Polska"Nie chcę, ale muszę' - to nie mój przypadek"

"Nie chcę, ale muszę' - to nie mój przypadek"

- To nie jest tak, że nie chciałem, ale musiałem. Był już pewien polityk, który mówił "nie chcę, ale muszę", ja tak nie mówię. Wszyscy razem podjęliśmy decyzję, że to lider partii będzie walczył o prezydenturę i robię wszystko, żeby ta kampania była jak najlepiej prowadzona - powiedział Grzegorz Napieralski w wywiadzie udzielonym Polskiej Agencji Prasowej.

"Nie chcę, ale muszę' - to nie mój przypadek"
Źródło zdjęć: © wp.pl

26.05.2010 | aktual.: 26.05.2010 13:37

Zapytany, czy przed II turą wyborów udzieli poparcia Bronisławowi Komorowskiemu lub Jarosławowi Kaczyńskiemu, odpowiada, że będzie czekał na ewentualny ruch ze strony kandydatów.

Polska Agencja Prasowa: Porozmawiajmy o Pańskim programie wyborczym. Z jakim przekazem chce Pan dotrzeć do Polaków jako kandydat na prezydenta?

Grzegorz Napieralski: - Polska może być inna, lepsza, możemy patrzeć w przód. Bronisław Komorowski i Jarosław Kaczyński od lat są w polityce i toczą ciągle te same spory, wciąż oglądają się za siebie, rozliczają, atakują się teczkami, papierami, wypominają, kto, w jakim był obozie. Ja natomiast mówię, że Polska może patrzeć do przodu. Możemy toczyć spór, to jest istota demokracji - spór pozytywny - o konkretne sprawy. Ja o nich mówię, pokazuję je. W każdym momencie kampanii odsłaniam kolejne części swojego programu.

Już na samym początku określiłem najważniejszych pięć punktów tego programu - dlaczego startuję i jaka ma być moja prezydentura. Zacząłem od "młodej Polski", czyli całego pakietu rozwiązań dotyczących edukacji, inwestowania w młodego człowieka. Edukacja powinna być na lepszym poziomie - chodzi tu o inwestycje w nowe technologie, nowe systemy nauczania, komputery, darmowy internet dla wszystkich. Szkole trzeba także przywrócić jej społeczną rolę, opiekuńczo-wychowawczą. Bo dobra szkoła to powinien być i pedagog, i psycholog, i gabinet lekarski, ale również dożywianie, wyprawka szkolna dla najbiedniejszych.

Drugi bardzo istotny punkt mojego programu, to walka z bezrobociem i konieczność poprawy warunków pracy: kobieta zarabia mniej niż mężczyzna, nie ma dzisiaj jasnej drogi awansu w zakładach pracy - państwowych i prywatnych, nie ma gwarantowanej płacy minimalnej na europejskim poziomie, ludzie często pracują w niegodnych warunkach, są wyzyskiwani.

Trzeci element ma związek z gospodarką, z małymi i średnimi przedsiębiorstwami, ale też konstruowaniem budżetu. Z nowymi technologiami i gospodarką opartą na wiedzy, by wykorzystać nasz potencjał dla rozwoju gospodarczego.

Kolejna sprawa to standardy europejskie. Jesteśmy w zjednoczonej Europie, o tym marzyliśmy, ale też widzimy jak daleko jest nam do jej standardów, jak wiele musimy jeszcze zrobić w obszarze podstawowych praw człowieka, np. rozdział państwa od Kościoła. U nas jest dziwny, dla mnie niezrozumiały spór o in vitro. Dziwi mnie stanowisko polskiego kościoła katolickiego. Biskupi nagle mówią, że jak ktoś popiera in vitro, to nie może przyjąć komunii. Ja mówię wprost: in vitro ma być, bo to jest szczęście dla ludzi. Nie mieszam się w wewnętrzne sprawy Kościoła Rzymskokatolickiego, ale gdy zostanę prezydentem, sam podejmę inicjatywę legislacyjną w tej sprawie.

Piąty punkt mojego programu to "Polska prawdy historycznej". Szanuję historię, ale chciałbym na nią patrzeć w sposób obiektywny, a nie polityczny. Gdy zostanę prezydentem przyjmę kombatantów - i z Armii Krajowej, i z Armii Ludowej - nie będę ich dzielił na lepszych i gorszych, tak jak to robią dzisiaj Bronisław Komorowski i Jarosław Kaczyński. Nie rozumiem tego, przecież w ten sposób fałszują historię. Uważają, że PRL była zła, że wszystko co się tam wydarzyło, było złe. Były złe chwile, źli ludzie - to prawda, ale nie wolno ograbiać naszych rodziców, dziadków, z tego co zrobili, co wnieśli do dziejów narodowej wspólnoty.

