"Nie jestem żadną gwiazdą, nadal jeżdżę tramwajem"
Grażyna Auguścik została laureatką konkursu Wybitny Polak organizowanego przez fundację Teraz Polska. Statuetki przyznawane są Polakom z zagranicy, którzy rozsławiają nasz kraj w świecie. Wśród Polonii z Chicago tytuł Wybitnego Polaka kapituła przyznała jedynie Jej. - Nagradzamy ludzi, którzy mieszkają za granicą, a w miejscu swojego zamieszkania są znani, promują Polskę i podkreślają swoją polskość - mówi Michał Lipiński, przedstawiciel fundacji.
24.11.2011 | aktual.: 24.11.2011 17:22
Tajemnicza, niepozorna, silna i zawsze podwyższająca sobie poprzeczkę. Przywiązana do rodziny, otwarta dziewczyna z małej miejscowości koło Słupska, ukończyła jedną z najlepszych amerykańskich szkół muzycznych. Tradycjonalistka z wyobraźnią, delektuje się maksymalną wolnością wyrazu w muzyce. Nie czuje się gwiazdą, choć zaliczana jest w Stanach do najważniejszych głosów w jazzie. Kocha Polonusów i bardzo docenia swoje życie…
Z Grażyną Auguścik rozmawiają Sebastian Jaroszyński i Tatiana Kotasińska.
Jest Pani uznaną jazzową wokalną gwiazdą. Poza komponowaniem, aranżacją i śpiewem, zajmuje się Pani również produkcją swoich nagrań i organizowaniem występów. Dlaczego taki system i jak udaje się Pani to wszystko ogarnąć?
- Przede wszystkim nie lubię słowa "gwiazda", bo dla mnie to w ogóle nie jest istotne. Podobnie myślę o sukcesie. Dla mnie oznacza on, że do tej chwili mogę robić to, co naprawdę lubię. Udaje mi się z tego żyć i jednocześnie sprawia mi to niezwykłą frajdę. Nie jest to zawód, który wykonuję rutynowo, z przyzwyczajenia. Do tej pory staram się zachować świeżość i kreatywność, którą każdy ma na początku swojej drogi. To jest mój wielki sukces. Określenie "gwiazda" raczej dotyczy tych, którzy osiągnęli duży sukces komercyjny, medialny. Zawsze śmiejemy się z Ulą Dudziak, że my możemy jeździć tramwajem... (śmiech) Są muzycy, którzy od początku swojej kariery zawodowej mają osoby, które tę karierę prowadzą. Myślę jednak, że dziś zdecydowana większość podobnie jak ja, swoje sprawy prowadzi samodzielnie. Byłoby bardziej komfortowo, gdybym miała kilku ludzi oddelegowanych do poszczególnych funkcji. Mogłabym skupić się wyłącznie na muzyce.
Czy ten finansowy niedobór oznacza, że zapotrzebowanie na jazz jest niewielkie?
- Jazz jest muzyką niszową, dla bardzo określonego odbiorcy. Nie przekłada się on na ilość, lecz, na jakość. To muzyka intymna, dla małej grupy słuchaczy nastawionych na inne doznania estetyczne. Nie jest to gatunek muzyczny, w którym artyści nastawieni są na wielkie kariery i dużą ilość pieniędzy. Kilka osób w tej branży taki sukces komercyjny osiągnęło. Dla wykonawców jest to określony styl życia, powołanie. To bardzo osobista, indywidualna dziedzina sztuki, na wybór, której decydują się ludzie z określoną wrażliwością. Poza muzycznymi umiejętnościami, ważne są tu również cechy osobowościowe.. Jazz jest muzyką spontaniczną. Oczywiście zapisaną, ułożoną w formy, ale jest w niej dużo miejsca na dowolność. To jest jej siła i inność. Muzycy nie mają ustalonych, wyuczonych improwizacji. W tych sytuacjach, jest to dla mnie rozmowa z samą sobą, wyrażanie emocji, za pomocą sylab, samogłosek i różnych dźwięków, naśladujących czy to brzmienie instrumentów, czy dźwięki natury, nie mogąc opisać jej słowami. Niektórzy
wokaliści oczywiście opowiadają tekstami. Znalazłam swój własny środek przekazu, wypracowałam swój własny język. Nie zgadzam się z tym, że jest to muzyka trudna, raczej bardzo osobista.
