Miotacz gazu
Oglądaliśmy tę scenę w setkach filmów. Terrorysta chwyta dziecko, przykłada mu lufę do skroni i żąda od trzymających go na muszce policjantów, by natychmiast odłożyli broń, bo w przeciwnym razie zastrzeli dzieciaka. Kiedy policjanci odrzucają broń, terrorysta zabija zarówno ich, jak i zakładnika. Przegrywa dopiero wówczas, kiedy sprytny gliniarz mówi mu: "Zastrzel szczeniaka, nie zależy mi na nim, ale na tym, by potem rozwalić ciebie". Ta scenka jest kwintesencją terroryzmu. Groźba uczynienia krzywdy ma zmusić osobę terroryzowaną do zachowań zgodnych z oczekiwaniami terrorysty. Podobnie działają szantażyści terroryzujący osobę publiczną groźbą opublikowania kompromitujących fotografii i politycy sięgający po tzw. haki. Rzadko jednak podobne metody stosują cywilizowane państwa w wielkiej polityce.
09.01.2006 | aktual.: 09.01.2006 10:20
Wyłomem w tej zasadzie jest doktryna energetyczna Federacji Rosyjskiej, a zwłaszcza jej zastosowanie.
Głupi polski glina
W strategii bezpieczeństwa Rosji zapisano, że "sprzedaż i tranzyt surowców energetycznych stanowią narzędzie realizacji celów polityki zagranicznej Federacji Rosyjskiej". Jasno, szczerze i uczciwie. Trudno natomiast uczciwym nazwać gazowy szantaż, jaki obserwowaliśmy w ostatnich dniach ubiegłego roku wobec Ukrainy. Wcześniej tej samej broni Rosja z powodzeniem użyła przeciwko Litwie (na przełomie 1991 r. i 1992 r.) oraz kilkakrotnie przeciw Białorusi. Polsce także zakręcano kurek - po raz pierwszy już w 1991 r. Wówczas od gigantycznego kryzysu naftowego uratował nas import ropy przez Port Północny. Ten przykład nauczył Rosjan, że szantaż naftowy jest nieopłacalny. Nauczył ich też, że trzeba inwestować w lobby, które nie dopuści do tego, by Polska uniezależniła się od rosyjskiego gazu. W sprawie gazu ziemnego zachowywaliśmy się nieustannie jak filmowy głupi gliniarz, który rzuca broń na podłogę jeszcze przed szantażem. Najpierw podpisaliśmy idiotyczny kontrakt na budowę gazociągu jamalskiego.
To Moskwie zależało, by mieć nowy gazociąg. A polski rząd pod światłym przewodnictwem wicepremiera Henryka Goryszewskiego szybko policzył, że będziemy potrzebowali trzy razy więcej gazu niż w rzeczywistości, i podpisał umowę, która oddawała Rosjanom własność gazociągu (to jedyny gazociąg tranzytowy będący własnością Gazpromu). Na dodatek zobowiązaliśmy się do kupowania kosmicznych ilości gazu bez prawa reeksportu.
Słyszeliśmy od przedstawicieli rządu, że dzięki systemowi jamalskiemu będziemy naprawdę niezależni, gdyż jesteśmy krajem tranzytowym. Ile jest warte bycie krajem tranzytowym, udowodnił przykład Ukrainy, nieustannie oskarżanej o kradzież gazu. Potem zamiast konsumować zyski z gazociągu, grzecznie siedzieliśmy w przedpokojach rosyjskich ministrów, wypraszając zmianę kontraktu, bo opłaty za niewykorzystany gaz zrujnowałyby polską gospodarkę już kilka lat temu. Kiedy rząd Jerzego Buzka zabrał się do przygotowywania kontraktu z Norwegią, aby uniezależnić się od Rosjan, którzy nieustannie straszyli obcięciem dostaw i stale podnosili ceny, rozległy się głosy, że premier oszalał opanowany przez rusofobów. Sowieckie lobby pracowicie dowodziło, że gaz z Norwegii jest bardzo drogi (był wówczas droższy od rosyjskiego o 5-10 proc.), gorszy, a na dodatek na wyczerpaniu. Leszek Miller, prący wówczas do władzy lider SLD, jednym z haseł wyborczych uczynił utrącenie norweskiego kontraktu. Także w rządzie Buzka działało
solidne lobby pragnące, by do umowy nie doszło. No i się udało.
Leszek Miller i Wiesław Kaczmarek, wraz z mianowanym przez nich prezesem PGNiG Markiem Kossowskim, w grudniu 2003 r. unieważnili umowę. Co więcej, nikt nie kiwnął palcem, aby zaproponować jakąkolwiek dywersyfikację. Wbrew normom Unii Europejskiej nasze magazyny strategicznych rezerw ropy i gazu wystarczają (kiedy są pełne, a to raczej rzadkość) na niespełna miesiąc w wypadku gazu i mniej więcej dwa miesiące w wypadku ropy.
