Nie, miliarderzy nie "uciekną" w kosmos, kiedy świat zapłonie
Tysiące ludzi czuwają nad utrzymaniem przy życiu kilkuosobowej załogi Międzynarodowej Stacji Kosmicznej (ISS). Kosmiczny wyścig plutokratów to zabawa, której nie można traktować poważnie.
W zeszły piątek, w najnowszej odsłonie "kosmicznego wyścigu miliarderów", szef Virgin Galactic Richard Branson ogłosił, że wybiera się na niską orbitę okołoziemską już 11 lipca, a więc na dziewięć dni przed podobną wycieczką planowaną przez założyciela Amazona, Jeffa Bezosa.
Kiedy niektórzy fanatyczni wielbiciele plutokratów wiwatowali na cześć swojego ulubionego korporacyjnego możnowładcy, wielu obserwatorów na Twitterze zareagowało oburzeniem na fakt, że nawet nie jednemu, ale trzem miliarderom udało się zgromadzić wystarczająco dużo majątku, by uruchomić prywatne programy kosmiczne.
Wiadomości te pojawiły się w szczególnie niefortunnym czasie — po tygodniu, w którym setki osób zmarły wskutek rekordowej fali upałów w Kanadzie oraz na północno-zachodnim wybrzeżu Ameryki Północnej, a ludzie zdołali... podpalić ocean.
Mnie zaskoczyło natomiast to, jak wiele osób jest skłonnych uwierzyć, że szef Tesli i SpaceX Elon Musk, Bezos i Branson szykują się do "ucieczki" przed zagrożeniami wynikającymi ze zmian klimatu i próbują urządzić sobie bezpieczny azyl w kosmosie - oraz że być może nawet im się to uda.
Pomysł, że bogaci tego świata mogliby żyć w komforcie gdzieś nad Ziemią w czasach, gdy powierzchnia planety stałaby się nienadającym się do zamieszkania pustkowiem, spopularyzowały takie filmy jak "Elizjum" czy "WALL‑E". "New York Times" podsycił tę fantazję w 2018 r., publikując artykuł zatytułowany "The Rich are Planning to Leave this Wretched Planet" ("Bogaci planują opuszczenie zrujnowanej planety") o przedstawionej przez firmę Axiom propozycji budowy luksusowego hotelu w kosmosie.
Jednak jako autor opowieści z gatunku fantastyki naukowej i małżonek kontrolera lotów NASA mogę wszystkich zapewnić, że wizja bogaczy uciekających z Ziemi do kosmicznej utopii to czysta fikcja - przynajmniej w naszych czasach.
Najbardziej komfortowa przestrzeń życiowa, jaką udało nam się stworzyć na orbicie okołoziemskiej, to Międzynarodowa Stacja Kosmiczna (ISS). Ta niezwykła konstrukcja, zbudowana wspólnym wysiłkiem agencji kosmicznych z USA, Rosji, Europy, Japonii i Kanady, funkcjonuje już od 23 lat. Jednak życie na ISS nie ma nic wspólnego z luksusem.
Kilkoro astronautów, niekoniecznie lubiących się nawzajem, odbija się od ścian wąskiej rury służącej im za przestrzeń mieszkalną. Przez kilka miesięcy nie mogą się nawet porządnie wykąpać. WiFi działa słabo. Posiłki nie zasłużyłyby nawet na pół gwiazdki Michelina, a spanie kojarzy się z letargiem w latającej trumnie. Wypróżnianie się jest skomplikowaną procedurą i odbywa się w pomieszczeniu przypominającym przenośną toaletę z plastikową kurtyną zamiast drzwi. Nieważkość powoduje, że wszystko unosi się w powietrzu.