Komercyjne gatunki muzyki, jak rock, pop czy country, to walka z ogromną konkurencją, za którą kryją się potężnie pieniądze. Gdyby jazz był intensywnie promowany, byłby muzyką rozpoznawalną dla szerszego kręgu odbiorców. Ale wtedy nie byłby tak ciekawy.
Czy zdecydowała się Pani na ten rodzaj muzyki ze względu na potrzebę osobistego sposobu wyrazu, czy głównie z powodu predyspozycji głosowych i muzycznych?
- Z jazzem zetknęłam się, jako nastoletnia dziewczyna. Intrygował mnie ten inny sposób interpretacji, realizacji utworu. W muzyce, którą gram, są oczywiście zapisane utwory, piosenki, większe, mniejsze formy. Nigdy nie gramy tego samego utworu tak samo. Każdy koncert jest inny, chociaż może być złożony z tego samego repertuaru. Intrygowała mnie ta nieprzewidywalność. To trochę jak w gotowaniu. Mam zestaw produktów, które mieszam ze sobą. Wystarczy, że kolejnym razem zaryzykuję i dodam innej przyprawy, by uzyskać zupełnie nowy efekt. Śpiewając, nie jestem jedyną osobą, która to tworzy. Słuchamy się wzajemnie, reagujemy na to, co podaje każdy z nas, mamy do siebie zaufanie, rozmawiamy wspólnym językiem - dźwiękiem.
Wraz z Urszulą Dudziak jesteście dla nas, Polaków, osobami, które nas tu reprezentują. Jak wspomina Pani współpracę z tą wokalistką?
- Z Ulą Dudziak współpracowałam przez 5 lat. Nagrałyśmy w tym czasie dwie płyty. Jedną z kolędami, drugą z muzyką polską To i hola. Objeździłyśmy wspólnie wiele miejsc. Poza Polską i paroma innymi krajami w Europie, wędrowałyśmy po USA. To był bardzo miły czas, miałyśmy razem dużo radości. Z Ulą zawsze jest bardzo wesoło. Ona jest gwiazdą, uwielbia być w centrum zainteresowania, lubi opowiadać o sobie. Bardzo dobrze się nam razem śpiewało, najbardziej w tych dowolnych improwizacjach, miałyśmy świetną chemię na scenie i zawsze wspaniale spędzałyśmy czas podczas naszej wspólnej przygody muzycznej. Ula jest moją przyjaciółką, nazywa mnie siostrą astralną. Howard Reich, uznany krytyk muzyczny w Chicago, napisał w sierpniu ubiegłego roku artykuł, w którym wymienił dziesięć najlepszych jego zdaniem koncertów jazzowych. Na liście znalazł się Pani koncert w Parku Milenijnym w Chicago. Odbył się on w lipcu zeszłego roku, z okazji obchodów roku Chopinowskiego. Jakim doświadczeniem było przedstawienie utworów Chopina
w formie jazzowej?
- To było duże i dosyć ryzykowne wyzwanie. Wielką inspiracją dla mnie był fenomenalny zespół Novi Singers, który 40 lat temu nagrał płytę z muzyką Chopina, zaśpiewaną na cztery głosy. Równie wielką inspiracją były dla mnie interpretacje Andrzeja Jagodzińskiego. Nie widzę poza granicami naszego kraju zespołów, wykonawców, którzy zajmowaliby się muzyką naszego mistrza tak, jak to się dzieje w Polsce. Arek Górecki, puzonista, który mieszka w Chicago, namówił mnie do zagrania z kwartetem puzonowym. Pracuję z Andrzejem Jagodzińskim od wielu lat. Większą część materiału zaaranżował Jarek Bester, wirtuoz akordeonu, genialny kompozytor, aranżer. Wracając do koncertu, nad tym materiałem pracowałam bardzo długo. Pomimo tego, że głos ludzki ma swoje ograniczenia. To jeden z najpotężniejszych instrumentów. Z racji tego, że jest to muzyka fortepianowa, w większości utworów były to fragmenty. Wybrane zostały te partie, piękne motywy, które są najbliższe głosowi. Uwielbiam te kompozycje, przez co Chopin jest dla mnie jak
miód na serce. Jest bardzo polski, słowiański, a ja tam się przecież urodziłam i doskonale to czuję.
