Milion Polaków do lustracji
Już w tym tygodniu ma ujrzeć światło dzienne nowa ustawa lustracyjna. Teraz lustracji podlegać będą setki tysięcy osób, a może nawet milion. Do polityków dołączą m.in. radcy prawni, nauczyciele akademiccy, dziennikarze, urzędnicy, działacze sportowi.
20.06.2006 | aktual.: 20.06.2006 14:09
Już nie będzie Sądu Lustracyjnego – o tym, czy ktoś był współpracownikiem SB, czy nie, decydować będą archiwiści w IPN. Teczki osób publicznych mają być jawne, nie będą ukrywane nawet sprawy prywatne czy intymne. Poprzednie fale lustracji, takie jak lista Macierewicza, lista Wildsteina, lista ks. Zaleskiego, mimo że zapowiadano je jako wielkie oczyszczenie, przynosiły przede wszystkim bagno podejrzeń i pomówień. A to było nic w porównaniu z tym, co nas czeka.
Ilu do lustracji?
Nowa ustawa lustracyjna pisana jest w sejmowej komisji nadzwyczajnej. – Najpierw mieliśmy w tej komisji takie przeciąganie liny, grę między PiS a PO. Ale od czasu zawarcia koalicji rządowej się zmieniło. Kolejne punkty są sprawnie przegłosowywane – mówi jeden z posłów, członek komisji.
Przyspieszenie prac okazuje się tak duże, że komisja może je skończyć już na najbliższym posiedzeniu, 22 czerwca. Choć bardziej prawdopodobne jest, że do ostatecznego przyjęcia ustawy lustracyjnej potrzebne będzie jeszcze jedno, dwa posiedzenia. W każdym razie jeszcze przed przerwą wakacyjną nad ustawą głosować będzie Sejm. Wynik głosowania jest oczywisty. Co to oznacza?
W myśl nowej ustawy zniknie Sąd Lustracyjny i instytucja Rzecznika Interesu Publicznego. Lustrowaniem zajmą się archiwiści IPN – oni wydawać będą zaświadczenia o tym, czy zainteresowana osoba była zarejestrowana w archiwach SB lub służb wojskowych, czy nie. Czyli komu?
O tym, kto podlegać będzie lustracji, komisja dyskutowała parokrotnie. Katalog lustrowanych osób to zwiększał się, to zmniejszał. Podczas obrad komisji proponowano np., by lustracji podlegali również kandydaci na radnych. Radnych w Polsce mamy około 50 tys., kandydatów na radnych jest kilka razy więcej. Więc z obawy, że IPN nie zdołałby takiej liczby przypadków w krótkim czasie przebadać, sprawę odłożono na później. Innym pomysłem była lustracja osób, które „odegrały doniosłą rolę w historii Polski, a nie pełnią obecnie funkcji publicznych i nie aspirują na takie stanowiska”. Chwilowo ten pomysł również zarzucono.
– Priorytetem musi być weryfikacja osób pełniących funkcje publiczne i wykonujących zawód zaufania publicznego – przekonywali posłowie, dodając, że niedawnymi VIP-ami zająć się mogą historycy i dziennikarze. Obrady komisji śledziła w pewnym momencie Australijska Grupa Lustracyjna. Jej członkowie z kolei namawiali posłów, by do ustawy wpisali lustrację Polaków mieszkających poza granicami kraju. Ale pomysł sprawdzania emigrantów również został odłożony. Także z tego powodu, by na razie zbytnio nie obciążać IPN. Więc które pomysły zostały w puli?
By to rozstrzygnąć, komisja powołała specjalny zespół, który otrzymał zadanie skatalogowania grup podlegających lustracji. Na jego czele stanął poseł PiS, Stanisław Pięta.
Zespół ma zakończyć prace do wtorku 20 czerwca. Większość ustaleń ma zresztą już za sobą. Nowa ustawa radykalnie rozszerza kategorię osób, które podlegać będą lustracji. Do polityków, sędziów i adwokatów dopisani zostali m.in. urzędnicy państwowi (także średniego szczebla, od stopnia naczelnika wydziału), samorządowcy, nauczyciele akademiccy szkół publicznych i prywatnych od stopnia doktora habilitowanego, radcy prawni i notariusze, członkowie zarządów spółek z udziałem skarbu państwa, dyrektorzy zakładów i ich zastępcy, działacze sportowi, dyplomaci, szefowie oraz wydawcy mediów publicznych i prywatnych, no i dziennikarze. Z tą ostatnią grupą posłowie mieli zresztą najwięcej problemów. Najpierw mieli być lustrowani tylko dziennikarze mediów publicznych. Ale w międzyczasie zmienił się tzw. klimat, czwarta władza uznana została przez liderów PiS za wroga, z którym trzeba się policzyć, więc tym chętniej dopisano do katalogu zawodów podlegających lustracji dziennikarzy mediów prywatnych. Ostatecznie posłowie
wybrali formułę maksymalnie szeroką, tak by obowiązek lustracji objął – jak ujął to jeden z nich – „wszystkich dziennikarzy i publicystów mających realny wpływ na kształtowanie opinii publicznej”. Jak duża grupa osób będzie więc podlegać zapisom nowej ustawy lustracyjnej? W początkowej fazie prac posłowie PiS mówili, że będzie to około 100 tys. osób. Ale już krótkie spojrzenie na listę zawodów, które będą lustrowane, każe te szacunki weryfikować zdecydowanie w górę. Samych radców prawnych jest przecież w Polsce ok. 30 tys., dziennikarzy ponad 20 tys. Mamy wielotysięczny korpus nauczycieli akademickich, samorządowców. Poseł Stanisław Pięta z PiS, szefujący zespołowi, który ma ustalić katalog lustrowanych, mówi wprost: – Lustracja dotyczyć będzie kilkuset tysięcy stanowisk.
