Na krawędzi chaosu
Pokonani trzy lata temu talibowie wracają do Afganistanu. Nie po to, by kandydować w pierwszych od 30 lat wyborach parlamentarnych, lecz by zastraszać samą swoją obecnością. Czy eksperyment z demokracją uda się w kraju, w którym o losach państwa rozstrzyga się z karabinem w dłoni?
Zawsze upewnij się, że w twoim pojeździe jest wystarczający zapas żywności i wody – niezależnie od tego, ile jeszcze dnia pracy i podróży jest przed tobą. Zawsze (w ciągu całego roku) miej ze sobą śpiwór i ciepłe przykrycie. Nigdy nie trzymaj pieniędzy w jednej torbie. Dyskusję z policją lub z ludźmi z bronią niech prowadzi kierowca lub tłumacz. Daj mu kopię wszystkich dokumentów. Podczas kontroli nie szukaj niczego nerwowo po kieszeniach, torbach lub w bagażniku samochodu.
Sprawdź, czy działa telefon satelitarny (na komórki nie licz). Są jeszcze wskazówki o tym, co powinno być w apteczce, przestrogi, by z jak największą nieufnością podchodzić do wody, nawet tej z butelek. Są rady, jak unikać tłumu ludzi domagających się „bakszyszu”. Również kategoryczny zakaz wchodzenia na nieznany teren – mogą być miny! Takie rady mają dla kolegów udających się w podróż do Afganistanu najróżniejsze organizacje i stowarzyszenia dziennikarskie. Zaliczają Afganistan do rejonów pierwszej kategorii pod względem niebezpieczeństwa. Praca dziennikarska w tym kraju może kosztować życie. Chociaż nie jest tu tak źle jak w Iraku, to jednak wciąż strefa wojny.
Wszystkie rady mają jeden cel: wbicie do głowy tym, którzy planują wyjazd do Afganistanu, że jest tylko jedna zasada – jak chcesz wrócić stamtąd cało, myśl o bezpieczeństwie i minimalizuj ryzyko. Obowiązuje to wszędzie, ale w Afganistanie w szczególności. Przyzwyczajeni do ponurych obrazów z Iraku zapomnieliśmy, że nie byłoby arabskiej awantury, gdyby w Afganistanie nie było talibów gardzących całym światem, o których przypomnieliśmy sobie dopiero za sprawą samolotów wbijających się w nowojorskie wieże WTC.
Amerykanie dosyć szybko powiązali terrorystów z obozami Al-Kaidy, które znalazły schronienie w Afganistanie. Zażądali wydania winnych i otrzymali lekceważącą dla ludzi Zachodu odpowiedź – nie wydamy Saudyjczyka, bo to nasz gość.
Co było dalej, wiemy – naloty, szybkie akcje sił specjalnych, fanatyzm obrońców Mazar-i-Szarif, ucieczka ben Ladena i przywódcy talibów mułły Omara, radość z upadku religijnego reżimu, nowy prezydent Karzaj, pomoc Zachodu, twarze kobiet bez czadorów, dzieci, których ojcowie przypomnieli sobie, co to jest karuzela. Święta, muzyka i kino, wizyty u golibrodów, ogólna euforia ze zwycięstwa demokracji i zapowiedź, że ona zawsze tutaj pozostanie. Były jeszcze miliardy dolarów wpompowane przez cały system oenzetowskich i pozarządowych organizacji i sprawę Afganistanu powoli zaczął pokrywać kurz zapomnienia. Ale znów za sprawą zbliżających się 18 września wyborów parlamentarnych przypomnieliśmy sobie o tym kraju.
Wyborów parlamentarnych nie było w Afganistanie od 30 lat! Nie ma tam tradycji rozstrzygania losów kraju przy urnach wyborczych. Prędzej z karabinem w dłoni. Na eksperyment niewiernych zgoda mieszkańców jest umiarkowana. I tak wygrają ci, którzy wygrać mają za sprawą wcześniejszych decyzji rad plemiennych. Będzie tak, jak chce głowa rodziny. Są oczywiście niezależni kandydaci, ba, nawet kobiety prowadzące kampanię wyborczą, ale to margines, który nie przesądza o udanym zaszczepieniu na afgańską pustynię delikatnych kwiatów zachodniej demokracji.