Koncert w Parku Milenijnym był dużym wydarzeniem. Jak przebiegały przygotowania do niego?
- Park Milenijny zaoferował mi miejsce. Wpisano mnie do letniego programu, czyli dzięki temu medialnie nie był to anonimowy koncert, bo był częścią atrakcji miasta Chicago. Ale okazało się, że musiałam opracować logistycznie cały koncert, włączając w to spotkania z pracownikami Parku Milenijnego, technikami, zintegrować próby z muzykami miejscowymi, przyjazd muzyków z Polski i zaśpiewać koncert. Nawet przez moment nie brałam pod uwagę, że może się nie udać. Bardzo mi zależało na polskiej publiczności. Chciałam, by się jak najliczniej pojawiła. Abyśmy pokazali, że jesteśmy, że jest to nasze ważne wydarzenie. Ogólnie praca nad koncertem była dość wyczerpująca, czasochłonne i w ogóle to było wielkie przedsięwzięcie, jak na jedną osobę. I nie zabrakło tego dnia wspanialej publiczności. Przyszła bardzo licznie, podobno było około dziesięć tysięcy ludzi. Była piękna pogoda, wspaniała atmosfera. Do dziś jeszcze czuję tą radość, wspaniałą energię, jaka emanowała ze strony publiczności.
Jest Pani uznaną przez krytyków jazzowych wokalistką. Które wyróżnienie, nagroda, dało Pani największą satysfakcję?
- Tego typu nagrody są bardzo indywidualną sprawą. Przeważnie wybierane są przez krytyków, dziennikarzy. Krytycy to tylko ludzie, może im się coś podobać lub nie. Zdarzają się krzywdzące opinie, które mogą wpłynąć na dalsze losy muzyków, ale my się tym nie przejmujemy. Najlepszą nagrodą jest publiczność, która przychodzi na koncerty. To pierwszy, najważniejszy krytyk. Jeżeli nie przychodzi, to znaczy, że ta muzyka jej nie interesuje, że może czas coś zmienić. W muzyce, w biznesie artystycznym, na równi z pracą i talentem, trzeba mieć też szczęście. Ważne jest, aby spotkać odpowiednich ludzi w odpowiednim miejscu i czasie. Jeśli te okoliczności się zbiegają razem, to można powiedzieć, że miało się szczęście, czyli, że gwiazdy sprzyjają. Niewiele dostałam w swoim życiu nagród. Pamiętam swoje pierwsze konkursy, które były jedyną możliwością wyjścia poza środowisko. Jeżeli młody człowiek nie uwierzy od początku w to, co robi, w swoją pasję, powołanie, słowa krytyki są go w stanie naprawdę załamać, zniechęcić.
Usłyszałam bardzo dużo złej krytyki na początku swojego śpiewania, od jurorów, którzy byli nauczycielami muzyki. Wyrażali oni opinie, których nauczycielom nie wolno nawet pomyśleć. Bardzo to przeżywałam, ale dziś mogę powiedzieć, że mnie to nawet wzmocniło, dało mi siłę do dalszego pokonywania przeszkód.
W roku 1988 Polskie Nagrania wydały pierwszą Pani płytę "Sunrise sunset". Czy od tego czasu były jakieś momenty, wydarzenia, które wpłynęły na przebieg Pani kariery?
- Płytę tę nagrałam tuż przed wyjazdem do Berklee College w Bostonie. Nagranie było w grudniu, do szkoły przyleciałam w styczniu. Płyta wydana została chyba w marcu pod moją nieobecność. W tamtym czasie w Polsce były chyba trzy wytwórnie płytowe: Polskie Nagrania, Tonpress i PolJazz. Polskie Nagrania były największą z nich. "Sunrise sunset" była w sumie bardzo dobrą płytą. Być może gdybym była na miejscu, coś by się wydarzyło. 20 lat temu nie było takiej machiny promocyjnej, jaka jest dzisiaj. Billboardy, gazety, telewizja i całe to zamieszanie. Swoją działalność nagraniową rozpoczęłam dopiero w Chicago. W 1996 roku nagrałam i wydałam swoją pierwszą płytę Don't let me go, w sumie dzięki publiczności, swoim znajomym, przyjaciołom. Zorganizowałam taki "benefit", koncert w galerii Jurka Kenara w Chicago, na którym zebrałam 5 tysięcy dolarów.
