Niech się wreszcie wynurzy
Z odmętów polskiej polityki wynurza się potwór z Loch Ness – nowe ugrupowanie pod patronatem Adama Michnika, łączące liberałów z dawnej opozycji z liberałami postpezetpeerowskimi. Już od 1990 roku obserwatorzy lustrują lornetkami powierzchnię wody w oczekiwaniu na wynurzenie się potwornego (według innych: zniewalająco urodziwego) łba. I ciągle nic. Tym razem jednak długo oczekiwane monstrum (czy też: cud natury) wreszcie pokaże się światu.
Ten pomysł polityczny ma swoją historię i prehistorię. Prehistoria to przełom lat 1989/1990, kiedy to polityczne zbliżenie między tryumfującym wówczas odłamem "Solidarności", a dowodzonymi przez Aleksandra Kwaśniewskiego liberałami z PZPR było jedną z przyczyn "wojny na górze", a zarazem jednym z podstawowych argumentów używanych w jej trakcie przez kształtującą się antykomunistyczną prawicę. Argumentem, którego publiczne użycie zablokowało wówczas realizację tej wizji Adama Michnika.
Kwaśniewski, czyli zawód
W latach następnych powracała ona w wersji "soft" - chodziło już nie o jakieś wspólne ugrupowanie, ale o rządową koalicję. Tego rodzaju sygnały wysyłało otoczenie Hanny Suchockiej, sama pani premier mówiła o niekonstruktywnej opozycji prawicowej i tej lepszej, konstruktywnej, propaństwowej, czyli SdRP.
Po wyborach 1993 roku ówczesna Unia Demokratyczna, a później Unia Wolności, przyjęła jednak postawę opozycyjną wobec zwycięskiej postkomunistycznej lewicy. Odwrotnie niż jej siostrzana partia węgierska – wywodzący się z opozycji związek Wolnych Demokratów, który wszedł w koalicję ze zwycięskimi postkomunistami. W następnych latach na łamach Gazety Wyborczej wielokrotnie formułowano dyskretne sugestie, że “wariant węgierski” ma swoje plusy.
Druga połowa prezydentury Kwaśniewskiego to czas nieustannych zakulisowych działań części środowiska słabnącej Unii Wolności, szukającej szansy w mirażu nowego ugrupowania, skupionego wokół lokatora Pałacu Namiestnikowskiego. Nic z tego nie wyszło. Tyleż na skutek braku zgody w kierownictwie UW, które bynajmniej nie całe zapomniało swoją opozycyjną przeszłość, ileż – może przede wszystkim – w efekcie postępującego paraliżu woli samego Kwaśniewskiego.
Ten kilkuletni kontredans pół politycznych, pół towarzyskich zalotów swoje apogeum miał mieć w trakcie kampanii do Parlamentu Europejskiego w postaci powstania nowego ruchu na bazie “listy europejskiej”, stworzonej przez mającego opinię prezydenckiej Wunderwaffe współpracownika Kwaśniewskiego – Waldemara Dubaniowskiego. Do nowego ruchu miały się garnąć oczarowane przez niego rzesze euroentuzjastycznej młodzieży, tworząc przy okazji nową płaszczyznę politycznego zaistnienia dla “europejskich liberałów” z samej Unii Wolności, okolic tej partii, z pałacu prezydenckiego, SdPl, a nawet z SLD.
Nic takiego nie nastąpiło. Zabrakło finalnego “go!” ze strony Aleksandra Kwaśniewskiego. Autorzy pomysłu ewidentnie mylnie odczytali też nastroje społeczne, liczyli na wybuch entuzjazmu, ale ten się nie pojawił. Oba te czynniki wzmagały się nawzajem, to znaczy brak entuzjazmu był dla prezydenta pretekstem do niedziałania, a z kolei zwolennicy pomysłu uważali, iż to zaangażowanie i poparcie prezydenta mogło dać ruchowi rozpęd.