Te pięć punktów mojego programu spiąłbym dwoma elementami: po pierwsze - prezydent, który dzięki swojemu autorytetowi prowadzi dialog, używa nie weta, a inicjatywy ustawodawczej, a po drugie - jest otwarty na politykę międzynarodową i kreuje ją inaczej niż dotychczas. Co znaczy inaczej? To znaczy, że przyjaciół szukamy blisko siebie. Z Niemcami udało nam się zbudować dobre relacje i umiemy je pogłębiać, ale nie potrafiliśmy identycznych relacji wypracować z Rosją. Gdybyśmy odrzucili teraz emocje i zerknęli na ostatnie dwadzieścia lat, wypowiedzi poszczególnych polityków prawicy, to widać, że oni budowali pozycje swoich partii politycznych na antyrosyjskich fobiach, a tak nie powinno się robić.

Inaczej, znaczy także wzmocnienie naszej roli w UE i NATO. Rozgraniczam to, uważam, że to są dwa filary naszego bezpieczeństwa politycznego i militarnego. One nie mogą się na siebie nakładać i być wobec siebie konkurencyjne - one powinny być obok siebie i ze sobą współpracować. Jesteśmy dużym krajem europejskim, w Unii Europejskiej możemy odgrywać ważną rolę, musimy tylko tego chcieć. Współpracować, szukać rozwiązań, uczestniczyć w pogłębianiu integracji, a nie walczyć o zaproszenie na spotkanie.

Polityka międzynarodowa nie może być prowadzona z kompleksami. Nie boję się polecieć do Moskwy, do Pekinu, Brukseli albo Waszyngtonu. Taki powinien być prezydent. A jak Pan sobie wyobraża współpracę z rządem? Donald Tusk wielokrotnie zarzucał Lechowi Kaczyńskiemu, że ten wetując różne ustawy, wkładał rządowi "kij w szprychy", był "hamulcowym" reform w kraju.

- Wielokrotnie proponowaliśmy panu premierowi: "porozmawiajmy". Pokazywaliśmy gdzie możemy współpracować, żeby nie bał się weta. Na przykład - przy okazji rozdziału funkcji Prokuratora Generalnego i ministra sprawiedliwości. Donaldowi Tuskowi widocznie wygodnie było zwalać na barki prezydenta Kaczyńskiego i opozycji odpowiedzialność za to, że nie udaje mu się przeprowadzić wielu trudnych reform.

Donald Tusk nie musi się jednak obawiać. Jeżeli będzie prowadził ze mną dialog jak partner z partnerem, to wiele możemy zrobić, trzeba tylko chcieć. Trzeba chcieć rozmawiać, wysłuchiwać argumentów. W wielu miejscach tej zgody być może nie będzie, jak w przypadku prywatyzacji szpitali czy likwidacji mediów publicznych, natomiast w wielu innych kwestiach, jak budowa autostrad, przygotowania do Euro 2012, umacnianie naszej pozycji w Unii Europejskiej, pozytywnej, uzgodnionej ponad podziałami politycznymi reformy służby zdrowia, proszę bardzo - jesteśmy gotowi.

A będzie chciał Pan jeździć na unijne szczyty

- Wszystko jest tak naprawdę kwestią porozumienia się, ale daję tutaj pole rządowi. Jeżeli rząd ma pomysł, koncepcję, wie, jak co wygrać dla Polski, co robić, to będę tylko chciał znać efekty tej pracy.

Jaki wynik wyborczy będzie dla Pana satysfakcjonujący?

- Gram o wszystko. W kampanii prezydenckiej gra się o to, żeby wejść do drugiej tury i wygrać. Wszystko zrobimy dla realizacji tego celu. Jaki będzie wynik - zobaczymy 21 czerwca, wtedy będzie czas na podsumowania.

A tak realnie rzecz biorąc, na razie sondaże drugą turę dają Komorowskiemu i Kaczyńskiemu, Pan jest trzeci, z kilkuprocentowym poparciem...

- Nie zastanawiam się nad tym, walczę o osiągnięcie celu. Osiągnięciem celu w I turze jest przejście do II tury, będziemy robili wszystko, żeby to się udało.

A myślał Pan o tym, co będzie, jeśli wynik wyborczy będzie poniżej oczekiwań, i pańskich i kolegów w partii? Nietrudno przewidzieć, że wtedy pojawią się w SLD głosy, że nie spełnia Pan oczekiwań jako lider partii. Rozważa Pan rezygnację z kierowania Sojuszem?

