"Na ulice wyszli Polacy i Rosjanie, reszta się bała"
Gdy spadnie śnieg w Irlandii, wszyscy czekają, aż stopnieje. Ulice zamieniają się w tory saneczkarskie, a samochody w bobsleje. Zamarza kanalizacja, najstarsi Irole przebąkują o końcu świata, a najmłodsi robią sobie pamiątkowe zdjęcia z bałwanami. Gospodarka funkcjonuje tylko dzięki Rosjanom i Polakom, którzy jako jedyni stawiają się do pracy. Zima w Irlandii nie zaskoczyła drogowców, ponieważ tutaj nie ma żadnych drogowców - pisze Piotr Czerwiński, felietonista Wirtualnej Polski.
06.12.2010 | aktual.: 06.12.2010 19:26
Dzień dobry Państwu albo dobry wieczór. W ubiegłą niedzielę w Irlandii spadł śnieg. Zdarzyło się to już trzeci raz w ostatnim 20-leciu, co miejscowi przyjęli jako apokaliptyczny znak z nieba, że czas już przestać protestować przed parlamentem i pójść na piwo, bo eurounijnej pożyczki już nie odwrócą, a przez machanie transparentami odmrożeń się nie uniknie. Biorąc pod uwagę, że zima zaatakowała w listopadzie, faktycznie można uznać ten fakt za symboliczny - coś takiego najprawdopodobniej nie zdarzyło się w krainie bajobongo jeszcze nigdy.
Tytułem wprowadzenia należy wyklarować, że w Irlandii, The Republic of, nie występuje zima w tradycyjnym znaczeniu. Na tym polega specyfika tutejszej tropikalnej pogody, że w miesiącach zimowych jest tak samo jak w miesiącach niezimowych, z tą jedynie różnicą, że bywa trochę chłodniej. Tak było jeszcze niedawno. Do stycznia 2009 śnieg nie padał w tym kraju przez co najmniej 20 lat i w sklepach z pamiątkami można było kupić wyblakłe pocztówki z widokiem ośnieżonego dziedzińca Trinity College. Był to relikt czasów, gdy Irlandia nie była jeszcze mleczno-miodową krainą bajobongo, jej mieszkańcy nie mieli pieniędzy na nic oprócz alkoholu, a populacja Polaków w całym kraju wynosiła dwie sztuki i składała się z ambasadora i jego żony. Od tamtej pory dorosło całe pokolenie Iroli, które nigdy nie widziało śniegu ani Dublina bez Polaków i nie było w stanie wyobrazić sobie, jak wygląda życie, kiedy nie ma się forsy, a pić trzeba.
"Lecz nadszedł dzień" - jak to pięknie mówią giganci w habitach. Zrobił to dwa lata temu i cały naród do dziś trwożnie wspomina te chwile. To miał być zwykły irlandzki poranek. Nikt nie spodziewał się ataku z nieba. Ludzie jak zwykle wstali rano, by zjeść tradycyjną kaszankę na śniadanie, kiedy odsłoniwszy kotary w swoich równie tradycyjnych sypialniach z widokiem na chodnik, z przerażeniem odkryli, że ich państwo jest całe białe. Wyglądało to, jakby wielki ptak z "Ulicy Sezamkowej" narobił na Irlandię po obfitej uczcie.
Irlandczycy byli przerażeni i profilaktycznie nie wyszli z domu, by nie wejść w kupę wielkiego ptaka. I tak nie mogliby uruchomić swoich lśniących beemek, ponieważ beemki także były całe upstrzone na biało. Co odważniejsi próbowali bezskutecznie drapać ich szyby szczoteczkami do zębów, zaś mój sąsiad usiłował rozmrozić lód na swoim podjeździe, lejąc na niego wrzątek z dymiącego czajnika. Inny rozgarniał śnieg spod drzwi mopem. Media doniosły, że nikt oprócz Polaków i Rosjan nie przyszedł do pracy. Irlandia stanęła na skraju przepaści, ale na szczęście, jak to mówił Gomułka, zrobiła krok naprzód. Po trzech dniach biel zniknęła, ale od tamtej pory nic już w Irlandii nie było takie jak dawniej.
Po roku historia się powtórzyła i tym razem śnieg leżał chyba przez trzy tygodnie. Dublin stał się wymarłym miastem, po którym pałętali się wspominani już Polacy i Rosjanie. Wychodzili do swoich opustoszałych miejsc pracy, a także na zakupy do sklepów, których personel również składał się z Polaków i Rosjan. Większość miejscowych wyszła z domu tylko raz, by zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie rodzinne z bałwanem. Spowszedniał też widok zbłąkanego tubylca, robiącego telefonem zdjęcia ośnieżonych trawników. Ulice były pokryte śniegiem jak tort galaretką i po kilku dniach zrozumiałem, że nikt w tej krainie nie zamierza usunąć tego śniegu, ponieważ ci, którzy mogliby to zrobić, nie istnieją, a ci, którzy powinni zrobić z tym cokolwiek, nie mają pojęcia co robi się w takich wypadkach.
Jezdnie zamieniły się więc w tory saneczkarskie. Nieliczni Irlandczycy, którzy mają prawo jazdy na suchą nawierzchnię, próbowali zmierzyć się z żywiołem, zjeżdżając slalomem ze swych podjazdów przed domami, a następnie ćwicząc piruety na jezdniach, które wyślizgały się dzięki temu na jeszcze większy połysk. W Irlandii nikt nie słyszał o oponach zimowych, a łańcuchy kojarzą się tu wyłącznie z Anglikami albo z Halloween, toteż uliczną kwestią życia i śmierci stało się trzymać jak najdalej od innych samochodów, które miały trzykrotnie dłuższą i znacznie bardziej urozmaiconą drogę hamowania.
