Mówią o nich: lekarze gorszego sortu. Tak wyglądają kulisy pracy ratownika
Ratownik medyczny pamięta pierwszą śmierć. Reszta zgonów to już tylko statystyki.
15.03.2017 11:30
Nocna zmiana zaczyna się o 19.00. Po małym korytarzu stacji ratownictwa medycznego kręci się kilkanaście osób. - Przekazujemy sobie zmianę - tłumaczy mi Agata. Ma 27 lat i jest kierowniczką zespołu. Ratownictwem medycznym zajmuje się od 13 roku życia.
"Dziesiątka, dziesiąty"
System jest prosty. Dyspozytor siedzi piętro wyżej, odbiera zgłoszenie i przekazuje je przez głośnik. To wtedy w pokoju zespołu rozlega się "dziesiątka, dziesiąty", powtórzone na wszelki wypadek hasło, na które czeka zespół numer 10. Kierownik podchodzi do drukarki i zabiera kartę wyjazdową. Jest na niej adres, opis wezwania i kod pilności. Albo 1 - na sygnale, stan bezpośredniego zagrożenia życia, wyjazd w ciągu minuty, albo 2 - stan zagrożenia zdrowia, wyjazd w ciągu kilku minut.
- Mamy wyjazd na ulicę. Mężczyzna, leży, ma wybite zęby - mówi Agata.
- Na pewno jest pijany - dodaje Piotrek, kierowca. Szybko, ale bez emocji wsiadają do karetki.
Na miejscu jesteśmy pięć minut później, pod ścianą kamienicy siedzi mężczyzna. Czuć zapach wódki, z ust cieknie mu stróżka krwi. Wywiad, opatrywanie rany, kilka słów zamienionych z funkcjonariuszami straży miejskiej. Pacjent odmawia przewiezienia do szpitala, nie chce pomocy.
- Bez jego zgody nie możemy go zabrać. Zbadaliśmy jego parametry życiowe. Wszystkie są w normie i nie ma widocznych obrażeń, które wymagałyby chirurgicznego zaopatrzenia - mówi mi Agata. Ale ratownicy nie mogą zostawić go na ulicy. Tym bardziej, że pijany stwarza zagrożenie. - Dlatego straż miejska zawiezie go na Kolską - mówi Agata. To prywatny szpital. Za jedną noc trzeba zapłacić ponad 300 złotych.
Takich wezwań nie lubią najbardziej. Mają poczucie, że w tym momencie mogliby być tam, gdzie ich naprawdę potrzebują. - My ratujemy życie, a nie leczymy z bólu brzucha czy nietrzeźwości - i dopiero w tym momencie Agata okazuje emocje w głosie.
"Traktują nas jak taksówkę"
Wracamy do stacji, Agata wypełnia jeszcze kilka papierów. I opowiada, że to nie jest praca na całe życie. - Kilka razy dziennie dźwigamy po kilkadziesiąt kilogramów. Pracujemy na kilka etatów, bo za pensję z jednego miejsca nie da się wyżyć - mówi. Do drugiej pracy ratownicy idą zwykle po 24-godzinnym dyżurze w karetce. Mogą, bo są zatrudniani na działalność gospodarczą. Według pracodawcy inna opcja nie wchodzi w grę.
Przy zawodzie trzyma ich wyłącznie pasja, ale każdy myśli o przyszłości. Jedni wykładają na uczelniach, inni mają drugi fach. Agata skończyła fizjoterapię i pracuje z autystycznymi dziećmi. Piotrek ma za sobą studia pielęgniarskie i za jakiś czas chce zakotwiczyć się w szpitalu. Wszyscy ratownicy, z którymi rozmawiam tej nocy, mają też w sobie dużo żalu. - Bo ludzie traktują nas jak taksówkę.
Wspominają niedawne wezwanie. - Duszności, więc jedziemy na sygnale. Wchodzimy do mieszkania, a starsza pani siedzi sobie na krzesełku. Nie widać, żeby coś jej dolegało. Pytam, co się dzieje. "Proszę zawieźć mnie do szpitala do Leśnej Góry". Nie dało jej się przetłumaczyć, że to telewizyjna fikcja. Krzyczy i robi raban, mówi, że napisze na nas skargę. Więc co mieliśmy zrobić? Zapraszamy ją do karetki i krążymy po małej miejscowości, zastanawiając się, co dalej. Zatrzymałem się na postoju taksówek. Pytam kierowcę, którędy do szpitala w Leśnej Górze. Na szczęście wykazał się sporą przytomnością i powiedział, że sam ją tam zawiezie. Starsza pani była zadowolona, a my mogliśmy jechać do kogoś, kto rzeczywiście potrzebował naszej pomocy.
Po karetkę ludzie dzwonią nawet z powodu bólu brzucha. Choć mogliby iść do przychodni. - To jakiś absurd. Ale nic nie możemy z tym zrobić - mówi Agata. Przed zmianami przepisów ratownicy medyczni mogli wystawiać mandaty za nieuzasadnione wezwanie karetki. Teraz mają związane ręce.