- Pytanie czyje to będą głosy - osób, które w ogóle nie pracują w tej kampanii i czasami przeszkadzają? Nawet jeśli będą takie głosy, to się ich nie boję. W SLD wszyscy wiedzą, że naszym najlepszym kandydatem, którego wspierałem i z którym współdziałałem był Jerzy Szmajdziński. To nadzwyczajna sytuacja spowodowała zmianę kandydata, a nie moje ambicje. Gdy rozmawiam z działaczami mojej partii, z liderami regionalnymi, to częściej słyszę głosy wsparcia, że byłem na tyle odważny, że podjąłem taką, a nie inną decyzję.

Jeżeli są osoby, które chcą rozliczać w tak trudnych chwilach, to znaczy, że nie dbają o interes formacji, że chodzi tylko o ich prywatne ambicje i rozgrywki. Nie wierzę jednak, żeby coś takiego się pojawiło po wyborach. A myślał Pan o tym, żeby przed II turą wyborów przekazać swe poparcie któremuś z kandydatów - Komorowskiemu lub Kaczyńskiemu? Z sondaży wynika, że już teraz połowa wyborców SLD chce głosować na marszałka sejmu.

- W takich sytuacjach czeka się zawsze na ruch kandydata, to jest naturalne. Przypomnę tylko, że Donald Tusk przegrał wybory w 2005 roku dlatego, że zignorował elektorat lewicy, postąpił z nim nieuczciwie. Wyborcy lewicy pamiętają to. Wiem, bo rozmawiam z ludźmi.

Poczeka więc Pan na ruch Komorowskiego i Tuska? Jeśli poproszą o wsparcie, to im go Pan udzieli?

- Dzisiaj walczę o jak najlepszy wynik dla lewicy.

A poparcie dla Jarosława Kaczyńskiego wchodzi w grę?

- Nie myślimy w ogóle o tym, dziś robimy kampanię wyborczą dla mnie.

A jak Pan się odnajduje w roli kandydata na prezydenta? Jakie są Pana wrażenia z toczącej się kampanii wyborczej?

- Bardzo dobrze przyjmują mnie ludzie, zwłaszcza w rozmowach bezpośrednich. Moja kampania jest inna niż pozostałych kandydatów - aktywna, szybka, przede wszystkim nastawiona na kontakt bezpośredni: na spotkania, duże, otwarte, ale również pod zakładami pracy, na ulicach. Ludzie podchodzą sami, zadają pytania, rozmawiają, proszą o autograf na ulotce, mówią o wsparciu, czasami sobie nawet miło żartują: "pan inaczej wygląda w telewizji, inaczej na żywo". Dużo doświadczeń, bardzo dużo ciekawych problemów, na które wskazują Polki i Polacy, zupełnie innych niż te, o których rozmawiamy w sejmie.

Podczas obrad sejmu prowadzimy spory międzyklubowe, udzielamy wywiadów, żyjemy trochę innymi problemami. A gdy jedzie się do małej miejscowości - do Sosnowca, Gorlic czy do Sopotu lub Gdyni, okazuje się, że tam ludzie mają inne problemy, na inne sprawy zwracają uwagę. To dla polityka naprawdę cenne doświadczenie.

A jakie są dalsze plany na kampanię? Nakręci Pan spoty, pokaże się na billboardach?

- Ta kampania jest ciekawa, nietypowa, ale zarazem trudna, bo bardzo krótka. Jest trudna również z psychologicznego punktu widzenia, szczególnie dla nas. W tragedii smoleńskiej straciliśmy swojego kandydata na prezydenta Jerzego Szmajdzińskiego i musieliśmy szybko wyłonić jego następcę. Kampania wyborcza, która toczy się wokół jednego kandydata powinna być dłuższa, bo prowadzi ją tylko jedna osoba. Wybory samorządowe byłyby łatwiejsze do prowadzenia w tak krótkim czasie dlatego, że robiłyby to tysiące osób - promowałyby partię, jej program.

Czy będą tradycyjne metody prowadzenia kampanii? Oczywiście. Gdybym nawet poświęcił 24 godziny na dobę na kampanię, nie dojadę do każdej miejscowości, bo czasu jest mało - już niespełna miesiąc do jej końca. Żebym nie wiem jak bardzo się angażował, nie uścisnę wszystkich dłoni, nie odbędę tak wielu spotkań. Dlatego moja osobista kampania oczywiście musi być wspomagana odpowiednimi narzędziami. Bardzo żałuję i nie mogę tego zrozumieć - chociaż mam na ten temat zdanie - dlaczego nie ma debat. Dlaczego Bronisław Komorowski ucieka przed debatami. Debaty chyba najbardziej zbliżyłyby nas, polityków, do obywateli, więc ja w dalszym ciągu będę do nich nawoływał, prosił, żeby się odbyły.

