My, millenialsi. W końcu mamy swój "stan wojenny"© Agencja Gazeta

My, millenialsi. W końcu mamy swój "stan wojenny"

Joanna Kocik
20 marca 2020

Urodziłam się w 1987 roku. Nie wiem, co to kolejki w sklepach, brak towaru na półkach, zamknięte granice. I do niedawna nie wiedziałam, co to strach przed jutrem.

Tak, wiem, co powiecie. Że obecnej sytuacji nie można porównać ze stanem wojennym. Przecież siedzimy na home office ledwie od kilku dni, jesteśmy na bieżąco z całym światem, a sklep pod blokiem otwarty i zaopatrzony w piwo, nachosy oraz (wbrew obawom) papier toaletowy. Nie grozi nam interwencja obcych wojsk, internowanie ani cenzura. Nadal żyjemy w - przynajmniej z pozoru - wolnym kraju.

Facebook pęka jednak od narzekań na to, że od tygodnia jogę musimy uprawiać w domu, a wizyty w muzeach odbywać online. Tak jakbyśmy wcześniej ganiali na wystawy dwa razy w tygodniu, a na jogę cztery. Jedna za drugą wykwitają samopomocowe grupy: wsparcia psychicznego, porad prawnych, zabaw z dzieckiem w domu, ćwiczeń ruchowych, kursów szydełkowania, wirtualnych wycieczek po Puszczy Białowieskiej. Gdyby z odległej galaktyki podglądał nas jakiś kosmita, pewnie kazałby nam puknąć się w głowę. "Ludzie, cztery dni na chacie i już nie dajecie rady? No bez przesady".

Żeby było jasne: wcale nie uważam, że przesadzamy. Sytuacja jest nowa i trudna. Wirus, na którego nie ma na razie lekarstwa, rozprzestrzenia się błyskawicznie i dla wielu osób jest śmiertelny. Zamknięto szkoły i uczelnie, kina i teatry, kawiarnie i restauracje, w których dotąd toczyła się spora część naszego życia. Jak pokazuje przykład innych krajów, godzina policyjna czy zakaz przemieszczania się nie są wcale tak wielką abstrakcją, jak nam się wydaje. I po prostu nie wiemy, jak się w tej sytuacji odnaleźć, jak się z nią oswoić.

Obraz
© Agencja Gazeta

Bo wiecie, jestem z tych, o których mówi się "millenialsi" - urodzeni pod koniec ubiegłego millenium - tylko co to właściwie znaczy? Co mamy ze sobą wspólnego? Że urodziliśmy się między 1980 a 1996 rokiem? Że chodziliśmy – a i to nie wszyscy - do gimnazjum? Że jeździliśmy na Erasmusa? Że o etacie to kiedyś gdzieś słyszeliśmy? A może łączy nas Netflix? Tinder? Może najlepiej określą nas nazwy aplikacji w smartfonie: pokolenie Uber Eatsa, Instagrama, Pinteresta i YouTube’a?

Nie przeżyliśmy dotąd sytuacji, która zagrażała naszemu życiu, zdrowiu naszych najbliższych, rodziców, dziadków. Sytuacji, w której trzeba określić się wobec zagrożenia, na które nie mamy wpływu – ani jako jednostki, ani społeczeństwo.

Takim doświadczeniem nie był przecież ani oglądany głównie w telewizji atak z 11 września 2001 roku, ani kryzys gospodarczy roku 2008. Ani tym bardziej katastrofa smoleńska. Była wprawdzie chwila, gdy mówiło się o pokoleniu JP2, ale poczucie zjednoczenia szybko wyparowało. Pamiętam, byłam wtedy w liceum, ubraliśmy się na biało i przynieśliśmy świece. Zapał zgasł jednak równie szybko jak one: dziś wiele osób, które szczerze płakały po papieżu, jest bardzo daleko od Kościoła, także ze względu na tło pontyfikatu Jana Pawła II, związane z brakiem debaty o pedofilii wśród duchownych.

Sądziłam, że być może definiującym nas doświadczeniem będzie nadciągająca katastrofa klimatyczna. Że to ona zmieni świat, jaki znamy i dotknie tam, gdzie boli. Zachwieje naszym poczuciem bezpieczeństwa, wymusi ograniczenie podróży, wywinduje ceny na sklepowych półkach. Sprawi, że tygodniami nie wyjdziemy z domów ze względu na saharyjskie upały albo obezwładniający smog.

Aż przyszedł wirus.

Obraz
© PAP

Dla mnie i, jak sądzę, dla większości ludzi urodzonych w latach 80. ograniczenia nie istniały. Dla osób młodszych ode mnie o kilka lat nie istniały już nawet granice. Ludzie, którzy lecą dziś pierwszy raz poza UE, nie zawsze wiedzą, że muszą mieć paszport, nie wspominając o wizie. Ja pamiętam jeszcze wbijanie stempli i radiowe komunikaty RMF FM o czasie oczekiwania w kolejce w Kołbaskowie, ale wtedy była to jedyna rzeczywistość, jaką znaliśmy. Nie można było jej porównać z jakąś inną.

Przeczytałam dzisiaj o podróży polskiej medalistki olimpijskiej, która z Kalifornii do Warszawy wracała 46 godzin, a na wieść o odwołanym locie, popłakała się i wpadła w histerię. Też bym się popłakała, tak samo, gdybym miała czekać kilka godzin na granicy na wjazd do kraju. Jestem z pokolenia, które za bilet z Warszawy do Oslo płaci mniej niż za bilet z Warszawy do Krakowa, nie mówiąc już o tym, że kupuje go jednym kliknięciem. Z pokolenia, które nie wie, co to trzynaście godzin oczekiwania w Kołbaskowie. Które nie wie, co to "zostań w domu". Wiem raczej, jak to jest w domu tylko spać i brać prysznic, a całą resztę życia prowadzić "na mieście".