A i tak liczba ta nie jest zamknięta. Bo jeżeli lustracji zaczną podlegać również kandydaci na radnych czy nauczyciele?
Dorzućmy do tego przetaczającą się przez Polskę falę amatorskiej lustracji – rozmaite komitety i rozmaici „naukowcy” na wyścigi ujawniają prawdziwych bądź rzekomych agentów SB. O współpracę z SB oskarżani są księża, często na podstawie bardzo niepewnych „dowodów”. Rozmaite organizacje „Solidarności” szukają współpracowników tajnych służb w swoich szeregach. Tak się dzieje w Katowicach, w Lublinie, we Wrocławiu, w Krakowie. W ten sam sposób, pod pozorem pisania „prac naukowych”, lustrowane są wyższe uczelnie. I już kilkakrotnie okazywało się, że lustratorzy się pomylili, wskazywali jako agentów niewinnych ludzi. Ale nikogo to nie obchodzi. W sumie lustracyjna obsesja dotyka bądź za chwilę dotknie przynajmniej milion Polaków.
Skąd ten zapał?
Poseł Stanisław Pięta tłumaczy to tak: – Musimy Polskę wyczyścić z pokomunistycznej gangreny, i to zrobimy.
To nie koniec lustracyjno-teczkowych niespodzianek, które szykuje PiS. Projekt ustawy lustracyjnej przewiduje, że teczki osób publicznych mają być jawne. Co to oznacza w praktyce? Że rozmaite plotki, często nieprawdziwe, na temat setek tysięcy osób, ich sprawy rodzinne, osobiste, sprzed lat – to co znalazło się w ich teczkach – zostaną wywleczone przed ciżbę.
Posłowie pracujący nad ustawą lustracyjną przyznają wprawdzie, że rozmawiali o tym, jak schować informacje dotyczące spraw prywatnych i intymnych, ale wszystko wskazuje na to, że zdecydują się na „pełną jawność”. Bo jak tłumaczy to poseł Pięta, „takie sprawy też mogą być instrumentem szantażu wobec osób publicznych. A przecież nie ma przymusu bycia radnym, posłem czy sędzią. Dla nas czystość życia publicznego, bezpieczeństwo państwa jest ważniejsze niż prywatność osób publicznych”. Czy to się uda?
Czy idea lustrowania kilkuset tysięcy Polaków rękoma archiwistów IPN jest realna? Czy jest zgodna z porządkiem prawnym Rzeczypospolitej? I czy w ogóle jest możliwa do przeprowadzenia?
Jeszcze w marcu Sąd Najwyższy wydał opinię w sprawie projektów lustracyjnych PiS, LPR i PO. I była ona miażdżąca. Sąd Najwyższy podkreślił, że po likwidacji instytucji Rzecznika Interesu Publicznego i Sądu Lustracyjnego IPN stanie się „pozasądowym organem orzekającym”. Wydającym de facto wyroki na podstawie niezweryfikowanych akt po byłej SB. „Dane zawarte w zachowanej dokumentacji mogą co najwyżej uzasadniać podejrzenie o współpracę. W demokratycznym państwie na podstawie samego podejrzenia nie wolno zamykać obywatelom drogi do pełnienia funkcji publicznych”, czytamy w ekspertyzie, w której wyraźnie zaznaczono, iż błędem jest założenie, że dokumenty SB są zgodne z prawdą. Nawiasem mówiąc, mogliśmy się o tym przekonać podczas „prezentacji” teczki Jarosława Kaczyńskiego... Sąd Najwyższy podkreślił przy tym: „Projekt zrywa z dotychczasowym systemem lustracji, wprowadzając model trudny do pogodzenia z zasadami państwa prawnego”.
Ta ekspertyza wywołała wśród posłów PiS niemal furię. Poseł PiS Zbigniew Girzyński od przewodniczącego Sądu Najwyższego zażądał ujawnienia nazwisk tych sędziów, którzy napisali ekspertyzę.
Girzyńskiemu sekundowali partyjni koledzy. Poseł Pięta, gdy pytaliśmy go, jakie wrażenie zrobiła na nim ekspertyza Sądu Najwyższego, odparł: – Wiemy, kto w tym sądzie zasiada. Z ostrożnością podchodzimy do stanowiska Sądu Najwyższego. Bierzemy, oczywiście, pod uwagę ekspertyzę, uważamy na nią, ale to nie sędziowie będą w Polsce pisać ustawy.