Pewien mój znajomy Irol, który musiał przyjść do pracy w poniedziałek, ponieważ zostawił w niej samochód, gdy wezwano go na piątkową balangę, zapytał mnie, jak należy jeździć po śniegu i czy to w ogóle jest możliwe. - Wyobraź sobie, że ciągniesz trumnę z Breżniewem po Placu Czerwonym - poradziłem. W czasach mojego dzieciństwa byłem pełen podziwu dla precyzji kierowców, którzy obsługiwali pogrzeby kolejnych pierwszych sekretarzy KC KPZR. Sunęli przed trybuną honorową, jakby mieli stopę na igle, a nie pedale gazu. Ale mój kolega nie ogarnął tej taktyki - pochodzi z północy, ma więc odmienne wyobrażenie o pogrzebach liderów społecznych. Postanowił zostawić samochód w pracy na kolejny dzień i wrócić do domu piechotą. - Uwielbiam ekstremalne wyzwania - oznajmił, jakby wybierał się na wojnę, energicznie stawiając do góry kołnierz jesionki i przewieszając przez ramię torbę z laptopem, jakby to była taśma z nabojami. Na zewnątrz były trzy centymetry śniegu i nie zamierzał cofnąć się przed niczym, by pokonać siły
natury.
Inna znajoma zadzwoniła do biura z przerażeniem, że nie może wyjechać z garażu, ponieważ na podjeździe leży to coś, co jest białe i śliskie i po tym jej samochód zjeżdża z powrotem tam, skąd przyjechał. Kazałem jej pójść do kuchni po sól i rozsypać ją przed garażem. - Tak, jasne. Sól przed garażem - powiedziała. - To naprawdę przykre, Piotrze, że robisz sobie jaja, kiedy sprawa jest poważna. Sprawa była bardzo poważna. Koleżanka nie przyszła do pracy przez osiem dni. W tym czasie moi sąsiedzi opanowali sztukę odgarniania śniegu miotłami, a na ulice z braku drogowców skierowano aparat przemocy. Gwardziści uzbrojeni w łopaty odśnieżyli chodniki w centrum miasta i parking dla premiera, a zdjęcia upamiętniające ich bohaterską akcję pojawiły się na czołówkach wszystkich porannych gazet. Ale reszta Dublina wciąż pozostawała zamrożona bombardowaniem wielkiego ptaka. Z powodów nie do końca oczywistych zamarzły nawet wodociągi, przez co w niektórych częściach miasta odcięto dopływ wody. Irlandzkie nastolatki odkryły
cudowną moc rzucania kulkami śniegowymi w samochody, zaś polscy kierowcy, którzy jako jedyni pozostali na placu boju, przypomnieli sobie jak dziarsko jest pobluzgać na nastolatków, rzucających w samochody śnieżkami, a także poudawać, że się ich goni.
Wielu Irlandczyków pochorowało się sromotnie w kontakcie ze śniegiem, ponieważ wyszło na jaw, że jest nie tylko biały i śliski, lecz także zimny. Z Wielkiej Brytanii nadeszło potwierdzenie od ekspertów, że tak właśnie jest i że sypanie śniegu solą to wcale nie żart. Irlandczycy bez szemrania uwierzyli, a sól zniknęła z półek i pojawiły się głosy, że podobno można też posypywać śnieg pieprzem, a nawet papryką. Piasku nie użyto, ponieważ najpierw trzeba by było wydobyć go spod śniegu i rozmrozić.
Zima zostawiła też po sobie brutalne żniwo w sferze tekstyliów, bo okazało się, że w życiu Irlandczyka są takie chwile, kiedy musi założyć czapkę i skarpety. Polska myśl techniczna usiłowała również objawić Irlandczykom wynalazek kalesonów, ale z Wielkiej Brytanii nie nadeszły ekspertyzy, że to nie żart i że istotnie można je nosić. Nikt więc nie uwierzył, że kalesonom należą się jakieś specjalne honory. Przyzwoity odlot ciągnął się tak przez trzy tygodnie albo i dłużej, następnie śnieg roztopił się i nastąpiła ogólnokrajowa powódź, jakby było mało nieszczęść w tej zjawiskowej krainie.
Dziś, gdy wspominam te straszne dni, wciąż jest ubiegła niedziela, ponieważ niniejszy felieton ma się ukazać dopiero za tydzień. Patrzę z zaciekawieniem przez okno, za którym leży śnieg, a na nim leżą trzej synowie sąsiadów, którzy zbudowali śnieżną fortecę tylko po to, by się w niej wytarzać.
Ciekawe czy ta przedwczesna irlandzka zima złapie na długo. Jeśli to ma być powrót do czasów, gdy Irlandia nie miała szczęścia, a Irlandczycy pieniędzy, to może lepiej niech śnieg czym prędzej stopnieje. Z drugiej strony taką ogromną frajdę mają z niego dzieci. Nie dość, że z nieba lecą lody, to jeszcze można ulepić z nich bałwana.
Dobranoc Państwu.
Z Dublina specjalnie dla Wirtualnej Polski Piotr Czerwiński