Zagrało na nim dużo moich kolegów muzyków, nawet Ula Dudziak przyleciała z Nowego Yorku. Może wtedy była trochę inna Polonia niż dziś, i takie koncerty były oblegane. Wydanie tej płyty było dosyć dużym zwrotem w mojej karierze. Była pierwszą płytą w mojej własnej wytworni. Był rok 1996, kiedy niewiele osób decydowało się wydawać pod własną firmą. Nie miałam czasu, żeby czekać na odpowiedzi z firm nagraniowych. Jednakże dla mediów amerykańskich przełomową płytą, była wydana w 2000 roku River. Wynajęłam promotora, który zajął się promocją medialną, głównie radiową, docierając około 300 - 400 rozgłośni radiowych w całych Stanach. Była to płyta ważna dla krytyków i radia. Nowa, świeża muzyka, inny rodzaj śpiewania, repertuar. Nie było na niej ogranych standardów jazzowych. Była to naprawdę muzyka "do przodu". Dziś uważam, że jest ciągle na czasie. Jednym ze stałych muzyków jest Paulinho Garcia, uznany brazylijski gitarzysta, wokalista. Współpracuje z nim Pani od wielu lat. W porównaniu do innych projektów,
muzyka, którą razem tworzycie, jest delikatna, chciałoby się powiedzieć chill-out.
- Nazywam naszą muzykę terapeutyczną. To jest stara muzyka brazylijska, na której Paulinho Garcia się wychował. Świetnie się w tej muzyce odnalazłam, tak jakbym urodziła się niedaleko Brazylii. Bardzo mi się podoba jego sposób śpiewania, interpretacji. Grając z Paulinho nauczyłam się jeszcze inaczej śpiewać, bardzo delikatnie, spokojnie, zupełnie inną techniką. Jesteśmy duetem od ponad dziesięciu lat. Aktualnie pracujemy nad repertuarem z muzyką The Beatles. Myślę, że ta współpraca z Paulinho będzie trwała do końca naszego życia.
Właśnie. Jest to muzyk, z którym spędziła Pani najwięcej czasu. Co sprawia, że ten duet jest tak udany?
- Tak, to chyba jedna z najdłuższych relacji muzycznych. Dwa głosy, gitara, która zapewnia orkiestrę. Nic nam więcej nie potrzeba, chociaż na naszej ostatniej płycie było więcej muzyków. W pewnym sensie jesteśmy zbliżeni mentalnie. On pochodzi z Brazylii, ja z Polski, mieszkamy w Ameryce. Przez to chyba nie dziwi nas niewygoda, niedoskonałości tego świata. Jesteśmy lubiani, oczekiwani przez publiczność w różnych częściach świata. Przez te ostatnie dziesięć lat bardzo często graliśmy w Polsce. Paulinho często wspomina, jak to po jednym z koncertów w jakimś bardzo mało znanym miejscu podszedł do niego chłopiec, mówiąc: "Dziękuję, że przyjechałeś do mojego miasta".
Ta profesja, poza licznymi podróżami, wpłynęła także na zmianę miejsca zamieszkania. Czy ma Pani za sobą związany z tym etap, choćby zbliżony do typowej polskiej imigrantki?
- W 1988 roku przyleciałam do Bostonu, bezpośrednio do szkoły, Berklee College of Music. Przeleciałam na jeden rok, zostałam do dziś. To jest bardzo dobra szkoła muzyczna. Trafiłam do miejsca, w którym uczyłam się wyłącznie muzyki, byłam otoczona ludźmi z całego świata, miałam wspaniałych nauczycieli. Tak jak wielu innych studentów, nie znałam języka. Mieliśmy oczywiście lekcje angielskiego, ale przez długi czas porozumiewaliśmy się po swojemu. Nie wiem, jak nam się to się udawało. Zajęcia były trudne, wykłady prowadzone w języku angielskim.
