Naradzali się, kto ma wyłowić ciało, a ciało znikło
Przez kilka godzin żadna ze służb nie chciała wyłowić dryfujących po Bałtyku zwłok niezidentyfikowanego mężczyzny. Wysłany po kilku godzinach narad statek ciała nie znalazł. Według morskiej administracji, taka sytuacja to efekt luki w prawie, które nie mówi, kto powinien zajmować się wyławianiem zwłok z morza.
Do zdarzenia doszło w ubiegły piątek. Operacja trwała prawie 12 godzin. Niemal połowę tego czasu policja, kapitanaty portów w Kołobrzegu i Darłowie (Zachodniopomorskie), Brzegowa Stacja Ratownicza w Kołobrzegu i Urząd Morski w Słupsku (Pomorskie) poświęciły na ustalenie, kto powinien zająć się wyłowieniem zwłok.
W rezultacie wysłany z Darłowa prywatny statek dryfującego ciała już nie znalazł. Do dziś nie wiadomo, kim był topielec, ani w jaki sposób zginął.
Na dryfujące ok. 7,5 mili morskiej od brzegu ciało niezidentyfikowanego mężczyzny w czarnych spodniach i białej koszuli natknął się w piątek rano Dariusz Włodyka - rybak z Chłopów (Zachodniopomorskie).
Zapytałem przez radio kapitanat portu w Kołobrzegu, co mam robić. Kapitanat kazał mi oznaczyć miejsce znalezienia zwłok boją i pozwolił płynąć dalej. Chciałem poczekać na miejscu przybycie specjalistycznej jednostki, ale usłyszałem, że nie jest to konieczne - zrelacjonował zdarzenie Włodyka.
Około południa, gdy jego łódź była już kilka mil dalej, kołobrzeski kapitanat zapytał rybaka przez radio, czy nie mógłby jednak odholować zwłok, bo nie ma żadnego statku, który można po nie wysłać. Rybak odmówił, wyjaśniając, że po pierwsze jest za daleko, a po drugie nie chce uszkodzić ciała topielca.
Jak się później okazało, statku nie było, bo wchodząca w skład Morskiej Służby Poszukiwania i Ratownictwa (Maritime Search and Rescue Service - SAR) Brzegowa Stacja Ratownicza w Kołobrzegu odmówiła interwencji uznając, że zajmuje się tylko żywymi rozbitkami, a zwłoki to sprawa administracji morskiej, czyli kapitanatów portów.
Kapitanaty utrzymywały tymczasem, że wyłowienie dryfujących zwłok to zajęcie dla SAR lub policji, którą już o tym zawiadomiła. Policja zaś stwierdziła, że gdyby miała odpowiedni sprzęt to podjęłaby się takiej operacji, ale skoro go nie ma, to nic nie może zrobić.
Sprawa oparła się w końcu o Urząd Morski w Słupsku (Pomorskie). Wicedyrektor tej placówki Waldemar Rekść najpierw poprosił o pomoc Morski Oddział Straży Granicznej. Pogranicznicy chcieli podjąć się tej akcji, ale nie mogli, bo ich specjalistyczna jednostka właśnie przechodzi remont.
Wicedyrektor Rekść chciał wysłać w morze jednostkę urzędu, ale okazało się, że i ona nie może płynąć, bo ma zdemontowane przewody paliwowe. Ostatecznie w porozumieniu z kapitanem portu w Darłowie udało mu się wynająć prywatny statek, ale było już za późno. Jednostka wyszła na Bałtyk, dotarła do zostawionej przez rybaka boi, ale zwłok tam już nie było. Nie znaleziono ich również w okolicy.
Takie przypadki zdarzają się niezwykle rzadko, więc może dlatego nie ma przepisów, które mówiłyby, kto jest odpowiedzialny za wyłowienie zwłok z morza. Jak jednak dowodzi zaistniała sytuacja, brak jakichkolwiek uregulowań prawnych tej kwestii prowadzi do ogromnego zamieszania - tłumaczył Waldemar Rekść.
W pełni zgadza się z nim Mirosława Więckowska, rzeczniczka Morskiej Służby Poszukiwania i Ratownictwa z centralą w Gdyni (Pomorskie). Nasze prawo nie przewiduje takich przypadków - powiedziała.
Według Waldemara Rekścia, sytuację może zmienić jedynie minister spraw wewnętrznych i administracji, do którego po specjalnej naradzie w Gdyni postanowiła zwrócić się w tej sprawie rada Morskiej Służby Poszukiwania i Ratownictwa.
Po tej nieudanej akcji z piątku na mój wniosek ustaliliśmy, że minister powinien wskazać wreszcie służbę, która będzie interweniować w takich przypadkach - powiedział Rekść. Według dyrektora rada zasugeruje ministrowi, by tą służbą była Straż Graniczna.