Organizatorzy głosowania powołują się na sukces wyborów prezydenckich (a te dla Afgańczyków były jeszcze bardziej egzotyczne, tutaj nigdy nie wybierano prezydentów), w których wzięło udział więcej chętnych, niż spodziewali się Kofi Annan z Goerge’em Bushem. Nie potrafią jednak wytłumaczyć, dlaczego 150 kandydatów na posłów domaga się od władz (wspieranych przez Amerykanów i NATO – tak przynajmniej widzą je Afgańczycy) pełnego poszanowania ordynacji wyborczej. A oni nie proszą o nic więcej, tylko o możliwość prowadzenia zwyczajnej kampanii. A jak kandydatki do parlamentu mają prowadzić kampanię, jeżeli na prowincji nie mogą pokazać własnych twarzy? Afgańska prowincja, a wieśniaków w tym kraju jest więcej niż miastowych, pomału zapomina o zmianach, które pojawiły się wraz z obaleniem talibów. A talibowie wrócili i są siłą, która trzyma w szachu wybory. Nie kandydują, przynajmniej nie bezpośrednio, ale są w stanie wpłynąć na głosowanie. Sympatii dla nich nie kryją wpływowi na wsiach mułłowie i nauczyciele ze
szkół i szkółek, w których przede wszystkim czyta się Koran. Gdy w krótkotrwałej wojnie roku 2001 zwyciężyli Amerykanie i Sojusz Północny, talibowie bynajmniej nie zniknęli. Zniknęła jedynie ich władza polityczna i wojskowa. Przestali kontrolować większy teren. Przywódcy skryli się w niedostępnych górach. Wrócili do swoich szkół do Pakistanu, gdzie są świętymi mędrcami, ale nie przestali istnieć. Teraz znów wracają do Afganistanu.
Sympatii do talibów towarzyszą jednak obawy. Dawni władcy Afganistanu rosną w siłę, a towarzyszy im coraz większy strach. To inny strach niż ten, który nam, intruzom z Zachodu, każe bać się talibów. Nasz lęk budzą zamachy na amerykańskich i natowskich żołnierzy, porwania i zabójstwa pracowników organizacji humanitarnych. Ten strach racjonalny kazał superodważnym Lekarzom bez Granic zamknąć swoją „polową” działalność. – Tam nie możemy spokojnie pracować – powiedzieli szanowani na całym świecie doktorzy, gdy ich kilku afgańskich współpracowników straciło życie. Afgańczycy boją się czegoś innego – gniewu bożego. Ten na ustach mają talibowie i tak samo jak przed laty mówią rodakom i współwyznawcom: – Allah jest wielki, musisz go słuchać. Talibowie nadchodzą ze wschodu. Na terenach, które określa się mianem terytoriów granicznych, nie ma władz ani afgańskich, ani pakistańskich. Z tych pustkowi tak samo daleko jest do Kabulu jak do Islamabadu. Tu rodzą się mułłowie. Tu kształcą się nauczyciele, którzy roznoszą
słowo Allaha do osad, wiosek i miasteczek. Tamtejszy islam ma charakter bardzo szczególny. Kocha i szanuje każdego człowieka, pod warunkiem że ten człowiek kocha bezgraniczną i ślepą miłością Allaha i jego proroka. W tej miłości nie ma miejsca na błądzących i innowierców. To zaledwie niewierni. Ich śmierć raduje Pana tak samo jak kara dla tych wiernych, którzy błądzą. Błądzą, bo golą brody, pozwalają pracować kobietom, robią sobie zdjęcia, oglądają telewizję, a zamiast się modlić, wolą zachodni styl życia.
Talibowie mieli i mają ze sobą nie tylko słowo boże, mają i mieli bicze do publicznej chłosty i kałasznikowy, by kara boska była jeszcze szybsza. Ze swoim Bogiem na ustach talibowie szykują się znów do przejęcia władzy w Afganistanie. Mają już swojego rzecznika. Abdul Latif Hakim, niewidzialny dla swoich dziennikarskich klientów, dobrze wie, jak do nich trafić, ma numery telefonów satelitarnych wszystkich ważniejszych agencji prasowych trzymających swoich dziennikarzy w Kabulu. Gdy przed tygodniem talibowie porwali brytyjskiego pracownika pozarządowej organizacji, który zajmował się remontami dróg, Hakim z nieznanego miejsca poinformował, że porwany był na tyle głupi, że się bronił. Jest ranny, ale oni, talibowie, sprowadzili dla niego lekarza. „Miał broń i telefon satelitarny, więc o jego losie zadecydujemy wkrótce” – oznajmili porywacze.