Po fiasku akcji związanej z wyborami do PE wśród polityków i obserwatorów zapanowała niemal całkowita już niewiara w możliwości sprawcze prezydenta Kwaśniewskiego. Nałożyły się na to: finał afery Rywina, inne eselowskie skandale oraz niezwykle niskie sondażowe notowania postpezetpeerowskiej lewicy. W efekcie o pomysłach budowania “nowej jakości” poprzez “zasypanie historycznych podziałów” między dawną opozycją a postkomunistami ucichło. Jak się okazuje, chwilowo.
Integracja szczątkowa
Pomysł wrócił, i, co więcej, wydaje się, że w jakiejś formie zostanie zrealizowany. W tym zdaniu kluczowe są jednak słowa “w jakiejś formie”. Bardzo prawdopodobne jest bowiem, że będzie to forma w oczach jego co bardziej fanatycznych zwolenników dalece niewystarczająca, wręcz – szczątkowa.
Pomysły na nową formację zakładały bowiem jej ogromną rozpiętość – “od Olechowskiego poprzez UW i Kwaśniewskiego do Borowskiego”. Teraz wydaje się, że tak nie będzie. Przede wszystkim na skutek wahań w samym jądrze “partii Europejczyków”, czyli w Unii Wolności. Władysław Frasyniuk, jak dotąd, jednoznacznie mówi, że nie chce tworzyć nowego ugrupowania z politykami lewicy. Proponuje w zamian działanie, które trudno uznać za pełnoskalowe tworzenie czegoś nowego. Raczej jest to próba lekkiej rozbudowy Unii Wolności o Jerzego Hausnera z “lewej”, a Tadeusza Mazowieckiego oraz kanapową Partię Centrum Janusza Steinhoffa z “prawej” strony.
Czy przyczyną obrania takiego kursu był przede wszystkim spór w ramach samej Unii – część jej liderów, kojarzona głównie z Bronisławem Geremkiem i Andrzejem Potockim, miała być skłonna do szybkiego jednoczenia się z SdPl, czemu dość zdecydowanie przeciwstawiał się sam Frasyniuk, wyznający popularną skądinąd w polityce zasadę, że lepsza partia ciasna, ale własna? Czy też brak chętnego partnera, bo w kierownictwie Socjaldemokracji zapanowała, jak się wydaje, podobna sytuacja – podczas gdy Tomasz Nałęcz wydaje się skłaniać ku integracji, to Marek Borowski broni lewicowej tożsamości SdPl? Czy, jak zwykle, zabrakło decyzji prezydenta, który jako jedyny mógłby zapewne doprowadzić do zgody między unitami a socjaldemokratami?
Czy też, co jest również prawdopodobne, zawiniło charakterystyczne dla liderów Unii myślenie – skądinąd typowe dla przywódców solidarnościowych po 1989 roku – skoncentrowane wokół personaliów, niedostrzegające natomiast żywej materii społecznej? Zapatrzenie w nazwiska i koncepcja partii politycznej jako swego rodzaju klubu towarzyskiego, który jeśli wejdą do niego jeszcze Hausner i Steinhoff, to będzie już tak elitarny, że na pewno wygra wybory?
Przedbiegi prezydenckie
To, że idea szerokiego ugrupowania europejskiego zabuksowała zanim się rozpędziła, jest też z pewnością wynikiem zbliżania się wyborów prezydenckich i uwolnionych w związku z tym ambicji osobistych i partyjnych.
Marek Borowski, jak można sądzić, szczerze broni lewicowej tożsamości Socjaldemokracji. Ale zarazem, aby zrozumieć jego opór wobec pomysłu integracji, trzeba sobie uświadomić, że gdyby ona nastąpiła, to jego kandydowanie stanęłoby pod dużym znakiem zapytania. Bo przecież kandydatem Partii Centrum na prezydenta jest profesor Religa. Unia Wolności też ma swoje ambicje. Są tacy, którzy namawiają do startu Tadeusza Mazowieckiego. (Otwarte pozostaje pytanie, czy sam były premier wyczuwa – mówiąc łagodnie – nierealność perspektywy zwycięstwa, czy wręcz zajęcia niekompromitującego miejsca).