Oczywiście na pewno będą też niekonwencjonalne ruchy, jak moja zeszłotygodniowa konferencja w Polsko-Japońskiej Wyższej Szkole Technik Komputerowych na temat nowych technologii, czy duża aktywność w internecie. Takich pozytywnych, ciekawych niespodzianek w tej kampanii na pewno będzie dużo. Będzie się Pan pokazywał z rodziną? Pana żona już zyskała przydomek "polskiej Carli Bruni".

- Wolałbym, żeby mówiono o niej Małgosia, Gosia, a nie nazywano ją imieniem czy nazwiskiem jakiejkolwiek pierwszej damy, chociaż to miłe, gdy porównuje się moją małżonkę do osób popularnych na świecie. Moja żona ma swój charakter, swoje poglądy, swój dorobek. Bardzo się cieszę, że dostrzegli ją dziennikarze, różne inne osoby. Nie chciałbym jednak zbytnio eksploatować rodziny. Na pewno niejednokrotnie zobaczycie mnie z córkami, bo fotoreporterzy są tutaj nieubłagani. Gosia również się jeszcze ze mną pojawi na większym spotkaniu, bo ludzie chcieliby ją poznać.

Wróćmy jeszcze do tego, dlaczego został Pan nowym kandydatem Sojuszu na prezydenta po tym, jak 10 kwietnia zginął Jerzy Szmajdziński. Musiał Pan powiedzieć "tak"? Przed posiedzeniem Zarządu SLD, który ostatecznie "namaścił" Pana na kandydata na prezydenta padały inne nazwiska: Ryszarda Kalisza, Marka Siwca, a nawet Włodzimierza Cimoszewicza.

- Pojawiały się różne nazwiska, w tym Janusza Zemke - znakomitej postaci, polityka, ministra, a przede wszystkim ciepłej osoby. Myślałem, że on będzie mógł kontynuować dzieło Jerzego Szmajdzińskiego. Ale w trudnych czasach, po takiej tragedii, po stracie kandydata, którego wybraliśmy na konwencji krajowej, to szef partii musi wziąć na siebie odpowiedzialność, jednoczyć formację. Nie było czasu na dyskusje, konsultacje, prawybory.

Jestem człowiekiem odpowiedzialnym. Szefem partii jest się na dobre i na złe czasy. Fajnie jest, gdy układa się listy wyborcze, gdy się wchodzi do parlamentu. Fajnie jest, gdy można poprzeć ustawy i wygrać głosowania, gdy się tworzy koalicję rządową - to są te miłe chwile. Są też jednak chwile bardzo trudne i odpowiedzialne, jak na przykład udział w tej kampanii wyborczej. Cieszę się, że kiedy doszło do decydowania - najpierw na naradzie przewodniczących rad wojewódzkich, a później na forum Zarządu, decyzja zapadła jednogłośnie.

Ryszard Kalisz nie rywalizował ze mną. Przed posiedzeniem Zarządu rozmawiałem z nim - pytałem go, czy chce wystartować. Mówił: "Grzegorz, też uważam, że to ty powinieneś być kandydatem" i tak to się stało.

Czyli to partia zdecydowała za Pana?

- To nie jest tak, że nie chciałem, ale musiałem. Był już pewien polityk, który mówił "nie chcę, ale muszę", ja tak nie mówię. Wszyscy razem podjęliśmy decyzję, że to lider partii będzie walczył i robię wszystko, żeby ta kampania była jak najlepiej prowadzona. Dzisiaj jeszcze poparcie może nie jest poparciem naszych marzeń, ale jesteśmy na trzeciej pozycji, niezagrożonej.

- A co z Włodzimierzem Cimoszewiczem? Odmówił Panu, czy tak naprawdę nigdy nie był poważnie brany pod uwagę jako kandydat w tegorocznych wyborach?

- Włodzimierz Cimoszewicz powiedział "nie". Słyszałem go w telewizji zaraz po smoleńskiej katastrofie. Jeżeli ktoś mówi "nie", to ja nie będę dopytywał. Jestem człowiekiem poważnym, myślę, że Cimoszewicz również. Gdy mówił w wywiadach "nie", to znaczy że nie. Tu nie było czasu na zastanawianie się - może będę kandydować, a może nie.

Rozmawiała Marta Rawicz

Źródło artykułu:PAP
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (8)