej Krajewski
Autor jest historykiem i publicystą. Publikował m.in. w "Newsweeku", "Polityce", "Forbesie". Obecnie jest stałym współpracownikiem "DGP".