Polska"Na haju" w naszym kraju - skąd popularność dopalaczy?

"Na haju" w naszym kraju - skąd popularność dopalaczy?

Widmo dopalaczy krąży po Polsce. Wszystkie potęgi połączyły się przeciw temu widmu: rząd i Kościół, policja i Monar, wybitni koszykarze i szlachetni terapeuci... Czy to tylko temat zastępczy dla rządzących? Zadaje pytanie Michał Sutowski w cotygodniowym felietonie dla Wirtualnej Polski.

"Na haju" w naszym kraju - skąd popularność dopalaczy?

29.09.2010 | aktual.: 01.10.2010 12:26

Miejscy urzędnicy wprost zapowiadają nękanie obywateli. Klientów będą legitymować, na sprzedawców nasyłać kontrole. Przedsiębiorcom wypowiadać umowy najmu. A w mediach się zrobi nagonkę. Czy to reportaż z rosyjskiej prowincji? A może z włoskiego Południa, gdzie wszystkie urzędy przejęła mafia?

Sprawa jest dużo bliższa. Prawie jak u klasyka: widmo dopalaczy krąży po Polsce. Wszystkie potęgi połączyły się przeciw temu widmu: rząd i Kościół, policja i Monar, wybitni koszykarze i szlachetni terapeuci... Jeśli prześledzić doniesienia z ostatnich tygodni, można dojść do wniosku, że cała Polska jest na wielkim haju. „Bezkarni kierowcy na dopalaczach”, „gimnazjaliści po dopalaczach w ciężkim stanie”, „Łódź walczy z dopalaczami”, „brał dopalacze i się powiesił” czy – najciekawsze – „młodzież pomodli się o likwidację dopalaczy”. To wszystko nagłówki z ostatniego tygodnia. A zatem – kolejny temat zastępczy? W końcu nie ma już krzyża pod Pałacem, Smoleńsk zaczyna się wszystkim powoli nudzić, media nie mogą żyć samym Palikotem...

Wydaje się jednak, że problem tkwi gdzie indziej. Niemal każdy rząd potrzebuje tzw. dogodnych wrogów. Takich, których wszyscy się boją („to może spotkać i twoje dziecko!”), których nikt nie będzie bronił („dilerów popierasz?!”) i – co najważniejsze – których nigdy skutecznie nie da się zwalczyć metodą represji. Bo gdyby się udało, nie byłoby obiektu nagonki. Koniecznej, gdy mamy kryzys, aferę korupcyjną albo – po prostu – rząd nic nie robi. Sarkozy ma Romów, Berlusconi uchodźców z Afryki, Tusk próbował z pedofilami, ale nie wyszło, z handlarzami dopalaczy powinno pójść lepiej. Czy chodzi więc o sztuczny, pozorny problem? Spisek Platformy przeciwko biednym sklepikarzom? Nie – chodzi o problem realny. Tylko że, jak w starym dobrym PRL, system zwalcza problem, który sam spowodował.

Tzw. dopalacze (w USA nazywane „smart drugs”) – legalne substancje, które wywołują euforię, pobudzają, czasem zmieniają świadomość – nie są niewinne. Są przede wszystkim niepewne, dużo mniej przewidywalne niż marihuana czy amfetamina, o alkoholu nie wspominając. W przypadku uczuleń lub przedawkowania lekarze często nie wiedzą co robić. Nie ma nad nimi kontroli – z powodu absurdalnego prawa sprzedawane są jako... przedmioty kolekcjonerskie. Coś, jak znaczki albo motyle na szpilce – oficjalnie służą do położenia na półce i oglądania. Czasem faktycznie szkodzą – dzieciaki mieszają je ze sobą, z piwem, z marihuaną. Mocna impreza, niedobra kombinacja chemiczna – i nieszczęście gotowe.

Rząd walczy z dopalaczami zakazując sprzedaży kolejnych substancji chemicznych – nietrudno się domyślić, że w tej branży produkcję nietrudno przestawić na nowe tory. W zabawie w kotka i myszkę chemik zawsze będzie szybszy od np. urzędnika z ministerstwa zdrowia. I choć zakazano nawet obrotu sokiem z jakiegoś gatunku meksykańskiego kaktusa, którego w Polsce nikt na oczy nie widział – producenci „koko” czy innych „tajfunów” wciąż są o kilka długości z przodu. Widząc daremność tych wysiłków, władze inspirują metody nieformalne – na granicy prawa, czyli po prostu administracyjne nękanie sprzedawców i klientów przez uciążliwe kontrole. Księża organizują zbiorowe modlitwy (ostatnio w Stargardzie Szczecińskim), dyrektorzy wpuszczają Monar na szkolne pogadanki, ktoś nawet maluje kontury zwłok przed sklepami z dopalaczami w Łodzi.

I co z tego wynika? Nic – poza samozadowoleniem ministrów, radnych, księży i nauczycieli. I jeszcze rodziców przeświadczonych, że państwo wreszcie coś robi. Popyt nie spada. Kampanie z nauczycielem i księdzem w tle raczej śmieszą niż przekonują kogokolwiek. Tyle tylko, że „chemiczny” wyścig z ustawodawcą sprawia, że nasi gimnazjaliści łykają coraz dziwniejsze substancje, których nikt już nie kontroluje. Szykany pod sklepem nie zniechęcają do brania, tylko zmiany dostawcy, np. na starego dilera.

Co można zrobić? Całkiem sporo. Zamiast spychać problem pod dywan (a raczej do bramy i na klatkę schodową) pomyśleć nad jego sensowną kontrolą. Przebadać rzeczywiste działanie substancji, których dziś się hurtem zakazuje. Dopuścić najbezpieczniejsze z nich – wiele leków przeciwbólowych czy antydepresantów ma gorsze działania uboczne. Nie tworzyć fikcji („przedmioty kolekcjonerskie”?!), tylko kontrolować obrót „środkami psychoaktywnymi”. Zamiast tworzyć kolejne podziemie (mamy już narkotykowe, aborcyjne...), nałożyć na produkt akcyzę i sprzedawać – od 18. roku życia – z nalepką co tabletka zawiera, jak działa i z czym nie mieszać. Choćby w aptekach.

Banały? Nie w tym kraju, nie z tym rządem. Zamiast pisać o skłonnościach samobójczych po zażyciu dopalaczy – myląc skutek z przyczyną – lepiej postawić pytanie, dlaczego ludzie tak chętnie uciekają od rzeczywistości. Przecież „zielona wyspa” rośnie w siłę, a ludzie żyją dostatniej.

Michał Sutowski dla Wirtualnej Polski
Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (129)