Najcięższa praca świata - błąd kosztuje życie
Skrobią nożykiem w ziemi pod ostrzałem moździerzy, a potem jeszcze wysłuchują żalów kolegów, czemu akcja trwała tak długo. Bycie saperem na misji to ciężki kawałek chleba - pisze Marek Pielach w "Polsce Zbrojnej". Na chwilę wszedł w skórę minera, by przekonać się, czy rzeczywiście jest to najcięższy zawód świata.
Baterie są rozładowane. Wentylacji nie będzie - brzmią złowieszczo słowa starszego plutonowego Andrzeja Chabrosa. Za chwilę mam włożyć 23-kilogramowy kombinezon przeciwwybuchowy EOD-9, a na zewnątrz jest ponad 25 stopni Celsjusza! Dobrowolnie godzę się na ugotowanie i wciskam nogi w gumowe ochraniacze na buty, będące integralną częścią spodni kombinezonu. To jedyna oprócz hełmu część, którą mogę włożyć sam. Przez pozostałe pół godziny stoję jak napompowany manekin i daję się ubierać: w coś w rodzaju szortów na spodnie, w kamizelkę, w kominiarkę i wreszcie w hełm. Taka jest procedura - prawdziwy saper również nie ubiera się sam, ale zdany jest na kolegów, którzy dbają o to, by w kombinezonie nie została żadna szczelina, przez którą mogłyby się dostać odłamki ładunku.
- Aby poczuł pan to co my, proponuję przeszukać samochód - opiekun uśmiecha się i zamyka szybkę hełmu. Z przyjemnego cienia udaję się w kierunku stojącego na słońcu seata. Pierwsze kroki są zaskakująco łatwe, guma okalająca buty jest bardzo wygodna. Szybko jednak daje znać o sobie masa całości - kamizelka zaczyna ciążyć, a hełm wprost wbija w ziemię. Normalnie powinienem jeszcze słyszeć polecenia z głośnika i cichy szum wentylatorów, ale jedyne, co słyszę, to swój ciężki oddech. Otwieram tylne drzwi samochodu. Problemem jest nawet wcelowanie w klamkę. Moja ręka działa teraz zupełnie inaczej. Pochylam się nieco, by zajrzeć pod siedzenie. Chwytam leżącą butelkę coli. Za pierwszym razem wypada, udaje się dopiero za drugim. Strach pomyśleć, co by się stało, gdyby to był prawdziwy ładunek.
Wycofuję się powoli i zamykam drzwi. Czas na przednią część auta. Rozglądam się, ale niewiele widzę, bo szybka zaparowała. Uspokajam oddech, próbuję otworzyć schowek. Ręce w końcu są mi posłuszne. Z przodu nie ma nic niebezpiecznego. Zamykam drzwi i wycofuję się tą samą ścieżką, którą przyszedłem. Potem jeszcze kilka ruchów w kombinezonie i próba podejścia pod górkę.
W sumie w najcięższym ubraniu w życiu w najcięższej pracy świata spędziłem dziesięć minut. Ale nawet ten krótki czas pozwolił mi zrozumieć, dlaczego żołnierze 2 Mazowieckiej Brygady Saperów w Kazuniu Nowym prawie nie używali tego kombinezonu na misjach. Ochrona przy naprawdę dużych ładunkach jest bowiem iluzoryczna, a mobilność spada niemal do zera. - W Afganistanie na takie przebieranki nie ma czasu. Tam trzeba jednocześnie rozbrajać ładunek i chronić się przed atakiem z moździerzy - wyjaśnia starszy plutonowy Chabros, misjonarz z 2008 i 2010 roku. Przyznaje, że na bojowo miał na sobie kombinezon raz - gdy wywrócił się robot i trzeba było go podnieść. Scena podobna do tej z obsypanego Oscarami filmu "The Hurt Locker. W pułapce wojny”. Filmu, który zdaniem saperów tylko częściowo pokazuje ich prawdziwą pracę. Dobrze oddano w nim ogromne emocje, ale nierealne jest działanie sapera w pośpiechu i na własną rękę. Rutyna, zmęczenie, pójście na skróty - w tym zawodzie takie cechy zabijają.
Już nie wiadra
Polscy żołnierze nie uczestniczą w akcjach tak spektakularnych jak w hollywoodzkich filmach. Zasadą jest, że mają rozpoznać teren i radzić sobie z ajdikami na drodze (IED - improvised explosive device, improwizowany ładunek wybuchowy). Na miejsce akcji muszą jednak wzywać saperów amerykańskich, którzy mają większe możliwości. Ich pojazdy minoodporne MRAP wożą specjalistyczny sprzęt, w tym roboty. Pożyczają nam nawet testy, które razem ze specjalnym sprayem oraz papierkami wkładanymi do kieszeni i na palce podejrzanego, pozwalają stwierdzić, czy miał on kontakt z materiałem wybuchowym.