Miałam w szkole swoich fanów. Po jednym z pierwszych konkursów dałam się poznać, jako wokalistka improwizująca, mająca swój styl i gust muzyczny. Inni studenci obserwowali, co robię. Zawsze dobierałam sobie dobrych muzyków do swoich szkolnych recitali i uczyłam się od nich najwięcej. Było tam wiele wspaniałych indywidualności muzycznych. Miałam wielkie szczęście, że mogłam pracować z nimi. Z niektórymi spotykam się do dziś na wspólnych koncertach. Po pierwszym roku stwierdziłam, że mój pobyt to świetna lokata i zostałam, żeby kontynuować naukę. Dzięki pomocy finansowej ze szkoły, studiowałam przez cztery lata.. Wiadomo, że przyjechałam z kraju, w którym roczna pensja moich rodziców w tamtych czasach wynosiła ok. 400 dolarów, czyli mogłam liczyć tylko na siebie. To była bardzo czasochłonna i wymagająca szkoła. Obecność na zajęciach była obowiązkowa i słusznie, bo w muzyce nie da się nadrobić jednego dnia bez ćwiczenia. Pamiętam moment rozdania dyplomów, który odbywa się raz w roku, w maju.
Dyplom ukończenia szkoły odbierało ok. sześciuset absolwentów. Szkoła podczas takich uroczystości przyznawała honorowe doktoraty. Otrzymał je wtedy Phil Collins i Al Jarreau. Podczas uroczystego wręczania dyplomów, powiedziałam Al Jarreau jedno zdanie: "Był Pan dla mnie wielką inspiracją, bardzo Panu dziękuję za płytę koncertową, która zmieniła moje śpiewanie". Trwało to krótką chwilę. Mimo to cała szkoła zauważyła, że zatrzymałam się przy nim dłużej niż reszta absolwentów. Wszyscy się dopytywali, co takiego mi powiedział, na co z uśmiechem odpowiadałam: "To ja mu dziękowałam".
Później, podczas końcowego przemówienia, Al Jarreau życzył nam wytrwania w tym, co robimy, jeśli jest to dla nas ważne, jeśli to lubimy. Dodał, że zna bardzo wielu muzyków, którzy nigdy nie pojawili się na pierwszych stronach gazet, na okładkach płyt, ale mimo to ciągle grają i są znakomici. Życzył nam, żebyśmy zawsze traktowali muzykę, jako nasze powołanie.
A później?
- Po szkole jeszcze dwa lata mieszkałam w Bostonie. Dorabiałam, jako kelnerka, w międzyczasie organizując sobie koncerty. Odświeżałam sobie swój repertuar, budując powoli nowy. W 1994 roku przyjechałam do Chicago i od tego czasu zajmuję się już tylko muzyką. Dziękuję losowi za to, że nie musiałam robić innych rzeczy. Nie dopuszczałam nawet myśli o zmianie zawodu, konsekwentnie realizując swoje marzenia. Tak jest do dziś. Nadal mam marzenia, które staram się spełnić. Przy każdym kolejnym pomyśle stawiam następne wyzwania, czego przykładem był wspomniany koncert w Parku Milenijnym.
Spędziła Pani w Bostonie tak dużo czasu. Jak to się stało, że trafiła Pani do Chicago?
- Do Chicago przyjechałam po pierwszym roku studiów. Zaprosił mnie kolega, który się tu przeniósł po ukończeniu Berklee College. Namówił mnie, przekonując, że mogłabym zrobić sobie wakacje, poznać nowych muzyków, zarobić na następny semestr, np. występując, jako gość wieczoru w Cardinal Club. I tak się stało. Śpiewałam w tym klubie, w czasie tego pobytu poznałam nowych jazzowych muzyków w Chicago. Po jednym z jam session w Green Mill, właściciel zaproponował mi tam występ. Tak zaczęła się moja przygoda z tym miejscem I trwa do dziś.
