ŚwiatNangar Khel: decydujące starcie

Nangar Khel: decydujące starcie

Minie co najmniej kilkanaście miesięcy, zanim sprawę Nangar Khel rozstrzygnie sąd. Nie ma ani jednego punktu, co do którego między prokuraturą a obrońcami panowałaby zgoda. A kiedy prawdę pozna społeczeństwo? Pewnie nigdy.

Nangar Khel: decydujące starcie
Źródło zdjęć: © PAP

28.07.2008 | aktual.: 28.07.2008 12:21

Czy polscy żołnierze z bazy Wazi Chwa 16 sierpnia 2007 roku wiedzieli, że celem ich salw moździerzowych są zabudowania, w których mieszkają niewinni cywile? Czy działali w bezpośrednim zagrożeniu atakiem ze strony talibów? Czy kłamali, twierdząc, że chcieli ostrzelać ich pozycje, a ofiary cywilne to efekt wadliwego uzbrojenia? Wreszcie czy materiał dowodowy w tej sprawie został prawidłowo skompletowany? – Tak! – w ten sposób na powyższe pytania odpowiada prokuratura wojskowa. – Nie! – odpowiada siedmiu oskarżonych komandosów i ich adwokaci. Żadna ze stron nie zdradza niepewności. Któraś musi robić dobrą minę do złej gry.

Co wie prokuratura

Prokuratura co najmniej trzykrotnie strzeliła sobie w stopę. Najpierw, gdy telewizja pokazała skutych kajdankami żołnierzy prowadzonych twarzami do ziemi przez żandarmów. Potem, gdy prokurator Karol Frankowski przed kamerami twierdził, że oficjalna wersja zdarzenia przedstawiana opinii publicznej zaraz po incydencie była nieprawdziwa, bo żołnierzy nikt nie atakował, więc się nie ostrzeliwali, a pociski, które trafiły w zabudowania, miały tam trafić. Trzeci strzał w stopę nastąpił 9 lipca, gdy zastępca naczelnego prokuratora wojskowego generał Zbigniew Woźniak na konferencji prasowej, podczas której przedstawił fragmenty aktu oskarżenia, zaczął epatować społeczeństwo drastycznym opisem ran, jakie polscy żołnierze zadali mieszkańcom Nangar Khel. Zupełnie jakby chciał powiedzieć, że gdyby ostrzał wioski był wynikiem pomyłki, to nie byłoby wytrzewienia jelit, rany drążącej pleców i poronienia. – To było naganne – tak wystąpienie Woźniaka ocenia mecenas Jacek Kondracki, obrońca podporucznika Łukasza B. – Nie
wolno w ten sposób tworzyć jednoznacznie negatywnego odbioru. Prokuratura to przecież nie sąd.

Nie zmienia to faktu, że materiał zebrany w czasie śledztwa robi wrażenie. Podczas konferencji generał Woźniak, rzecznik Naczelnej Prokuratury Wojskowej pułkownik Jerzy Artymiak i prowadzący jeszcze wtedy śledztwo Frankowski rozbijali w puch wszelkie argumenty obrony. Polacy byli atakowani przez talibów? Prokuratura twierdzi, że nie. Przecież oczekiwanie na pluton ewakuacyjny, który miał zabrać transporter uszkodzony przez talibów, trwało pięć godzin- i żołnierze- wykorzystali ten czas na przygotowanie sobie posiłku. Moździerz był niecelny? Z danych AFTS (urządzenia monitorującego rozmowy między żołnierzami a dowództwem) wynika, że pociski trafiły dokładnie tam, gdzie powinny. Żołnierze nie wiedzieli, że znajdują się tam cywile? AFTS: wiedzieli, bo powiedział im o tym Artur P., dowódca innego plutonu ogniowego, który zresztą odmówił wykonania rozkazu ostrzelania tego miejsca. Celem nie była wioska, tylko pozycje talibów na wzgórzu? AFTS: „Powiedz, która to wioska, bo musimy ją wymazać z mapy” – usłyszał
jeden z oficerów, gdy skontaktował się z dowództwem w Wazi Chwa. Według prokuratury także chorąży Andrzej O., który zjawił się pod Nangar Khel ze swoim plutonem ogniowym, użył słowa „wioska”, mówiąc, co ma ostrzelać. W cywilów trafił tylko jeden pocisk? Prokuratura: było ich osiem, każdy z nich spadał coraz bliżej osady, nosiło to znamiona wstrzeliwania się w cel. Żołnierze nie widzieli zabudowań? Prokuratura: musieli widzieć, bo starszy szeregowy Damian L. dostał rozkaz ostrzelania budynków z wielkokalibrowego karabinu maszynowego. Z wukaemu – jak wiadomo – nie da się strzelać do celów ukrytych na przykład za wzgórzem. Nasz informator z prokuratury wojskowej: to, że seria poszła w stronę budynków, jest ewidentne. Wreszcie – moździerz był uszkodzony? Prokuratura: był, ale nie miało to wpływu na jego celność. Próbuję dociekać: czy można uszkodzić moździerz, nie zmniejszając jednocześnie jego celności? Przecież nawet niewielkie wgięcie na lufie czy na talerzu może ją zmniejszyć. Informator: moździerz miał
niesprawny mechanizm umożliwiający bezpieczne usunięcie pocisku, którego nie udało się odpalić.