Każdy zneutralizowany ładunek jest zabierany do laboratorium w celu ustalenia, jak bardzo wzrosły umiejętności talibów. Niestety, z roku na rok są one coraz większe. Ładunki nie są już naprędce montowane w wiadrach, lecz konstruuje się z ich użyciem wyrafinowane mechanizmy. Tutaj ujawnia się jeszcze jedna przewaga Amerykanów - cywile w armii. Najlepszymi specjalistami są często byli policyjni pirotechnicy, którzy z ładunkami wybuchowymi stykali się praktycznie każdego dnia. Szybko rozpoznają, jak zbudowany jest znaleziony ładunek i jak najszybciej go rozbroić. Nawet najlepsze ćwiczenia na poligonie nie zastąpią tych doświadczeń. W polskiej armii dopiero zaczyna się korzystać z wiedzy policyjnych pirotechników. Daleko nam jednak do tego, by dwie oddzielne ścieżki szkolenia kiedyś się zeszły.
Nawet amerykańskie szkolenie ma jednak wady - za dużo w nim gadżetów. Przyrządom nie można zaś zaufać w stu procentach, bo straci się instynkt samozachowawczy i spryt. Tego nie brakuje Polakom. Świetnie rozumiemy, że po przybyciu na miejsce akcji podstawą jest myślenie tak jak przeciwnik. Czasem jeden rzut oka wystarczy, aby przekonać się, gdzie ukryty jest ładunek numer jeden, a gdzie numer dwa (rzadko występują pojedyncze pułapki). Widać to po kształcie terenu, po śladach kopania. Kiedy spojrzy się trochę dalej, łatwo zlokalizować też punkt obserwacyjny, w którym przeciwnik tylko czeka, aby nacisnąć przycisk uruchamiający zapalnik.
Cygaro po akcji
Saper jest dla talibów najcenniejszą zdobyczą. Za jego głowę płacą nawet 20 tysięcy dolarów. Nie wszędzie da się wysłać robota, więc bardzo często zadanie to zleca się człowiekowi. Pochylony nad dziurą w ziemi, z pomocą noża stara się dotrzeć do ukrytego ładunku. Nie może się przy tym śpieszyć, choć czasem ochraniający go żołnierze mają potem pretensje, że tak długo musieli przebywać na otwartym terenie, a tym samym być wystawieni na ostrzał. Cierpliwość, opanowanie i precyzja w pracy sapera są bezcenne, co nieraz niełatwo zrozumieć innym. Trud tej pracy widać też w statystykach - na 1,5 tysiąca żołnierzy, którzy zginęli w Iraku, ponad stu to saperzy.
Nic zatem dziwnego, że gdy skończy się akcja, wielu z nich z ulgą zapala cygaro. Andrzej Chabros zawsze robił tak na misjach ze swoim partnerem. Siadali spokojnie i omawiali dopiero co zakończone zadanie - co zrobili dobrze, co mogło pójść lepiej i gdzie mogą czekać ich kolejne niespodzianki. Udawało im się w ten sposób zapanować nad ogromnymi emocjami, które są codziennością w tym fachu. Gdyby tego nie potrafili, nie byliby saperami. - Szkolenie sapera to długi, żmudny proces, mający na celu wyeliminowanie żołnierzy, którzy nie mają predyspozycji do wykonywania tego zawodu - mówi kapitan Remigiusz Michoń, były dowódca kompanii rozminowania, a obecnie oficer prasowy 2 Mazowieckiej Brygady Saperów. - Musimy mieć pewność, że nawet w warunkach silnego stresu, o który w Afganistanie nietrudno, żołnierz wykona powierzone mu zadanie.
Pamięci poległych
W Afganistanie zginęło pięciu żołnierzy 2 Mazowieckiej Brygady Saperów. 20 sierpnia 2008 roku plutonowy Waldemar Sujdak, kapral Paweł Brodzikowski oraz kapral Paweł Szwed jechali HMMWV, który trafił na minę pułapkę. Dwa lata później w trakcie neutralizacji ładunku zginął plutonowy Paweł Stypuła, a w kwietniu 2011 roku długą walkę o życie po wjechaniu na ładunek IED przegrał kapral Paweł Staniaszek.
Marek Pielach, "Polska Zbrojna"