Co więcej, gdzieś w tle czai się Tomasz Lis, który (od momentu, kiedy piszę ten artykuł, do momentu, w którym ten numer Nowego Państwa trafi do rąk czytelników, sytuacja może się zmienić) nie chce się ostatecznie zdeklarować, ale zakulisowo zabiega o poparcie różnych grup politycznych. Dyskusje nad możliwością uczynienia zeń swojego kandydata toczą się również w ścisłym kierownictwie Unii Wolności. Lecz poparcie Lisa deklarującego w swych książkach wiarę w wolnorynkowy radykalizm przez partię lewicową byłoby jednak zbyt karkołomne. W tym kontekście znamienne może być to, że Gazeta Wyborcza weszła w ścisłą kooperację z Lisem dziennikarzem. Seria audycji programu Co z tą Polską, poświęcona zbliżającej się do władzy prawicowej opozycji, jest realizowana we współpracy z GW, z udziałem jej dziennikarzy i jest nagłaśniana przez ten dziennik. Czy to pierwszy znak nie tylko dziennikarskiego, lecz również politycznego sojuszu pomiędzy pismem Michnika a Lisem kandydatem na prezydenta?
Ostatnia szarża
Wszystko to razem sprawia, że wielkiej integracji w tej chwili trudno się spodziewać. I to mimo doskonałego propagandowego przygotowania takiego posunięcia. Będącego dziełem przede wszystkim Gazety Wyborczej i środowisk przez nią animowanych. Od jakiegoś już czasu bowiem przyłączyła się ona do Trybuny, która od miesięcy w każdym niemal numerze kreuje atmosferę narastającej grozy i nadciągającej brunatnej fali, która, jeśli nie zostanie zatrzymana, może zmieść polską demokrację.
Gazeta przejęła tę wizję, oczywiście, po odpowiedniej kosmetyce, lecz lansuje ją w sposób dalece subetelniejszy. Głównym celem Trybuny jest bowiem mobilizacja tradycyjnego postkomunistycznego elektoratu, którego część, rozczarowana aferami i ideologiczną pasywnością rządzącego SLD, mogłaby w dniu wyborów zostać w domu. Natomiast głównym celem Wyborczej jest przestraszenie części elektoratu centrowego.
Wszak gołym okiem widać, że dotychczasowa strategia zabierania PO liberalnych wyborców, rozczarowanych jej rzekomym radykalizmem czy obyczajowym konserwatyzmem – taka była linia GW przez ostatnie pół roku – nie przynosi pożądanych efektów, to znaczy UW nie przybywa w sondażach, a Platformie wprawdzie nie rośnie, ale też nie spada. Stąd z punktu widzenia Gazety konieczność intensyfikacji własnych działań i nasilenia bodźców aplikowanych “grupie docelowej” wśród czytelników.
Dotąd mieli się zrazić do Platformy. Teraz mają się dodatkowo zacząć bać faszyzmu wszechpolaków, a przede wszystkim “jakobinizmu”, “fali rozliczeń”, “zalania Polski ubeckimi papierami”, “fali ludzkiej krzywdy” i “pogrążenia kraju w historycznych sporach”. Ów strach ma się stać płaszczyzną integrującą nową centrową formację i jej elektorat.
Nie sposób przy tym pozbyć się wrażenia, że ta histeryczna kampania Wyborczej, choć przynosi pewne sukcesy, to ma cechy ostatniej szarży Adama Michnika i jego starej gwardii. Jej zaciekłość bierze się bowiem również i stąd, że Michnik wie, iż obecna szansa na realizację jego wypieszczonego projektu już się nie powtórzy. Dlatego że sam Michnik zbliża się do sześćdziesiątki i czuje, że to jego ostatnia bitwa.