Co wiedzą obrońcy

Zebrane przez prokuraturę dowody nie zbiły obrońców z tropu. – To efekt jednostronnego postępowania – podsumowuje konferencję mecenas Kondracki. – Prokuratura była sterowana dowodami, które jej dostarczano. Sama nie zrobiła nawet wizji lokalnej, tylko eksperyment procesowy, w innych warunkach i z wykorzystaniem innego moździerza. Największym skandalem jest to, że śledczy operują jakimiś dziwnymi szkicami miejsca zdarzenia. Mój klient twierdzi, że nie są one wierne. – Prokuratura dała się nabrać ludziom Antoniego Macierewicza (szefa Służby Kontrwywiadu Wojskowego) – przekonuje generał Sławomir Petelicki (lobbuje za oskarżonymi, bo – jak mówi – nie potrafił tego zrobić poprzedni szef MON i nie potrafi tego zrobić obecny). – Potem PiS straciło władzę na rzecz PO i głupio się było przyznać do błędu, bo poleciałyby głowy.

Petelicki nie ma wątpliwości: Woźniak pominął fakty istotne dla śledztwa, jak ten, że śmigłowiec wysłany po rannych Afgańczyków został ostrzelany przez talibów. Jego zdaniem prokuratura powinna była uwzględnić zapis rozmów, które za pomocą krótkofalówek prowadzili bojownicy, a które zostały przechwycone przez Amerykanów (chodzi o tak zwany SIGINT, czyli wywiad uzyskany metodą elektroniczną).

Petelickiemu wtóruje obrońca Damiana L., mecenas Piotr Kruszyński: – Przecież z SIGINT wynika i to, że w wiosce znajdowała się baza talibów, i to, że meldowali oni, że są ostrzeliwani przez Polaków. Nasz informator: – Z tego, co wiem, Frankowski zna ten dokument i nie zrobił on na nim żadnego wrażenia. Prokuratura nie twierdzi, że w Nangar Khel w ogóle nie było talibów. Twierdzi, że w momencie ostrzału z moździerza Polacy nie byli przez nich atakowani. W tym zakresie dokument, o którym mówi generał Petelicki, nie osłabia argumentów oskarżycieli.

„Gazeta Wyborcza” dotarła do innego dokumentu – zapisu spotkania, które gubernator prowincji Paktika Muhammad Akram Chapalwak odbył z mieszkańcami Nangar Khel. Przygotowany przez Amerykanów raport potwierdza, że w okolicach bywali talibowie. Nie będzie to jednak atrakcyjny kąsek dla obrony, bo kończy się on następującą konkluzją: „W tym regionie Afganistanu musimy uniknąć sytuacji, w której staniemy się wrogiem lokalnej ludności. Naszym zasadniczym celem musi być ochrona mieszkańców wiosek przed talibami, a nie zabijanie talibów bez względu na to, gdzie się znajdują”.

Czy "wymazanie wioski" to żart?

Na pierwszy rzut oka wydaje się, że prokuratura dysponuje argumentami, a obrona – racjami moralnymi. – Nie przeceniałbym tych pierwszych i nie bagatelizował tych drugich – mówi mi oficer WP, który nie chce ujawniać nazwiska. – Niektóre dowody prokuratury są mocne, mocniejsze, niż przypuszczałem. Inne wcale nie są dowodami. Z kolei racje moralne obrony, przekonanie, że chłopaki z 18. batalionu są profesjonalistami, nie jest pozbawione znaczenia. W głowie mi się nie mieści, żeby incydent miał taki przebieg, jak twierdzi prokuratra. Żołnierze na pewno nie są winni umyślnego zabójstwa. Być może komuś puściły nerwy, może uznał, że tam, gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą.

