ŚwiatMroczne oblicze transplantologii. Gangi zwietrzyły lukratywny biznes?

Mroczne oblicze transplantologii. Gangi zwietrzyły lukratywny biznes?

Portoryko stawia na turystykę transplantologiczną, która ma uratować krajowy budżet. Wysoka jakość, niska cena i idealni dawcy - silni, młodzi mężczyźni, często ofiary przemocy i morderstw, które są plagą tej wysepki. To z kolei rodzi wątpliwości, czy przestępczość zorganizowana nie włączy transplantologii do szerokiego wachlarza swoich "usług". Według Światowej Organizacji Zdrowia co dziesiąta przeprowadzona globalnie transplantacji jest nielegalna. I podczas gdy ceny zabiegów osiągają sześciocyfrowe sumy, "dawcy" mogą liczyć na zaledwie ułamek tej kwoty. Po drodze jest więc masa pieniędzy do "zagospodarowania".

Mroczne oblicze transplantologii. Gangi zwietrzyły lukratywny biznes?
Źródło zdjęć: © AFP | Brendan Smialowski
Aneta Wawrzyńczak

To brzmi trochę jak magiczne zaklęcie: otóż w trzy lata zostanie stworzone trzy tysiące miejsc pracy, przyjedzie 30 tysięcy turystów "szczególnej troski", którzy zasilą budżet 300 milionami dolarów. Wszystko dzięki ogłoszonemu niedawno przez władze w San Juan planowi uczynienia z Portoryko regionalnej stolicy "turystyki medycznej", a w szczególności - transplantologicznej.

I tylko czasem ktoś wspomni przelotem, skąd taka wielka szansa dla maleńkiego wyspiarskiego "państewka" (precyzyjnie: autonomicznego terytorium stowarzyszonego Stanów Zjednoczonych). Ano stąd, że spora część portorykańskiego banku organów, to w rzeczywistości kostnice, do których trafiają ofiary rozkręconej do najwyższych obrotów spirali przestępczości. Szczęśliwą, wydawałoby się, dla Portoryko cyfrę trzy trzeba bowiem uczciwie zestawić z liczbą ciemną: prawie 800 ofiarami mordów rocznie (19,2 na 100 tysięcy).

Dobre serca, gorsze wątroby, lepsze nerki

Powiedzieć, że gospodarka i budżet państwowy Portoryko kuleją, to jakby nie powiedzieć nic. One się dosłownie słaniają na nogach - przy czterech milionach mieszkańców to terytorium zamorskie Stanów Zjednoczonych jest zadłużone na ponad 72 miliardów dolarów, a jego dziura budżetowa wynosi 2,5 miliarda dolarów.

Choć turystyka to nie jest najmocniejsze ogniwo (stanowi bowiem około 7 proc. PKB), władze w San Juan i tak zdecydowały się na nią postawić. Być może jest to całkiem rozsądny wybór. Pozbawione naturalnych surowców, w tym energetycznych, z jako tako, ale i tak niewystarczająco rozwiniętym - nawet jak na lokalne potrzeby - rybołówstwem i gospodarką opartą głównie na zakładach produkcyjnych (46 proc. PKB), Portoryko nie jest w stanie samo się wyżywić i ogrzać, a co dopiero rozwijać eksport i łatać przychodami z niego budżetową dziurę.

Tymczasem z tytułu tak zwanej turystyki medycznej co roku do publicznej sakiewki wpada około 80 milionów dolarów. Przybysze głównie ze Stanów Zjednoczonych coraz liczniej szturmują wysepkę. Są zachęceni relatywnie niskimi kosztami zabiegów (które są od 40 do 60 proc. tańsze w porównaniu z tymi przeprowadzanymi "na lądzie"), ich wysokim poziomem i, co najważniejsze w przypadku pacjentów wymagających transplantacji, znacznie krótszym czasem oczekiwania na nowe serce, nerkę czy wątrobę.

