Niedokończona rozmowa z Lechem Kaczyńskim
Łukasz Warzecha, publicysta "Faktu", odbył z prezydentem Lechem Kaczyńskim jedenaście spotkań w marcu i kwietniu tego roku. Ich plonem jest książka "Lech Kaczyński - ostatni wywiad".
Po raz ostatni autor spotkał się z prezydentem 7 kwietnia, zaledwie trzy dni przed tragiczną katastrofą smoleńską. Wtedy nikt jeszcze nie przypuszczał, że ponad 20 godzin rozmów, dotyczących okresu prezydentury, będzie stanowiło swego rodzaju polityczny testament i ostatnie przesłanie głowy państwa.
Po 10 kwietnia ukazało się wiele tekstów, analiz i kilka książek, podsumowujących politykę, dokonania i poglądy Lecha Kaczyńskiego. Wszystkie one jednak przedstawiają publicystyczny pogląd na sprawy, przefiltrowany przez zapatrywania i sympatie ich autorów. W książce Łukasza Warzechy zmarły prezydent Kaczyński przemawia swoim głosem, lecz nie mówi tylko o polityce. Tematem rozmowy są także ludzie, wspomnienia, anegdoty.
Książka pozwala zobaczyć Lecha Kaczyńskiego nie tylko jako polityka, ale również jako człowieka, takiego, jakim był: ciepłego, dowcipnego, śmiejącego się samemu z siebie i otwartego na inne poglądy.
Wywiad rzeka nie został dokończony. Zabrakło czterech, może pięciu spotkań, aby porozmawiać o polityce zagranicznej, w tym o relacjach z Rosją, co szczególnie po 10 kwietnia wydaje się ważne. Mimo to publicysta „Faktu” zdążył porozmawiać z prezydentem o wielu istotnych, ciekawych, kontrowersyjnych sprawach. Wydawcą książki jest Prószyński i S-ka. „Lech Kaczyński - ostatni wywiad” znajdzie się w księgarniach już w pierwszym tygodniu listopada.
Ile było prawdy w opiniach, że prezydentura Panu nie odpowiadała, nie pasowała Panu ze względu na Pański charakter i temperament?
- Niewiele. To prawda, na pewno nie odpowiadałaby mi prezydentura bardzo posągowa i majestatyczna. To faktycznie nie jest mój temperament. Również dlatego, że znacznie lepiej współpracuje mi się z ludźmi na zasadzie krótkiego, a nie długiego dystansu. Nawet gdy bywam niemiły, wolę, kiedy to się dzieje w warunkach krótkiego dystansu. Ale ja widziałem swoją prezydenturę inaczej, jako prezydenturę aktywną, do czego prawo dawała mi konstytucja.
Jak Pan sądzi, jak by się w roli prezydenta, pod względem charakterologicznym, odnalazł Donald Tusk?
- On z pewnością świetnie się czuje, decydując o wszystkim jako premier. Co zresztą nie wychodzi rządowi na dobre. Rząd to zbyt skomplikowana maszyneria, żeby jedna osoba o wszystkim decydowała. Podobnie zresztą, przy zachowaniu proporcji, wyglądała sytuacja w Urzędzie Miasta Stołecznego Warszawy. Nie na tym polegają rządy twardej ręki, żeby o każdym drobiazgu decydować samemu. Chodzi o to, aby wytyczać główne kierunki działania i umieć wyegzekwować wypełnianie ogólnych wytycznych. A jak by się czuł Tusk tutaj, na moim miejscu? Pewnie trochę zawieszony w pustce.
Dlaczego Pan tak sądzi?
- Choćby z powodu jego decyzji o niekandydowaniu. Przypominam, że Donald Tusk zapowiadał przed wyborami prezydenckimi, że nie zrezygnuje natychmiast po zwycięstwie z kierowania Platformą. Tyle że to by było niezgodne z konstytucją, a dokładnie z jej artykułem 132: „Prezydent Rzeczypospolitej nie może piastować żadnego innego urzędu ani pełnić żadnej funkcji publicznej, z wyjątkiem tych, które są związane ze sprawowanym urzędem”, czyli funkcji zwierzchnika sił zbrojnych czy wielkiego mistrza kapituły Orderu Orła Białego. Problemem dla Tuska byłoby przejście od aktywnej, partyjnej polityki do sprawowania urzędu głowy państwa. O mnie można by właściwie powiedzieć, że mogłem mieć ten sam problem, bo byłem w swojej karierze szefem partii. Z tym że to było szefowanie tylko nominalne, przez półtora roku. Faktycznym szefem PiS-u był wówczas mój brat.