– Których dowodów by pan nie przeceniał? – pytam.
– Zapisu AFTS, a zwłaszcza wypowiedzi o wymazaniu wioski. Jak znam się na misjach (a zna się na nich), to to była grypsera, ponury żart. Fakt, sam kilka razy miałem okazję się przekonać, że zdarzało się żołnierzom w Afganistanie mówienie przez radio czegoś, co wyjęte z kontekstu mogłoby zostać użyte przeciwko nim. Na przykład postulat, który w luźnym tłumaczeniu oznaczał, że Amerykanie utrudniają im wykonanie pewnego zadania. Ale przecież nie każdy żołnierz to poeta.

Za dużo tajemnic wojskowych

Wkrótce przed Wojskowym Sądem Okręgowym w Warszawie rozpocznie się proces. Nie tylko adwokaci, ale także generał Petelicki przyznają, że czeka ich ciężka batalia. Ile potrwa? – Sąd wojskowy ma stosunkowo niewielkie obłożenie i raczej działa sprawnie – próbuje wyliczyć mecenas Kondracki. – Wyobrażam sobie proces toczący się przez pięć dni w tygodniu. Jeśli przesłuchanie stu świadków będzie się odbywać sprawnie, zakończy się po 30–40 dniach procesowych. Potem będzie procedura odwoławcza. Ile potrwa, nie wiadomo. Sporządzenie uzasadnienia wyroku może zająć sędziemu nawet kilka miesięcy. Potem sprawa może wrócić do pierwszej instancji, jeśli sąd drugiej instancji dopatrzy się istotnych uchybień. Uwzględniając kasację, myślę, że ostateczny wyrok zapadnie mniej więcej za dwa lata. Mecenas Kruszyński: – To będzie długi proces. Jeżeli sąd nie będzie uwzględniać naszych dowodów, na pewno złożymy wniosek o zwrot sprawy do postępowania przygotowawczego. Jeżeli zostanie oddalony, złożymy go w Sądzie Najwyższym. Jeśli i
ten się nie zgodzi, to na rozprawie będziemy żądać przeprowadzenia wizji lokalnej. Nie odpuścimy.

Dwa lata mogą jednak nie wystarczyć, jeśli załamie się jednolity front obrony. Do tej pory żołnierze trzymają się razem i nikt z adwokatów nie mówi głośno o ratowaniu skóry swojego klienta kosztem innych. Ale widać jak na dłoni, że prokuratura różnicuje rolę oskarżonych. Wystarczą mocne słowa pod adresem Andrzeja O. i sugestia, że szeregowi mogą liczyć na nadzwyczajne złagodzenie kary, bo działali w warunkach stresu bojowego. – Jestem przekonany, że będziemy się trzymać razem – mówi Kondracki. – Ale nie mogę wykluczyć, że znajdzie się adwokat, który będzie chciał się wyłamać. Ja też dostrzegam potrzebę wyłamywania się, ale tylko wtedy, gdy przemawia za tym wyraźny interes klienta.

Żołnierze pozostaną na wolności co najmniej do końca procesu. – Nie będą skazani za ludobójstwo – uważa Kruszyński. – Może za nieumyślne spowodowanie śmierci – jeśli sąd uzna, że nieostrożnie obchodzili się z bronią. A tego nie da się uznać bez wizji lokalnej.

Dziś Polska jest podzielona na tych, którzy wierzą, że komandosi są niewinni, bo zabili przez pomyłkę; na tych, którzy wierzą, że są niewinni, choć zabili nie przez pomyłkę; oraz na tych, którzy wierzą, że są winni. Wyrok nie usunie tego podziału, bo pełny materiał śledztwa nigdy nie zostanie udostępniony w całości. Za dużo tajemnic wojskowych.

– Nie będzie ujmy dla obrońców, jeśli sąd podzieli argumenty oskarżycieli. Ale jeśli je odrzuci, będzie wstyd. Okaże się, że prokuratura była sterowana politycznie. Trup będzie się ścielił gęsto – wieszczy oficer.

Dzwonię do prokuratora Frankowskiego, żeby zapytać, czy nie boi się zderzenia jego ustaleń z rzeczywistością. Kilka dni wcześ-niej został odwołany, ale po krótkim wahaniu zgadza się na rozmowę „jutro rano”. Nazajutrz odbiera telefon, ale tylko po to, żeby mi powiedzieć: – Odpada, panie redaktorze. Przemyślałem i nie będę rozmawiał. Wie pan, jak zapisałem sobie pana numer w swoim telefonie? „Nie ma szans”.

Rafał Kostrzyński

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)