Harmonogram dnia astronautów jest precyzyjnie regulowany przez ekspertów na Ziemi. Zupełnie inaczej niż w wyobrażeniach przyszłych kosmicznych turystów, członkowie załogi spędzają mnóstwo czasu na pracy naukowej - ogrom czasu pochłaniają czynności, od których zależy ich przeżycie. Mieszkańcy stacji kosmicznej muszą wykonywać ćwiczenia gimnastyczne przez co najmniej dwie godziny dziennie, żeby zapobiec rozmiękczeniu kości. Mnóstwo czasu zajmuje im też studiowanie budowy i instrukcji działania systemów oraz przeprowadzanie napraw często psującego się sprzętu — bo kosmos chce cię zabić. Na zewnątrz czyhają uderzenia mikrometeorytów, ekstremalne wahania temperatur, próżnia, w której trzeba naprawiać metalowe elementy metodą spawania kontaktowego, czyli na zimno, oraz degradacja oksydacyjna i pod wpływem promieniowania ultrafioletowego. W środku, z powodu wieku i zużycia, psuje się wszystko: wentylatory, sprzęt do ćwiczeń i — co najgorsze — toalety.
Załoga ISS jest w stanie mieszkać na stacji tylko dlatego, że szereg krajów zatrudnia tysiące błyskotliwych i doskonale wykształconych inżynierów, lekarzy, astrofizyków i informatyków, których praca na pełny etat polega na utrzymywaniu przy życiu astronautów i samej konstrukcji. Gdy coś się psuje, zespoły te wspólnie obmyślają rozwiązania. A to jest niewyobrażalnie nudne i żmudne zajęcie.
Kiedyś praca mojego męża wydawała się taka wspaniała - z astronautami w centrum kontroli lotów kosmicznych. Jednak w czasie pandemii pracował głównie z domu, więc można było zobaczyć niektóre schematy i usłyszeć co nieco z prowadzonych rozmów. To brzmiało, jakby instrukcja składania mebli z IKEA zakochała się w podręczniku wyższej matematyki - o takim poziomie nudy i żmudności mówimy.
Za każdym razem, gdy któryś z systemów na zewnątrz stacji ulega awarii, astronauci muszą godzinami studiować schematy i procedury, aby dowiedzieć się, jak go naprawić. Potem czeka ich pięcio-, a nawet ośmiogodzinny kosmiczny spacer w niewygodnym i niezdarnym skafandrze oraz praca w sztywnych rękawicach według instrukcji w słuchawkach o treści typu: "Wkręć śrubę 7A do gniazda 31X".
Chociaż astronauci to wysportowani ludzie w świetnej kondycji, to po takim kilkugodzinnym wysiłku ich mięśnie drgają ze zmęczenia. Czy potraficie sobie wyobrazić Richarda Bransona cieszącego się takim życiem? Ja nie.
Scott Kelly był pierwszym amerykańskim astronautą, który spędził cały rok w kosmosie na jednej misji. Zaraz po powrocie na Ziemię odszedł z NASA na emeryturę i zaczął pisać wspomnienia pod wymownym tytułem "Endurance" ("Wytrzymałość"). Kelly całe swoje dorosłe życie przygotowywał się do roli astronauty, a mimo to rok w kosmosie okazał się dla niego wyczerpujący fizycznie i psychicznie. "W czasie pobytu na orbicie straciłem masę kostną, moje mięśnie uległy atrofii, a bezładne krążenie krwi po organizmie nadwyrężyło mi serce" - napisał. I dodał: "Codziennie byłem narażony na dziesięciokrotnie większą dawkę promieniowania niż na Ziemi, przez co już do końca życia muszę się liczyć z większym prawdopodobieństwem zachorowania na śmiertelny nowotwór".
Zatem nie ma obawy - Bezos i Branson nie będą popijali szampana przy kosmicznym basenie w niskoorbitalnej wersji rezydencji Mar-a-Lago Donalda Trumpa. Nawet gdyby Axiom kiedykolwiek zbudowała kosmiczny hotel, będzie to ciasne i niebezpieczne miejsce - a gdy zepsuje się toaleta, ktoś będzie musiał sprzątać unoszące się w powietrzu g…o. Mimo całego swojego bogactwa miliarderzy nie są w stanie stworzyć z kosmosu bardziej komfortowego miejsca niż Ziemia. Nie jest pewne, czy oni to rozumieją. Elon Musk chyba nie, skoro powiedział, że chciałby... umrzeć na Marsie.
Co zatem z marzeniem Muska o kolonizacji Marsa albo chociaż Księżyca? To jeszcze bardziej - wręcz astronomicznie - odległa wizja. Im dalej od Ziemi, tym trudniej podtrzymać życie w kosmosie. I choć na Księżycu czy Marsie istnieje (słabsza niż na Ziemi) grawitacja, powierzchnię obu tych planet pokrywa pylący się regolit, czyli warstwa luźnych, zwietrzałych skał - który zanieczyszcza mechanizmy.