Kiedy jeszcze mieszkałam w Bostonie, a zamierzałam odwiedzić Chicago, dzwoniłam do Green Mill, właściciel David Jemilo, rezerwował mi zawsze któryś z weekendowych wieczorów, bym mogła wystąpić. Stałam się częścią rodziny jazzowej tego klubu. To miejsce ma fenomenalną atmosferę i po dziś dzień uważam ten klub za jeden z najlepszych tego typu na świecie. Do Nowego Jorku nie chciałam jechać, bo to trudny rynek. Przyjeżdżają tam cały świat żeby pomuzykować wspólnie, poznać doskonałych muzyków, kultowe miejsca jazzowe, przyjeżdżają po inspiracje, doświadczenie, ale życie z muzyki jest tam trudne i na początku pobytu mało realne. A ja po pracowitych latach w Bostonie chciałam zająć się głównie muzyką. Chicago wydawało mi się najodpowiedniejszym miejscem. Wydawało mi się przyjazne, mniej szalone, z uśmiechającymi się ludźmi na ulicy, wolniejszym tempem i o wiele tańsze do przeżycia niż NY. Poza tym, miałam tu też trochę swoich znajomych z Polski. Nie żałuję swojego wyboru. Chicago to bardzo odpowiednie miejsce do
pracy i życia. Inspirację potrafię znaleźć wszędzie, tak w sobie, jak i w swoim otoczeniu. W tym mieście znajduje możliwości realizowania swoich kolejnych projektów. Co Pani myśli o Polonii? Jakim jest odbiorcą?
- Zawsze miałam wśród Polonii swoich odbiorców. Od początku mojego pobytu w Chicago po dziś dzień, mam swoich stałych fanów. O ile nie przychodzą do miejsc, w których grywam regularnie, to nie opuszczają mnie przy okazji specjalnych koncertów. Polonia zawsze była dla mnie bardzo ważną publicznością. Jestem jej częścią. Bardzo dobrze się czuję wśród MOICH LUDZI., jak ich nazywam. Lubię, gdy są, zawsze elegancko ubrani. Przychodzą na koncerty jak na specjalne wydarzenia. Nie są to przypadkowe spotkania w klubie. Polonia jest dla mnie bardzo ważna, tak w Chicago, jak i we wszystkich innych miejscach, w których koncertuję.
Czym jest Grażyna Auguścik Group?
- Przede wszystkim to grupa przyjaciół, kolegów, fajnych ludzi, znakomitych muzyków. Nie wyobrażam sobie współpracy z ludźmi, z którymi nie spotykam się po koncertach. Muzyka nas łączy jeszcze bardziej. Na scenie mamy swój własny język porozumienia, znany tylko nam, bez względu na pochodzenie, kolor skory, wiek. Mamy ustalony repertuar, ale każdy koncert zagrany jest inaczej. Co jakiś czas zapraszam do grupy nowych, często młodych ludzi. Nie mają jeszcze dużego doświadczenia, ale wnoszą duże świeżej energii, nieskażonego światem zewnętrznym myślenia i świeże elementy z muzyki ich pokolenia. Muzyka, którą tworzę, ewoluuje, między innymi ze względu na muzyków, z którymi gram. Są kreatywni i nieprzewidywalni.
Wychowani są w innych realiach, to inne pokolenie. Wyrośli w innej rzeczywistości, słuchając innej muzyki. Uczą się ode mnie, a ja chłonę od nich. Z doświadczonymi muzykami gra się równie znakomicie, ale spokojniej, komfortowo. Młodym muzykom daję wolną rękę, na pytania jak mają grać mówię: "graj jak chcesz". Pobudza to ich wyobraźnię i kreatywność. Oni wiedzą, że im ufam i starają się tego zaufania nie nadużywać. Praca z takimi muzykami to wielka i wspaniała przygoda. Dobrym przykładem jest płyta "Live sounds live" z 2007 roku, nagrana przez akustyka Chrisa Grabowskiego w Green Mill. Po tak dobrych koncertach, te pozytywne wibracje trzymają mnie przez długi czas. Naprawdę chce się żyć. Po kiepskich koncertach jestem rozdrażniona, smutna, źle śpię.
Gdy mówiła Pani o improwizacji, przyszedł mi na myśl "No boundaries gospel". Czy podczas takich koncertów nie obawia się Pani, że zatracą się pewne granice i koncert przestanie być koncertem?