Po drugie, jego generacja odchodzi. Nie w tym sensie, że wymiera, co więcej, pozostaje bardzo istotna, ale przestaje dominować w polskiej polityce. A wśród młodszych roczników Michnik nie ma już takich wpływów. Co innego je kształtowało, obce im są fobie, na których z sukcesem wielokrotnie grał naczelny GW. Dlatego wie, że konstrukcja, którą pieczołowicie projektuje od 1990 roku, już za parę lat może nie być możliwa. A więc jeśli nie teraz, to nigdy.
Czynnik premiera
Jeśli nie teraz, to nigdy również dlatego, że w Pałacu Namiestnikowskim rezyduje zaprzyjaźniony prezydent. Bo choć Aleksander Kwaśniewski zawiódł już po wielekroć, to i tak daje nowemu ugrupowaniu przynajmniej pewną nadzieję na rozpęd.
I – może nawet bardziej – dlatego że w Alejach Ujazdowskich rezyduje Marek Belka. Politycy tworzący nowa partię w prywatnych rozmowach sugerują, że w jakimś zakresie są dogadani z premierem. Padają nieoficjalne zapewnienia, że można liczyć na to, iż Belka pójdzie śladem Hausnera.
Gdyby tak się stało, to, rzeczywiście, oznaczałoby to pewne zwiększenie szans nowej partii. Bo mimo iż Belka nie jest osobowościowo ani wizerunkowo porywający bardziej niż Steinhoff czy Hausner, to w polskiej polityce istnieje, co udowodnił parokrotnie testowany, tak zwany efekt premiera. Okazało się mianowicie, że jeśli dane ugrupowanie ma w swoim składzie (najlepiej na czele) prezesa Rady Ministrów, to zdecydowanie zwiększa to jego popularność wśród elektoratu. A gdy jest to premier aktualnie rządzący albo przynajmniej sprawiający wrażenie, że do władzy może niezadługo powrócić, to daje też gwarancje finansowego wsparcia ze strony biznesu.
Można sądzić, że to na wierze w akces Belki opiera się dążenie liderów nowego ugrupowania do przeprowadzenia wyborów już na wiosnę. Pozornie jest to nielogiczne, bo nowa partia potrzebowałaby właśnie kilku miesięcy więcej na rozkręcenie się, stworzenie struktur. W dodatku dłuższy czas sprzyjałby także skuteczności antyprawicowej kampanii. Ale jest on jednocześnie wrogiem efektu premiera, który w miarę upływu miesięcy będzie malał. Dlatego – być może – przywódcy nowej partii sugerują przedwczesne wybory.
Ale nawet gdyby Belka zdecydował się na wejście do nowego ugrupowania, to nie wiadomo, jak wielki byłby tym razem efekt premiera. Zwłaszcza uwzględniając jego wyjątkowo małą charyzmę, a także – mimo ofiarnych wysiłków sympatyzujących z nim mediów – mocne łączenie jego osoby z bijącym rekordy niepopularności okresem rządów SLD. Oraz fakt, że działa już komisja badająca aferę PZU, a rola odegrana – i nadal odgrywana! (kwestia ugody z Eureko) – w tej sprawie przez Marka Belkę postrzegana jest jako dwuznaczna.
Po drugie, nie jest wcale pewne, czy premier rzeczywiście obiecał akces do nowej partii, a jeśli nawet, to czy owej obietnicy dotrzyma. Przecież musi sobie zdawać sprawę, że nowy polityczny wehikuł unitów, oględnie mówiąc, nie przypomina rakiety. A ponadto ma alternatywne wyjście: Socjaldemokrację Marka Borowskiego, do której mu zdecydowanie bliżej. I to mimo że Borowski, gwałtownie i dość nagle deklarując swe kandydowanie na prezydenta, postawił Belkę w niekomfortowej sytuacji, ponieważ to przecież jego kandydatura na to stanowisko była jeszcze niedawno rozważana.
Drugi łeb potwora?