Całkiem inaczej było z Tuskiem. On był szefem partii naprawdę i długo. Od kierowania partią niewielką przeszedł płynnie do kierowania kolejną, dużą. W wymiarze może nie tyle charakterologicznym, ile politycznym, miałby więc dużo większy kłopot niż ja. Straciłby kontrolę nad swoim ugrupowaniem.
Nawet gdyby w wyborach parlamentarnych wygrała Platforma?
- Sądzę, że tak. Nie chciałbym nie doceniać Donalda Tuska. Uważam, że on bardzo przewyższa w sensie intelektualnym swoich kolegów z Platformy Obywatelskiej, ale to nie oznacza, że oni by mu dali rządzić. Jest przecież kazus Aleksandra Kwaśniewskiego, który w czasie swojej prezydentury miał mizerne wpływy w SLD. Jedyny okres, kiedy Kwaśniewski faktycznie rządził Polską, to był ostatni rząd podczas jego 10-letniej kadencji, gabinet Marka Belki. Za rządów Cimoszewicza też mógł wiele, ale mniej. Przy innych był już duży kłopot. W takiej sytuacji działają mechanizmy, które mogłaby przeciąć tylko charyzma na poziomie marszałka Piłsudskiego. Przy całym szacunku dla Tuska - to jednak nie ta klasa.
Pan się nie obawiał, że też się znajdzie w takiej pustce?
– Nie, ja mam brata. [śmiech] Oczywiście, że ten urząd ma swoje ograniczenia, które czasami potrafią irytować. Nie dostrzega się ich tak bardzo, póki nie działa się w warunkach kohabitacji i póki ma się taką szczególną sytuację, jaką miałem ja, czyli brata stojącego na czele partii. Ale nawet w takiej sytuacji mogą się zdarzać nieporozumienia. Bywało, że czegoś z Jarkiem nie uzgodniłem i on się później na mnie za to złościł. Ale w takich okolicznościach powstał naturalny podział obowiązków. Polityką zagraniczną zajmowałem się raczej ja. Na Zachodzie uważano zresztą, że to nie jest „raczej”, ale tylko ja, co było błędną interpretacją. Nicolas Sarkozy połapał się, że mój brat też ma w tej sferze istotne wpływy, dopiero gdy sam z nim porozmawiał, a potem zauważył, że w czasie negocjacji traktatu lizbońskiego rozmawiam z Jarkiem przez telefon. Wtedy, żeby wywrzeć na niego nacisk, zaczął wydzwaniać do Rady Ministrów. Niestety, mówił łamaną angielszczyzną i z początku go nie połączono. Z kolei całą rozgrywkę z
Rosjanami o mięso prowadzili premier i minister spraw zagranicznych. Ja w tym czasie koncentrowałem się na polityce wschodniej.
Wracam jeszcze do kwestii charakterologicznych. Czy urząd prezydenta Panu pasuje?
- Faktem jest, że przez całe życie pełniłem funkcje, gdzie dużo się działo. Lubię po prostu, jak się coś dzieje. W takich sytuacjach czuję się znacznie pewniej. Dlatego pod koniec mojego urzędowania w NIK-u trochę mi się tam nudziło, dzięki czemu łatwiej się z tą instytucją pożegnałem. Urząd prezydenta nie jest dynamiczny w tym sensie, że nie podejmuje się tutaj dziennie piętnastu czy dwudziestu decyzji o tak konkretnym znaczeniu, jak w Urzędzie Miasta czy Ministerstwie Sprawiedliwości. W jakimś sensie jest tu może nieco za spokojnie jak na mój temperament.
Polecamy w wydaniu internetowym fakt.pl:
Ziobro na celowniku? Zabójca był najpierw w Krakowie