- Na takie rzeczy sobie nie pozwalam. Ktoś nad tym musi czuwać. Zdarza się odlecieć w niektórych momentach. Trudno powiedzieć, czy jest to kwestia fizycznego wpływu wibracji dźwięku na mózg, czy kwestia koncentracji. Ma się wtedy wrażenie, że jest się ponad, jakby w transie. Jest to niezwykle przyjemne, a zarazem bardzo wyczerpujące. Praca muzyka jest pracą na emocjach, ale w moim przypadku staram się je kontrolować. Lubię pozostawić sobie i słuchaczowi szczyptę niedosytu.
Czy śpiewanie kojarzy się Pani z modlitwą?
- Tak. Muzyka jest czymś w rodzaju medytacji, modlitwy. Tworzenie jej jest dla mnie bardzo duchowym przeżyciem. Śpiewanie, szczególnie te partie bez tekstu, dają wrażenie bycia ponad rzeczywistością.
Pierwszym Pani koncertem, na którym miałem przyjemność doświadczyć tego stanu, był koncert z The Cracow Klezmer Band. Jednym z wykonawców tej grupy był wspomniany wcześniej akordeonista Jarek Bester.
- Gra z Jarkiem jest wyjątkowym przeżyciem i doświadczeniem. To jest dla mnie człowiek niezwykle uduchowiony. Zobaczyłam go z grupą CKB pierwszy raz na Kazimierzu. Było to jakieś jedenaście, może dwanaście lat temu. Oprowadzałam mojego chicagowskiego kolegę po Krakowie. Wstąpiliśmy do restauracji "U Ariela". Po obiedzie zapowiedziano koncert. Do małego pomieszczenia weszło czterech młodych ludzi, ukłonili się, zagrali, ukłonili i wyszli. Bez żadnych zapowiedzi pomiędzy utworami, jak w niemym filmie. Zupełnie bez słowa. Wtedy jeszcze studenci akademii w Krakowie, młodzi, dwudziestoletni. Nie mogłam uszom uwierzyć, że słyszę coś tak przejmującego, pięknego, dojrzałego, oryginalnego, bardzo uduchowionego. Poprosiłam kelnera po zakończeniu grania, by mi zaprosił do nas Jarka, wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to Jarek Bester, który okazał się liderem zespołu. Pamiętam, podszedł drobny, skromny, w kurtce puchowej i grzecznym, ściszonym głosem powiedział: "Dzień dobry". Poznałam go pod koniec października. Gdy
przyjechałam ponownie do Polski w styczniu, byli już w studio i nagrywali płytę. Dałam im wtedy numer telefonu do Multikulti, dystrybutora muzyki niezależnej, w tym również wytworni Tzadik, z Nowego Jorku. Multikulti zaprezentował ten materiał założycielowi tej wytworni Johnowi Zornowi, który po przesłuchaniu zakochał się w tej muzyce i powiedział krótko: "Biorę". Od tego czasu są w tej wytwórni na stałe. Od pierwszego spotkania zaczęła się też moja współpraca z Jarkiem. Nagrywałam wtedy płytę "River", na której zaprosiłam go do jednego utworu.
Darzę go wielkim szacunkiem, jako muzyka, wirtuoza akordeonu, kompozytora, aranżera i człowieka. To wielki talent, którego kariera ma dość krętą drogę, on również nie idzie na skróty. Moja współpraca z Jarkiem ciągle kwitnie i mamy w planie wiele wspólnych projektów, a nawet specjalny duet. Mam szczęście w życiu spotykać ciekawych i fajnych ludzi i to jest następny ważny element mojego życia Czy po skończeniu szkoły w Bostonie nie miała Pani pokusy, by wrócić do Polski i tam skoncentrować swój wysiłek?