W mediach nie brakuje więc opowieści takiej jak ta o Portorykance Carmen z Miami, której 59-letni mąż Paul niecierpliwie czekał na transplantację serca. Za namową znajomych - i mimo wielu obaw - kobieta zdecydowała się w końcu wywieźć męża w rodzinne strony i tam za 350 tysięcy dolarów "kupić" mu nowe serce. Teraz Paul, który jeszcze niedawno nie był w stanie przejść z salonu do łazienki bez silnych duszności, może przejechać ponad kilometr rowerem i spokojnie wejść na kilka schodów.

By zachęcić potencjalnych pacjentów, rząd w San Juan zamierza do połowy 2016 roku wstrzyknąć w turystykę medyczną ponad 3 miliony dolarów - nie tylko w szpitale i kliniki, ale również całą okołomedyczną infrastrukturę, czyli właściwie we wszystko, co klientom z zagranicy czy Stanów może przyjazd i pobyt w Portoryko umilić. Jednocześnie przedsiębiorcy z branży turystycznej i usługowej mogą liczyć na olbrzymie ulgi podatkowe, m.in. nawet do 90 proc. ulgi w dochodowym podatku i tyleż samo w podatku od nieruchomości i posiadanych dóbr.

Rząd też zaczął już szafować danymi, które mają przekonać sceptycznych wobec poddania się zabiegowi na wyspie pacjentów: serca z Portoryko nie ustępują "jakością” tym przeszczepianym na kontynencie, wątroby wytrzymują co prawda nieco krócej, ale już nerki - dłużej.

Idealni dawcy w patologicznym systemie

Szkopuł w tym, że potencjał Portoryko tkwi w makabrycznych statystykach: karaibska wyspa, według obliczeń FBI, ma niebotycznie wysoką skalę przestępczości i odsetek ofiar morderstw prawie pięciokrotnie większy niż całe Stany Zjednoczone. - Dawcy to zabici w wypadkach drogowych albo od strzałów w głowę, bo w Portoryko, niestety, mamy bardzo wysoki wskaźnik przestępczości - mówi w rozmowie z Reutersem dr Ivan Gonzalez-Cancel, dyrektor centrum transplantacji serca w Cardiovascular Center of Puerto Rico and the Caribbean.

Większość z ofiar to dawcy idealni: młodzi (18-30 lat), silni i zdrowi mężczyźni, których organami można obdzielić kilku potrzebujących (i bogatych) turystów. I tu pojawia się ryzyko, które niewielu jeszcze bierze pod uwagę: co, jeśli na transplantacyjnym boomie postanowią dorobić się ci, którym wcale nie leży na sercu ludzkie życie, a czysty zysk?

Między bajki, a konkretnie: legendy miejskie, trzeba włożyć krążące po niemal całej Ameryce Łacińskiej od prawie 30 lat opowieści o nieznanych z nazwiska, a nawet imienia, znalezionych na wpół przytomnych w hotelowych łazienkach wypełnionych lodem ofiarach kradzieży organów (zazwyczaj nerek). Nie ulega jednak wątpliwości, że w Ameryce Łacińskiej nielegalny obrót nimi wciąż kwitnie.

Za walkę z handlem żywym towarem, dla którego Portoryko jest jednocześnie "magazynem", "hurtownią" i "rynkiem zbytu", władze wyspiarskiego terytorium zabrały się stosunkowo niedawno, wcześniej o procederze przebąkiwał coś tylko amerykański Departament Stanu, lokalny rząd "dyplomatycznie" nabierał zaś wody w usta. W 2012 roku w nowelizacji art. 160 kodeksu karnego do jednego, bardzo pojemnego worka, wrzuciły, oprócz m.in. nielegalnych adopcji, przymusowej pracy i małżeństw, wykorzystywania seksualnego, także nielegalne pozyskiwanie organów, nawet za zgodą "dawcy".

Kwestią czasu pozostaje więc, kiedy i przestępcy znajdą dla siebie czarnorynkową niszę i motywem morderstw nie będą już nie tylko narkotyki (obecnie szacuje się, że 80 proc. najcięższych zbrodni jest z nimi powiązane), ale i okazja, by przekupić tego i owego w kostnicy i uszczknąć dla siebie coś ze strumienia pieniędzy zdesperowanych oczekiwaniem na organy pacjentów z zagranicy.