Nowy “ruch ponad podziałami” miał w zamierzeniu łączyć ludzi dawnej opozycji z ludźmi dawnej PZPR. Poszerzona UW to formuła zdecydowanie węższa. Powstaje więc pytanie, co z potencjalnym, bardziej lewicowym segmentem nowego ruchu? Czy oprócz poszerzonej UW Frasyniuka, Steinhoffa, Hausnera i Mazowieckiego powstanie jakiś nowy byt bardziej na lewo – czyli SdPl wzbogacona o eseldowską grupę Janika, Stowarzyszenie Ordynacka i pod patronatem Kwaśniewskiego? Ludzie SLD wyraźnie boją się tego, a partię Borowskiego postrzegają jako coś w rodzaju konia trojańskiego. Publicznie najwyraziściej ujął to lewicowy publicysta Jacek Zychowicz, którego zdaniem, Marek Borowski jest do tego stopnia mentalnie uzależniony od Michnika, że Socjaldemokracja Polska powinna rychło zmienić nazwę na Socjaldemokracja Ulicy Czerskiej (gdzie mieści się warszawska siedziba spółki Agora).
Jak wiadomo, na nielicznych zamazanych zdjęciach potwora z Loch Ness nad powierzchnią wody widać często kilka trudnych do zidentyfikowania fragmentów jego cielska. Nie wiadomo, czy to łeb i kawałek ogona, czy może dwie głowy?
Nawiązując do tej metafory, można powiedzieć, że możliwy jest scenariusz, w którym potwór wynurzy się na powierzchnię stopniowo. Teraz ukazuje się nam jego jeden łeb (poszerzona UW), za chwilę ukaże się drugi (poszerzona SdPl). Całe zwierzę objawi się nam później – może oba nowe podmioty zawrą wyborczą koalicję pod mniej lub bardziej jawnym patronatem Kwaśniewskiego? Oczywiście, aby ten pomysł miał szanse na sukces, patronat ów musiałby być ostentacyjny, bo tylko wtedy można by zdyskontować wciąż wielką społeczną popularność prezydenta. A o takie wsparcie, wymagające od Kwaśniewskiego osobistego zaangażowania, jak pokazują doświadczenia, może być trudno.
Autor tego tekstu nie jest zwolennikiem “nowego, elitarnego, europejskiego ruchu ponad historycznymi podziałami”. Ale – paradoksalnie – uważa, że należy sobie życzyć, aby to ugrupowanie wreszcie powstało.
Jak bowiem wiadomo czytelnikom literatury fantasy, najgorsze są chwile przed ukazaniem się potwora. Póki go nie widać, można sobie wyobrażać, że ma osiem głów i dwumetrowe pazury. Kiedy wreszcie wyjdzie zza rogu, często okazuje się, że wcale nie jest tak straszny i można się mu przeciwstawić.
Od kilkunastu już lat zwolennicy utworzenia nowego ugrupowania przyjmowali za oczywiste, że z powodu swojej elitarności będzie ono cudowną bronią polskiej polityki. Również i prawicowi krytycy tego pomysłu żyli w strachu przed nim. Wynikało to po części z kompleksów, a po części z obawy, że kiedy liberalne elity przejdą do porządku dziennego nad dzielącymi je kwestiami i scalą się, wówczas eksterminują swoich wspólnych wrogów i połączonymi siłami wypchną ich ze sfery publicznej.
Takie zagrożenie było realne, ale, moim zdaniem, dzisiaj jest o wiele mniej prawdopodobne. Bo dzisiejsza Polska ma już inne oblicze. Po sprawie Rywina rola liberalnych elit radykalnie się zmniejszyła. Zagrożenie jest więc stosunkowo niewielkie.
Gdy natomiast nowa inicjatywa (inicjatywy?) wystartuje, to najpewniej okaże się, że wcale nie zdobywa szturmem serc i umysłów ani Polaków w ogóle, ani “nowego, europejskiego pokolenia”. Okaże się, że nie taki diabeł straszny (czy też: piękny), jak go malują. Nastąpi odczarowanie tego tajemniczego bytu.
Niech się więc wreszcie wynurzy potwór z Loch Ness.
Piotr Skwieciński