Dlatego nie uważam za głupie pytania moich znajomych "a czy myślicie, że pójście na rower w mało uczęszczane miejsce jest bezpieczne?". Nie uważam, że przesadzamy, prowadząc niekończące się wirtualne rozmowy na temat naszego samopoczucia i prób poradzenia sobie z sytuacją. Mam trzydzieści trzy lata i pierwszy raz nie mogę kupić fasoli. Pierwszy raz jestem świadomie w sytuacji, gdy zamknięte są szkoły, uczelnie i granice, a za chwilę czeka nas zakaz zgromadzeń i przesunięte wybory. Przepraszam, k**a, jak tu nie mówić o stanie wojennym?

Dla moich dziadków doświadczeniem definiującym ich pokolenie i determinującym ich życie była wojna. Dla moich rodziców - stan wojenny. Ale wiecie, co oni najbardziej z tych dni pamiętają? Nie terror komunistycznego aparatu władzy (bo stalinizm znają z opowieści), tylko to, że nie było "Teleranka". Nie, że ludzie znikali w niewyjaśnionych okolicznościach, że byli torturowani i przetrzymywani w więzieniu. Pamiętają "Teleranek". Moja mama do dzisiaj przeżywa, że przez stan wojenny nie miała studniówki. I ja ją rozumiem. Moja przyjaciółka za dwa miesiące miała brać ślub we Włoszech. I jeśli z powodu koronawirusa go nie weźmie, to też będzie przeżywać to bardziej niż fakt, że na świecie jest już ponad 200 tysięcy zarażonych. I to jest normalne.

Epidemia koronawirusa będzie, a może już jest, wydarzeniem zmieniającym świat. Ma wpływ na gospodarkę, edukację, służbę zdrowia, transport, międzynarodową politykę. Ale także na nasze indywidualne wybory, emocje, przekonania. Zmieni się nasz styl życia, poziom zaufania do ludzi, stosunki międzyludzkie. Pandemia, która wpływ wywrze tym większy, im dłużej potrwa, może się okazać dla mojego pokolenia tym, czym był stan wojenny - doświadczeniem, które jednoczy.

Spytacie, czy ważne, by pewne rzeczy nazywać. Kategoryzować. Mówić o pokoleniu X, Y, Z. Nie wiem. Wiem, że łatwiej jest pewne rzeczy znieść, jeśli ma się poczucie wspólnoty.

Obraz
© PAP

Patrząc na moją "bańkę" społeczną czuję dumę. Zostaliśmy w domach, poważnie podeszliśmy do zaleceń, zakazów i nakazów rządu, mimo że wielu z nas, delikatnie mówiąc, tego rządu sympatią nie darzy. Organizujemy sobie pomoc, taką, jaką możemy i tak, jak umiemy - nawet jeśli ma być to wylewanie frustracji na Fejsie. Ludzie dzielą się ugotowaną zupą, oferują zrobienie zakupów, wyjście z psem, czytanie bajek online, rozmowę. To dużo. Bo jeśli miałabym wybrać jedną rzecz, która dla nas, millenialsów, jest ważna, to byłaby to komunikacja.

Wiem już, że nie będę w teamie, który nauczy się podczas kwarantanny malowania akwarelami albo wyplatania makramy. Ja jestem raczej w teamie, który najchętniej odłączyłby sobie kroplówkę mediów i po prostu próbował przetrwać, najlepiej w leśnej chatce bez internetu. Nie ukrywam, że boję się tego, co będzie. Że nie będzie miał kto leczyć moich dziadków, skończy się swobodne przemieszczanie się, a my spędzimy długie miesiące w izolacji. To nie są zdefiniowane lęki, ale z grubsza obawiam się, że pandemia potrwa dwa lata i będzie oznaczała koniec swobodnego podróżowania i osobistej wolności. Słabo, że myślę o sobie? Nie wiem. Raczej myślę, że to jak ze studniówką mojej mamy: może i wojsko wyszło na ulice, ale my dalej chcemy tańczyć poloneza.

Dzisiaj w sklepie usłyszałam: "eee, wojnę przeżyliśmy, komunę przeżyliśmy, to i wirusa przeżyjemy'. Wśród starszych osób, jest przeświadczenie, że jakoś to będzie i nie ma się czego bać, a młodzi panikują. I wiecie co sobie pomyślałam? Dokładnie to samo mówili starsi mieszkańcy Czarnobyla po katastrofie. "E, panie, jakie promieniowanie. Przecież tego nawet nie widać".

Obraz
© Agencja Gazeta

Jestem dzieckiem popkultury. Czarnobyl kojarzy mi się głównie z serialem HBO, a stan wojenny - ze zdjęciem kina "Moskwa" i głosem telefonistki, która co chwilę do słuchawki wtrąca: "rozmowa kontrolowana". Mam nadzieję, że za rok, siedząc w jakimś zatłoczonym barze i oglądając Euro 2021 powspominamy sobie, jak fajnie było pracować przez cztery miesiące z domu, ćwiczyć jogę online i zagryzać pizzę dostarczoną na wycieraczkę przez kuriera.

Tymczasem wspierajmy się, bądźmy dla siebie dobrzy i pamiętajmy, że ludzie przetrwali już niejedno i niejedno przetrwają. Być może czekają nas w przyszłości rzeczy gorsze niż koronawirus. Ale czekają nas też rzeczy wspaniałe. Dlatego bądźmy razem. Millenialsi, boomerzy, iksy i igreki. Ludzie.

Źródło artykułu:WP magazyn
koronawirusmillenialsikwarantanna
Komentarze (0)