Trudne pole działania dla mafii

W grudniu 2013 roku "Tribuna Puerto Rico" donosiła o co najmniej 13 ofiarach porwanych "na organy". I raczej nie była to dziennikarska kaczka, bo dziennik opierał się na konkluzjach wspólnego raportu Biura Narodów Zjednoczonych ds. narkotyków i przestępczości i portorykańskiego Biura Dochodzeń Sądowych. I to na stosunkowo długo przed ogłoszeniem przez władze w San Juan planu uczynienia z Portoryko lokalnego zagłębia transplantacyjnego.

Eksperci są jednak zgodni: rozkwit transplantacyjnej mafii to wyjątkowo czarny i skomplikowany scenariusz, na który nikt przy zdrowych zmysłach się nie porwie. - Czemu grupy przestępcze miałyby tracić energię i czas na tak skomplikowane logistycznie zabiegi, skoro mają całe mnóstwo innych okazji (do nielegalnego zarabiania), znacznie łatwiejszych, stałych i bardziej lukratywnych - pytał retorycznie w rozmowie z "El Confidencional" profesor Francisco Cortázar, ekspert zjawisk społecznych z Uniwersytetu w Guadalajarze.

Wątpliwości, (co prawda w przypadku Meksyku), rozwiewają też doktor Luis Eduardo Morales, prezes Meksykańskiego Towarzystwa Transplantacyjnego (SMT) i doktor Fernando López Neblina.

Pierwszy zauważa, że w przypadku nielegalnego pozyskiwania organów ryzyko byłoby nieproporcjonalnie wysokie do efektywności - po prostu śmiertelność wśród "dawców" , a nawet pacjentów byłaby "ekstremalnie wysoka", nie mówiąc o marnowaniu "materiału", bo dla nerki "data przydatności" wygasa po 24 godzinach, dla wątroby po 12, a dla serca - po zaledwie czterech.

Drugi z kolei roztacza wizję niezwykle skomplikowanej i trudnej do logistycznego ogarnięcia siatki powiązań i konspiracji. - Przemytnicy musieliby stworzyć sieć setek osób zaangażowanych w proceder, by wybrać dawcę odpowiedniego dla klienta, dostarczyć go do wysoko wyspecjalizowanego szpitala i mieć na swoich usługach grupę 25 specjalistów, od chemików po anestezjologów, dyspozycyjnych 24 godziny na dobę - zauważa.

Konkluzje meksykańskich ekspertów można spokojnie uogólnić na cały region, a właściwie świat.

Nieczysty biznes

Turystyka transplantacyjna być może uzdrowi budżet państwowy, ale tych domowych już raczej nie. Przynajmniej nie oficjalnie. Przy 15 proc. bezrobociu i ponad 40 proc. mieszkańców wyspiarskiego terytorium żyjących poniżej granicy ubóstwa, można tylko czekać, aż rozrośnie się czarnorynkowa gałąź transplantologii. Tak jak w innych częściach świata, znajdą się desperaci gotowi sprzedać nerkę czy kawałek wątroby w zamian za zapewnienie przetrwania, przynajmniej na jakiś czas, swojej rodzinie.

Statystyki są bowiem nieubłagane: według Światowej Organizacji Zdrowia co dziesiąta z około 100 tysięcy przeprowadzanych globalnie transplantacji jest nielegalna. I podczas gdy ceny zabiegów osiągają sześciocyfrowe sumy, "dawcy" mogą liczyć na zaledwie ułamek tej kwoty - od tysiąca do trzech tysięcy dolarów. Po drodze są więc do zagospodarowania setki tysięcy dolarów (licząc od jednego pacjenta), którymi chętnie "zaopiekują się" lokalne mafie.

Może się więc okazać, że wielki plan załatania budżetowej dziury turystyką medyczną, a konkretnie transplantologiczną, zrobi jeszcze większą wyrwę w życiach mieszkańców wyspiarskiego terytorium.

Tytuł, lead i śródtytuły pochodzą od redakcji.

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (50)