Burza na całą Polskę. Wiemy, co się stało z migrantami ze zdjęcia
Migranci z grupy koczującej na przystanku w Czerlonce koło Białowieży nie zostali cofnięci na Białoruś - dowiaduje się Wirtualna Polska. Po przesłuchaniu i złożeniu wniosków o nadanie statusu uchodźcy pojechali w głąb Polski, wcześniej odwiedzając restaurację McDonald's w Białymstoku.
17.06.2024 | aktual.: 18.06.2024 10:40
Burza wokół grupy migrantów z Czerlonki (woj. podlaskie) rozpoczęła się od publikacji zdjęcia wykonanego przez sołtys tej miejscowości. Ta powiadomiła media, skarżąc się, że migranci, którzy przeszli barierę na granicy polsko-białoruskiej, przez kilka dni stoją na przystanku autobusowym. Mieszkańcy mieli bać się "wyjść wieczorami na ulice, a przez to, że przystanek jest ciągle okupowany, dzieci boją się tam stanąć, by zabrał ich autobus szkolny" - relacjonowały media.
Prawicowi politycy bili na alarm: "Popatrzcie, co Tusk robi z Polską. Zaczęło się" - skomentował Janusz Kowalski poseł Suwerennej Polski. "Następny krok to koczowiska w miastach" - dodał Krzysztof Bosak z Konfederacji.
- Migrantom towarzyszą aktywiści z organizacji, które świadczą pomoc prawną w złożeniu wniosków o objęcie międzynarodową ochroną. Przystanek w Czerlonce mógł być jedynym punktem orientacyjnym w okolicy i miejscem, do którego wzywany jest patrol do interwencji. Czerlonka jest przez nas monitorowana, nie ma powodów do obaw - przekazała WP mjr Katarzyna Zdanowicz, rzecznik prasowa Podlaskiego Oddziału Straży Granicznej.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Do czasu rozstrzygnięcia wniosku o przyznanie statusu uchodźcy migranci mogą przebywać w ośrodkach wskazanych im przez SG. Od decyzji urzędników lub sądu, a także okoliczności zatrzymania zależy, czy są to ośrodki otwarte, czy zamknięte.
28 czerwca na posiedzeniu rady gminy w Białowieży odbędzie się debata na temat migracji i bezpieczeństwa mieszkańców - dowiedziała się WP.
Stali na przystanku, po przesłuchaniu, pojechali w Polskę
Co działo się dalej? Opisuje w rozmowie z WP Agata Kluczewska z Podlaskiego Ochotniczego Pogotowia Humanitarnego. - Pojechali do placówki Straży Granicznej, tam przeprowadzono z nimi wywiad, który jest podstawą wszczęcia procedury o udzielenie ochrony międzynarodowej. Przygotowano im tymczasowe dokumenty i wskazano ośrodek recepcyjny. Ponieważ ośrodki recepcyjne są w innych województwach, odebraliśmy ich i zawieźliśmy do Białegostoku, skąd pojadą do ośrodków pociągiem - relacjonuje Kluczewska.
W poście na Facebooku opisała, że zawiozła migrantów na obiad do McDonalda. Podczas posiłku "jakiś zaniepokojony obywatel zgłosił obecność chłopaków". Następnie do restauracji przyjechał patrol policji, aby sprawdzić dokumenty obcokrajowców. Sytuacja prawna nie wzbudziła wątpliwości.
"Bo wyobraźcie sobie, czarni ludzie mogą: korzystać z przystanków, wsiadać do samochodów, jadać w restauracjach. Za pełnym przyzwoleniem polskich służb. Bo takie jest prawo. Naprawdę wolno im się przemieszczać, jeść w restauracjach" - skomentowała Kluczewska w poście na Facebooku.
Burza wokół aktywistów. Czy pomagając migrantom wspierają przemyt?
Inna wolontariusza Beata Siemaszko zareagowała na ten post i opublikowała własne zdjęcie, jak podwozi autem obcokrajowców. "Ludzie z Czerlonki i z innych miejsc, przystanków, domów, knajpek i ulic. To my. Nie burzcie się. Taka jest rzeczywistość. Aryjskie sympatie są passe" - napisała, zwracając się do osób zaniepokojonych obecnością migrantów.
W rozmowie z WP Siemaszko powiedziała, że około 30-40 cudzoziemców dziennie potrzebuje podwiezienia z placówek SG do wskazanych im ośrodków tymczasowego pobytu.
Posty aktywistek wywołały lawinę nieprzychylnych komentarzy w mediach społecznościowych. Część komentatorów wzywa do delegalizacji Grupy Granica i innych organizacji humanitarnych działających na Podlasiu. "Takiej skali hejtu, gróźb pod adresem ratowników humanitarnych, działających na pograniczu nie było nawet za czasów PiS-u" - skarżą się ostatnio wolontariusze działający na granicy (cytat pochodzi z wpisu Piotra Czabana, blogera, opisującego wydarzenia na granicy).
Po śmierci polskiego żołnierza na granicy wolontariusze utracili część poparcia wśród lokalnej społeczności - ustaliła WP. W rozmowach z mieszkańcami przygranicznych miejscowości usłyszeliśmy zarzuty, że aktywiści odbierają wezwania od migrantów i "czekają na nich z wypełnionymi papierami".
Zarzuca się im, że przyczyniają się do kryzysu migracyjnego na polsko-białoruskiej granicy. - Jeżeli migranci po nielegalnym przekroczeniu granicy, dzięki pomocy aktywistów, mogą pozostać w Polsce czy UE, to ich cel zostaje osiągnięty. Jeszcze opowiedzą o tym na TikToku i innych mediach, zachęcając innych do tego, aby próbować szczęścia, a w razie kłopotów wezwać aktywistów - usłyszeliśmy od sołtysa wsi na pograniczu.
Tomasz Molga, dziennikarz Wirtualnej Polski