Nie pozwalam!
Pierwsza epoka liberum veto skończyła się dla Rzeczypospolitej rozbiorami. Dziewięć lat temu zaczęła się druga epoka liberum veto.
23.10.2006 | aktual.: 25.10.2006 11:04
Nie jest przypadkiem, że w IV RP do słownika politycznego wróciło słowo znane z I RP - "warchoł". W naszym życiu politycznym od czasu rządu Jerzego Buzka mamy bowiem do czynienia z permanentnym zrywaniem Sejmu. Dzieje się tak za sprawą współczesnej odmiany liberum veto, czyli zafundowanej nam przez ordynację wyborczą ustawicznej obstrukcji parlamentarnej. Tak naprawdę trwanie parlamentów jest złudzeniem, bo przy ciągłym braku większości posłowie (ale i przedstawiciele władzy wykonawczej) skupieni są bardziej na sobie niż problemach Polski. Wiele wskazuje na to, że odnowienie koalicji PiS, Samoobrony i LPR tego problemu nie rozwiąże, a Sejm nadal będzie dryfował, nie mogąc załatwić najważniejszych dla kraju spraw. Za rok obchodzić będziemy okrąg-łą rocznicę takiego stanu, wszystko zaczęło się bowiem w 1997 r. wraz z wejściem w życie nowej konstytucji. Dziś widać, że takie rozwiązania, jak ordynacja proporcjonalna, a w niektórych wypadkach weto prezydenckie, prowadzą do ustawicznego pata, którego da się
porównać ze zrywaniem Sejmu.
Norma na sto lat
W pierwszej połowie XVIII wieku zrywanie Sejmu było powszechną praktyką. Pierwszy miał użyć liberum veto Władysław Siciński, który w interesie Janusza Radziwiłła zerwał obrady w 1652 r. Prawda jest taka, że nie użył on weta, lecz jedynie nie zgodził się na kontynuowanie posiedzenia dłużej, niż to zostało wyznaczone. Do posłużenia się liberum veto doszło tak naprawdę w 1669 r.; uczynił to Adam Olizar, poseł kijowski. Od tej pory takie zachowanie stało się normą na prawie sto lat. Niestety, te sto lat wystarczyło, by zachwiać podstawami potęgi Polski. Kiedy bowiem nasi sąsiedzi - Rosja i Prusy - organizowali swoje państwa na podobieństwo armii, Polska była w praktyce pozbawiona władzy ustawodawczej.
Mało kto wie, że posłowie I Rzeczypospolitej, zrywając obrady, wcale nie używali słów "liberum veto", lecz "sisto activitatem" - wstrzymuję czynność. Nie da się ukryć, że tym właśnie zajmują się też przedstawiciele obecnego parlamentu.
W interesie zaścianka
Ostatnim rządem, który cokolwiek zrobił dla naprawy państwa, był gabinet Jerzego Buzka. Jego rząd wprowadził aż cztery ważne reformy - szkolnictwa, administracji, służby zdrowia i emerytalną. Tego osiągnięcia nie zdołał powtórzyć żaden z następnych szefów rządu. Ale także gabinet Buzka ostatni rok przewegetował jako mniejszościowy, po wyjściu z koalicji Unii Wolności.
Leszek Miller twierdził, że jeśli SLD obieca gruszki na wierzbie, to one tam wyrosną. Wyborcy mu uwierzyli i w 2001 r. sojusz zdobył 41% głosów, co dało mu aż 201 mandatów. Mimo sukcesu znowu zadziałała zasada liberum veto. Początkowo SLD zawarł koalicję z PSL i wydawało się, że - przy większości zapewniającej przekształcenie Sejmu w maszynkę do głosowania i prezydencie wywodzącym się z lewicy - nadszedł czas na śmiałe reformy.
Miller nie poszedł jednak w ślady wizjonera Buzka. Na jego korzyść należy zapisać wprowadzenie 19--procentowego podatku CIT i ustawę o swobodzie działalności gospodarczej. Miller popełnił jednak wiele błędów, by wspomnieć tylko o stworzeniu Narodowego Funduszu Zdrowia, który de facto przekreślił reformę systemu zdrowia Jerzego Buzka. Nie da się ukryć, że w wielu kwestiach Miller padł ofiarą współczesnego liberum veto. Z jednej strony był blokowany przez koalicyjnego partnera PSL, z drugiej - przez tzw. baronów. PSL-owski opór skończył się rozwiązaniem koalicji, co skazało SLD na tworzenie rządu mniejszościowego.
Rządy następnego premiera, Marka Belki, przypominały bezwład epoki saskiej. Premier zajmował się przede wszystkim zarządzaniem masą spadkową i nawet nie zdołał przeprowadzić do końca reformy finansów publicznych Jerzego Hausnera.
Z długiem u szyi
PiS wydaje się kontynuować smutną tradycję nieudolnych rządów. Rozliczenie z przeszłością jest głównym zajęciem sprawujących władzę. Owszem, jak pokazują dokumenty z szafy Lesiaka, inwigilacja prawicy uderzała w podstawy młodej demokracji. Sprawców tej afery należy przykładnie ukarać, by nikomu nie przychodziły do głowy pomysły używania służb specjalnych do gier politycznych. Dla Polaków jednak tysiąckrotnie ważniejszym problemem jest uregulowanie spraw podatkowych. Pomysły ministra Ziobry na zaostrzenie kodeksu karnego idą w dobrym kierunku, ale nie da się ukryć, że zmniejszą one jedynie bezrobocie wśród policjantów. I nie chodzi o to, by bić rekordy w uchwalaniu ustaw, ale o to, by powstało tych kilka czy kilkanaście, które uwolnią przedsiębiorczość.
Wszystko wskazuje jednak na to, że chęć reformowania w obecnej koalicji jest dyskusyjna. Ledwie Andrzejowi Lepperowi udało się wrócić do rządu, a już wystąpił z szaleńczym projektem zasiłku dla bezrobotnych "nie z własnej winy". Podobne propozycje to w istocie korupcja polityczna, bo czym jest kupowanie poparcia za publiczne pieniądze?
Cezary Gmyz