- Nie chciałam wracać bezpośrednio do Polski. Chciałam tu zostać trochę dłużej. Czułam, że to jedyny moment w moim życiu, żeby zagrać z muzykami, których nie spotkam w Polsce. Tu mieszkają muzycy z całego świata, grający w różnych stylach muzycznych. Mogę z nimi eksperymentować do woli. To mnie właściwie tutaj trzyma. W Polsce spędzam cztery, czasem pięć miesięcy w roku. Jednakże tutaj ciągle odnajduję inspirację, wykonawców do zrealizowania swoich muzycznych fanaberii. Mój pobyt tutaj jest ciągle nie do końca zrealizowany. Myślę, że w Polsce mogłoby mi być łatwiej. Nie musiałabym się mocować z tym ogromem pracy. Mogłabym to robić przy pomocy sponsorów, jakichś firm nagraniowych, asystentów etc. W tym kraju przekonałam się, że wszystko jest możliwe, jeśli bardzo tego pragniemy. Wymaga to oczywiście pracy, żeby to osiągnąć, jak i później, żeby to utrzymać. W Polsce wydawało mi się łatwiejsze, po małym sukcesie można było długo zbierać żniwo swoich osiągnięć.
Pochodzi Pani z małej miejscowości. Czy to wiara w talent, czy cechy charakteru pomagają Pani w dążeniu do tego, co chce Pani osiągnąć?
- Pochodzę z małej wsi pod Słupskiem. Na pewno to między innymi zasługa moich rodziców. Zawsze mi ufali i szanowali mój wybór. Takim zwrotnym momentem w moim życiu była rozmowa z tatą. Miałam wtedy piętnaście lat i stałam przed wyborem szkoły średniej. Poprosiłam go o poradę. Odpowiedział, że nie może mi niczego sugerować. To jest moje życie i mój wybór, którego owoce będę zbierać w późniejszym życiu. Nie wiem, dlaczego tak mi wtedy odpowiedział, ale będę mu za to wdzięczna do końca życia i myślę, że stałam się wówczas o wiele bardziej dojrzała, niż moi rówieśnicy. Zdecydowałam o samej sobie i ta decyzja miała zaważyć na tym, co się będzie dalej działo. Poczułam się bardzo ważna z tego powodu. Na pewno rodzice woleliby, żebym miała stałą pracę, nie siedziała ciągle na walizkach. Mimo to, mieli do mnie kompletne zaufanie. Ten fakt zmobilizował mnie chyba jeszcze bardziej do realizowania swoich marzeń. Nie mogłam się wycofać z podjętych decyzji. Chciałam udowodnić, że były one słuszne. Rodzice byli wspaniałymi
ludźmi. Byli dla mnie bardzo dużym autorytetem, miałam dom, do którego zawsze mogłam wrócić, nauczyli mnie szacunku do ludzi, pracy, nauczyli mnie tolerancji, z domu wyniosłam wartości, które są dziś na wagę złota. Rodzice byli dla mnie najważniejsi.
Zresztą rodzina do dziś to fundament mojego życia. Dlatego pewnie wkroczyłam w życie z prostym "kręgosłupem". Potrafię dokonywać wyboru. W tym zawodzie, tak jak w życiu, są pewne sytuacje, w których musimy z czegoś rezygnować. Zawsze powtarzam, że cenię sobie spokojny sen, a jest on możliwy tylko wtedy, kiedy nic nie mamy na sumieniu.
Mieszka Pani w Chicago i jednocześnie w stanie Michigan. Jaki jest teraz Pani dom?
- Dom kupiłam w Michigan. Jedyny, własny, który urządziłam jak chciałam. Jest ciepły, miły i otwarty dla przyjaciół. Zawsze znajdzie się w nim coś do jedzenia i ciepłe miejsce do spania.
Uchylając trochę bardziej rąbka tajemnicy...
- Tych pytań bardzo nie lubię. Nie ma, o czym opowiadać. Tak jak wielu innych uważam, że życie w samotności nie jest życiem ciekawym. Nie mam typowej rodziny, dzieci. Jednakże jestem w związku. Jest mi w nim dobrze i stabilnie od dwudziestu lat. Nie, nie jest muzykiem. Jest grafikiem, odmiennie do mnie, sztuka wizualna. Nie jesteśmy małżeństwem, pomimo moich przekonań i przykładu z domu, w którym się wychowałam. Sama nie wiem do końca, dlaczego. Widocznie są w moim życiu pytania, na które nie znam odpowiedzi i nie wiem, czy kiedykolwiek je znajdę.