Płacimy za gaz coraz więcej (ceny wzrosły trzykrotnie w ciągu ostatnich pięciu lat) i jesteśmy uzależnieni od jego dostaw. Ale mamy już nowych heroldów niezależności głoszących, że musimy się przyłączyć do gazociągu północnego albo budować kolejną nitkę Jamału. A Norwegia, która zabiega o sprzedaż gazu dla Unii Europejskiej, nadal jest traktowana jak kraj wyczerpanych złóż. No i jeszcze Janusz Rolicki odkrył niedawno największe złoża na świecie - właśnie w Polsce. Wszystko po to, żeby nie zbudować gazoportu, a zwłaszcza rury z Norwegii. Cóż, głupi glina daje się zabić pierwszy.
Być może zniechęcanie polskiej opinii publicznej do rozwoju energetyki jądrowej było dziełem tego samego rosyjskiego lobby, które parło do uzależnienia nas od dostaw ropy i gazu. Tym bardziej że organizacje tzw. ekologów, najgłośniej protestujące przeciw energetyce jądrowej, w czasach ZSRR były hojnie finansowane przez KGB, a później jego następców.
Potrójny szantaż
W ostatnim miesiącu wydarzenia rozgrywały się niemal jak w sensacyjnym filmie. Koncern Gazprom, czyli Kreml, który nim bezpośrednio steruje, nagle wypowiedział umowy zawarte z Ukrainą, Gruzją i Mołdową, proponując drastyczną podwyżkę cen gazu. Drastyczną, czyli ponadczterokrotną - z około 50 dolarów za 1000 m3 do 220-230 dolarów. Dla Ukrainy przyjęcie podwyżki oznaczałoby dziurę w budżecie w wysokości około 4 mld USD, dla Mołdowy prawie miliard, a dla Gruzji około 200 mln USD. Teoretycznie tylko Ukraina mogłaby zapłacić taką cenę, ale skutkiem byłaby ruina gospodarki i załamanie wszelkich programów reformatorskich. Gruzji i Mołdowy na zapłacenie takich pieniędzy po prostu nie byłoby stać.
Szefowie Gazpromu ubrali się oczywiście w czapeczki ekonomicznych liberałów i oznajmili, że to nic politycznego, ot, zwyczajne urealnienie cen. Wyciągnęli szybko cenniki pokazujące, że Włosi, Niemcy czy Polacy płacą tyle samo i nie protestują. Że dotychczasowe ceny gazu na obszarze dawnego ZSRR oznaczały dotowanie przez Rosję swoich sąsiadów. A następnie postawili warunki: nie podniosą cen, jeśli Gazprom stanie się właścicielem całej sieci gazociągów. Gruziński prezydent Saakaszwili musiał się zgodzić, choć pamiętał, że już rozważanie takiej decyzji przez jego poprzednika Eduarda Szewardnadzego doprowadziło do utraty zaufania Stanów Zjednoczonych. Podobnie wyjścia nie miała Mołdowa, wcześniej "zmiękczona" odcięciem dostaw prądu z Rosji. Ukraińcy natomiast zachowali się niczym sprytny gliniarz z filmu i powiedzieli: "sprawdzam". Cała rosyjska strategia szantażu rozsypała się wtedy niczym domek z kart.
Neoimperium na rurach
Rosja od chwili rozpadu Związku Sowieckiego nie mogła się zdecydować, jakie są jej strategiczne cele. Marzenie o odgrywaniu roli światowego supermocarstwa okazało się niemożliwe do zrealizowania, a próby powstrzymania procesu rozszerzania się NATO zakończyły się klęską. Pomysł na zbudowanie potęgi gospodarczej skończył się na roli eksportera surowców. Mimo potencjału przemysłowego, wykwalifikowanych kadr i nie najgorszej infrastruktury Rosja pozostaje państwem, którego znaczenie w świecie mierzy się wciąż groźnym arsenałem atomowym, ogromem terytorialnym (Rosja to szósta część świata) i rolą dostarczyciela surowców energetycznych. Co najgorsze, wygląda na to, że sami Rosjanie zaakceptowali tę sytuację. A to oznacza prowadzenie anachronicznej polityki: ekspansji terytorialnej i budowania stref wpływów. Od chwili objęcia prezydentury przez Władimira Putina Rosja zabiega o to, by niepodzielnie panować na terenie tzw. bliskiej zagranicy. Po krótkiej przerwie nastąpiła reimperializacja polityki Moskwy. Celem
krótkoterminowym jest uczynienie satelitów z krajów Wspólnoty Niepodległych Państw, a długoterminowym - odbudowanie strefy wpływów na obszarze będącym we władaniu ZSRR. Głównym narzędziem ma być zaś polityka energetyczna.
Jerzy Marek Nowakowski