To nie pierwsze porwanie, do którego przyznali się talibowie. Stąd przekonanie, że chociaż konserwatywni w sposób trudny do opisania, to sztukę nowoczesnego PR opanowali wyśmienicie. A przecież nie zawsze tak było. To, co świat myślał o talibach, było dla nich najmniej ważne. Gdy mając pełnię władzy w Afganistanie, zdecydowali się wysadzić w powietrze jedyne w swoim rodzaju posągi Buddy Chazarażatu, nie interesowali się reakcjami świata. Ważniejsze było przywiązanie do zakazu Proroka pokazywania ludzkich wizerunków niż sankcje ONZ. Ale poniesiona klęska trochę ich zmieniła. To nadal nie jest zwarta organizacja, lecz wciąż styl życia i myślenia wyniesiony z koranicznych szkół północno-zachodniego Pakistanu. To przywiązanie do Świętej Księgi, w którym nie ma miejsca na interpretacje – ważne jest to, co w niej zapisano. A tam zapisano właśnie receptę na błogosławione życie, po którym jest zbawienie w raju.
Owszem, w tej filozofii jest miejsce na dżihad i samobójcze zamachy, ale ważniejsze jest życie warte naśladowania. Do tego można przecież zachęcić współwyznawców. Batem lub egzekucjami da się okazać łagodne lub groźne oblicze Allaha. Władza życia należy do nauczycieli. Do nich, przewodników – talibów – czyli „tych, co poszukują prawdy”, należy wszystko.
Talibowie wracają jako partyzantka, ale w tej profesji są słabi. Coraz więcej jest ataków na żołnierzy sił międzynarodowych, wybuchają bomby pod samochodami afgańskich policjantów. Giną przybysze z zagranicy. Nie jest to jednak walka na skalę, jaką z Rosjanami prowadzili mudżahedini w latach 80.
Amerykanie jednak czują respekt nawet przed tak słabą formacją. Generał Jason Kamiya, dowodzący wojskami USA w Afganistanie, przyznał niedawno, że talibowie reorganizują się i masowo rekrutują nowych bojowników. Niedoświadczeni młodzi chłopcy przeszli intensywne treningi partyzanckie i teraz przed wyborami wyruszają w teren. Tak wieści wojskowy, który w następnym zdaniu dodaje, że talibowie „nie przejdą”. „Mamy wystarczająco duże siły, by zapewnić Afgańczykom bezpieczne wybory”. Rzeczywiście, Amerykanie mają tam 20 tys. ludzi, NATO – 10 tys., do których trzeba doliczyć prawie 30-tysięczną afgańską armię i 55 tys. policjantów. To niemało. Ilu bojowników mają talibowie? Szacunki są różne. Od 2 do 20 tys. – mówią specjaliści, ale analitycy nie boją się liczebności tej armii. Rzecznik talibów mułła Latif Hakim zapowiedział, że nie będzie ataków na punkty wyborcze. Nie będą tam wybuchać bomby detonowane przez samobójców. – Przecież tam będą cywile i zwykli mieszkańcy – mówił w rozmowie telefonicznej z agencyjnymi
dziennikarzami Hakim. – Jesteśmy przeciwko wyborom i przeciwko polityce rządu, jednak nie chcemy atakować w czasie głosowania, żeby nie ucierpieli niewinni ludzie.
Talibowie tak samo postąpili podczas wyborów prezydenckich. Nie było ataków i świat zachwycił się sukcesem Hamida Karzaja. Ale władza państwowa w Afganistanie to więcej niż iluzja. Ogranicza się do Kabulu i najbliższej okolicy.
W innych wielkich miastach rządzą „baronowie wojen”, dowódcy polowi. Bardzo często ci sami, którzy prowadzili jeszcze mudżahedinów przeciw Rosjanom. Najczęściej mówi się, że za stanowiska w rządzie centralnym, za pieniądze i tytuły Karzaj kupił sobie ich lojalność. Ale może też być odwrotnie – to oni kupili sobie spokój i wolną rękę za czysto formalne uznanie władzy Karzaja. Słaba władza centralna to tylko krok od chaosu. To w zamęcie wojny domowej, gdy w Afganistanie po wygnaniu Sowietów plemiona, klany i rodziny walczyły ze sobą, mogli zwyciężyć talibowie.
Teraz znów ludzie dają im posłuch, bo w kraju robi się coraz mniej bezpiecznie, nie ma pracy i zaczyna przeważać przekonanie, że świat znów zapomniał o Afganistanie. Pomoc międzynarodowa grzęźnie w stolicy, nadal panuje bieda. Tak jak przed laty talibowie w miejsce podważanych praw ludzkich proponują jedynie prawdziwe prawa boskie. W osadach, gdzie nie ma gazet, radia czy telewizji, to nauczyciel, mułła nadal określa, jak ma żyć wspólnota. Także to, na kogo ma głosować.
Piotr Górecki, reporter TVP