Kolejne wezwanie. Ulica, rana kłuta nożem, kod pilności: 1. - Teraz uważaj - mówi do mnie Piotrek. Po minucie wszyscy jesteśmy już w karetce. "Zapnij pasy. Jedziemy" - słyszę.
Jedno życie do przodu
W drodze zespół Agaty dostaje informację przez radio. - Wzywający pomylili adres. Norma - mówi Piotrek. Ale tam, gdzie nas wezwano, też nie ma nikogo dźgniętego nożem. Ratownicy podchodzą do sprzedawcy fast food-u. Tłumaczy, że była bójka, był nóż i przyjechała policja. Tyle.
Agata kontaktuje się jeszcze z funkcjonariuszami. Rzeczywiście, przyjechali na miejsce, zatrzymali kilka osób, ale żadnej rany kłutej nie było. - Ludzie wzywają nas, zanim zorientują się w sytuacji. My jedziemy na sygnale, spieszymy się jak szaleni, bo ktoś za chwilę może stracić życie, a na miejscu okazuje się, że nie ma ani żadnego poszkodowanego ani osoby, która wzywała karetę - opowiada.
W drodze powrotnej opowiadają o śmierci. - Nie liczę zgonów na moich rękach - mówi Kuba. Piotrek mu przytakuje i dodaje, że to nieodłączna część ich pracy. Sebastian pierwszej śmierci nie zapomni nigdy. - To był mój kumpel ze straży pożarnej. Byliśmy nad jeziorem, zaczął się topić. Wyciągnąłem go z wody, szybka reanimacja. Nie udało mi się.
- Staramy się o tym nie myśleć. Mam w głowie to, że jutro jest kolejny dzień, kolejne wyzwanie i może jedno życie do przodu - opowiada Agata.
To jak radzicie sobie z tymi wszystkimi emocjami? - pytam.
- Gdy gnieciesz kogoś przez 1,5 godziny, musisz mieć zimną głowę i być maksymalnie skupiony. Nic nie da ani mnie, ani poszkodowanemu, gdy będę nad nim płakać. Ja mam robić swoje. Dlatego emocjonalne osoby nie nadają się do tej roboty - mówi Kuba. Dodaje, że ratownictwo nie jest jego powołaniem. - Gdyby tak było, kumulowałbym w sobie te emocje i przynosiłbym pracę do domu. A tak nie jest. Dlatego ratownictwo jest po prostu moją pasją - kończy.
Pijana ulica
Do nieuzasadnionych wezwań jedziemy tej nocy jeszcze dwa razy. Najpierw na komendę policji na Dworcu Centralnym. Mężczyzna z zaburzeniami psychicznymi. Nie ma myśli samobójczych, czuje się dobrze. Znów nie ma żadnych przesłanek medycznych, by go zabrać. Do szpitala psychiatrycznego powinni odwieźć go policjanci, ale obowiązek zrzucają na karetkę. Zespół Agaty jest wściekły.
Kolejne wezwanie: nieprzytomny, leży, prawdopodobnie brał narkotyki. Jeden rzut oka na pacjenta i Piotrek określa, że chłopak nic nie brał. Jest po prostu nieprzytomnie pijany. Na wszelki wypadek robią kilka badań. Wszystko w normie. Oprócz upojenia alkoholowego, nic mu nie jest.
Chłopaka udaje się ocucić i wydusić z niego kilka odpowiedzi. Przez cały dzień zjadł dwie kanapki i banana, a później zalał to wódką. Nie ma mowy o odwiezieniu do szpitala, ale jego znajomi robią raban. Krzyczą na ratowników i policjantów. Nie potrafią zrozumieć, że gdy pacjent jest pijany i nie ma medycznych wskazań, nie może zostać odwieziony do szpitala. Albo trafia na słynną Kolską, albo pod opiekę osoby bliskiej, koniecznie trzeźwej, która musi podpisać papierek o przejęciu odpowiedzialności. Znajomi się wymigują. Chłopak wstaje o własnych siłach i chwiejącym krokiem wysiada z karetki.
Sen na czuwaniu
Na stacji mają dla siebie trzy miejsca. Pokój, kuchnię i palarnię. We wszystkich trzech rozmawiają wyłącznie o pracy. Znowu bez emocji. Tłumaczą, że nie przywiązują się do pacjentów. Denerwują się tylko wtedy, gdy opowiadają o reakcjach ludzi. - Traktują nas jak medyków niższej kategorii. "Proszę mnie zawieźć do lekarza, proszę mi wypisać receptę, wy się nie znacie, kim wy jesteście, żeby o tym decydować" - to zdania, które słyszymy codziennie - mówi Agata.
Minęła 3.00 w nocy. Czas na krótką drzemkę. - Na nocce nigdy nie zapadamy w głęboki sen, bo nawet za 10 minut możemy zostać wezwani. Jesteśmy na czuwaniu. Zdarza się, że przez kilka godzin nie wracamy do stacji, tylko jeździmy od wezwania do wezwania - mówi Piotrek. Do zakończenia dyżuru mają jeszcze cztery godziny. - Najgorsze jest to, że tak rzadko słyszymy od ludzi "dziękuję" - mówi Agata.