NASA pracuje obecnie nad wysłaniem astronautów, którzy mieliby zamieszkać na Księżycu w ramach misji Artemis. Plany tej misji są doskonalone od lat i miną jeszcze kolejne lata, zanim pierwsza załoga będzie mogła spędzić na Księżycu kilka lub najwyżej kilkanaście dni. Za naszego życia na pewno nie będzie żadnego kurortu z basenami i polami golfowymi jak wspomniane ziemskie Mar-a-Lago, nie będzie żadnego Moon-a-Lago na Księżycu ani tym bardziej Mars-a-Lago na Marsie.
Zatem mimo wzniosłych wizji Muska o stworzeniu z ludzkości "gatunku wieloplanetarnego", póki co pozostaje to poza obecnymi możliwościami technicznymi. Jego deklaracja jest tym bardziej absurdalna, że w celu zgromadzenia bogactwa takiego jak Musk błyskawicznie niszczymy jedyną planetę, na której możemy żyć - Ziemię. Jeżeli nie odwrócimy środowiskowej i społecznej degradacji spowodowanej globalnym kapitalizmem, ISS może okazać się szczytem możliwości podboju kosmosu przez ludzi.
Z naukowego punktu widzenia jest jasne, że "kosmiczny wyścig miliarderów" to trochę taki konkurs sikania na odległość między egotycznymi potentatami rabunkowej gospodarki. Branson i Bezos nie inwestują swoich pieniędzy w postęp naukowy ani w poszerzanie możliwości człowieka. Każdy z nich chce być po prostu pierwszym krezusem, który poleci sobie w kosmos dla czystej rozrywki, a nie jak astronauci — w celach naukowych. Gdy im się to uda, mają nadzieję namówić swoich nieprzyzwoicie bogatych kumpli do podobnego wyczynu.
Bezsens tego wszystkiego staje się tym bardziej ohydny, gdy uświadomimy sobie, że źródłem finansowania kosmicznej turystyki są miliardy dolarów zgromadzone dzięki pracy miliardów robotników z trudem wiążących koniec z końcem tu na Ziemi. Branża turystyki kosmicznej powstanie za pieniądze pochodzące z wyzysku ludzi prowadzącego do śmierci z wyczerpania, wręcz do niewolnictwa, a także z szybkiego niszczenia tych miejsc na planecie, które jeszcze nadają się do zamieszkania.
To dość ponura wizja. Naprawdę powinniśmy rozważyć odebranie bogactwa miliarderom, zanim zdążą ją zrealizować.
Jeżeli nam się to nie uda, możemy przynajmniej razem poczuć gorzką satysfakcję. Turystyka kosmiczna będzie - to nieuniknione - nudna. Miliarderzy nie znajdą tam nic poza mnóstwem czasu na rozmyślania z przeraźliwą pustką w sercu, której kosmiczna próżnia nie jest w stanie wypełnić. Sporo tego czasu spędzą na sedesie z funkcją wysysania - jakże przydatną przy bolesnych zaparciach, które na pewno wywoła spożywanie jedzenia dla astronautów.
Świat płonie, a najbardziej odpowiedzialni za to są prawdopodobnie miliarderzy. Ale przynajmniej oni także nie będą w stanie uciec w jakieś inne, lepsze miejsce. Będą żyć, mieszkać i umierać (w samotności, jak każdy z nas) na tej pięknej i bezcennej planecie — jedynej w ich nieskończonej liczbie.
Sim Kern pracuje jako dziennikarz, pisze też książki science-fiction, w których porusza tematy zmiany klimatu, tożsamości i sprawiedliwości społecznej. Najnowsza - "DEPART, DEPART!" - ukazała się nakładem Stelliform Press w 2020 r. Publikuje też na swojej stronie http://simkern.com
Artykuł pierwotnie ukazał się na stronie www.salon.com. Przedruk za zgodą redakcji.
This article first appeared in Salon.com, at http://www.Salon.com. An online version remains in the Salon archives. Reprinted with permission.