W podobny sposób posłowie PiS podchodzą do opinii, że IPN nie będzie po prostu w stanie przerobić setek tysięcy wniosków o lustrację. Z jednej strony, mówią, że zdają sobie sprawę z tego, że nie można zapchać IPN, z drugiej, lekką ręką dołożyli, rzutem na taśmę, do kategorii lustrowanych ponad 20-tysięczną grupę dziennikarzy. Z jednej strony, płoną świętym oburzeniem, że do teczki Jarosława Kaczyńskiego trafiły fałszywki, z drugiej, zapewniają, że teczki są prawdziwe, bo „ubecy nie oszukiwali ubeków”.
Beztrosko podchodzą również do faktu, że o tym, czy ktoś był współpracownikiem SB, czy też nie, decydować będą archiwiści IPN. – Historycy na ogół, w tym większość historyków w IPN po prostu nie chce się tym zajmować – mówił niedawno w wywiadzie dla „Przekroju” członek Kolegium IPN, prof. Andrzej Friszke. – Historyk nie jest przygotowany do tego, do czego jest przygotowany sąd, prokurator czy inkwizytor. (...) Jeśli dostanie jedną kartkę, jeden ślad, to w ogóle nic nie będzie mógł powiedzieć... Prof. Friszke podnosi jeszcze jeden argument: – Trzeba pamiętać, że każde środowisko wytwarzało pewien kodeks etyczny, co wolno, a czego nie wolno. W PRL w zakresie kontaktów z bezpieką różne środowiska dopuszczały różny rodzaj kontaktów. My o tym mało wiemy, ale w fabryce zbrojeniowej były inne, w przypadku dyplomatów jeszcze inne, a w przypadku duchowieństwa jeszcze inne formy były dopuszczalne. I gdzie jest ta granica? Czy jest wspólna dla wszystkich? Nie.
Gra lustracją
Inteligenckie rozdrapy wyglądają, z jednej strony, szlachetnie, ale z drugiej – jak z innej epoki. Już podczas marcowej debaty w Sejmie polska prawica powiedziała głośno, po co jej zwycięska wojna o teczki, o IPN i lustrację.
– Po ujawnieniu prawdy autorytety okażą się karykaturami – mówił wtedy Roman Giertych. Tylko o jaką prawdę chodzi?
Klasycznym przykładem, w jaki sposób niszczy się człowieka, manipulując „kwitami” z IPN, jest historia Andrzeja Przewoźnika, sekretarza Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa. Otóż latem ub.r. Przewoźnik zdecydował się kandydować na szefa IPN. I nagle w mediach ukazała się informacja, że był agentem SB. Na jakiej podstawie? Z krakowskiego oddziału IPN do mediów wyszła (ciekawe na czyich nogach...) notatka byłego kaprala SB, który napisał w niej, że Przewoźnik był jego agentem. Ta notatka zablokowała Przewoźnikowi drogę do IPN.
Sprawa trafiła do Sądu Lustracyjnego. I sąd ustalił, że kapral świadomie napisał w notatce nieprawdę, bo chciał się dostać do pracy w policji. Kapral przyznał się do tego przed sądem. – Nie ma żadnego dokumentu, że Andrzej Przewoźnik zgodził się na współpracę z SB, nie ma też dowodu, że dostarczał informacji. Nie ma żadnych elementów, które pozwalałyby stwierdzić, że był tajnym i świadomym współpracownikiem SB – konkludował sąd w orzeczeniu.
Niestety, za późno, bo Przewoźnika oskarżono w lipcu, a sąd wydał wyrok pod koniec listopada. Przez cztery miesiące był „człowiekiem, którego nie ma”. A i tak może mówić o szczęściu, bo jego sprawa była rozpatrywana przez Sąd Lustracyjny. Gdy ten zniknie, podobne sprawy będą się toczyć w sądach cywilnych i trwać będą mogły latami. Kazus Przewoźnika dowodzi niezbicie, że w III RP wykańczano ludzi IPN-owskimi „kwitami”, manipulując nimi. I że teraz, gdy zlikwidowany zostanie Sąd Lustracyjny, jedyny bezpiecznik chroniący przed fałszywym oskarżeniem, a ciężar wydawania oświadczeń spadnie na archiwistów IPN, ta łatwość gry „kwitami” zwiększy się niepomiernie. Ci, którzy pracują w IPN, oraz ich polityczni patroni uzyskają olbrzymią władzę.
A kto w IPN pracuje? Szef tej instytucji, Janusz Kurtyka, zawdzięcza posadę PiS i braciom Kaczyńskim. Zanim został wybrany na prezesa (głosami PiS), spotykał się z nimi; nie wiadomo, jakie przyjęto podczas tych spotkań ustalenia. Poza tym – opinie są tu zgodne – w instytucie mamy nadreprezentację prawicowców, sympatyków Macierewicza i Kaczyńskich. Dowodzą tego niektóre opracowania pisane przez historyków z IPN, stronnicze, pisane z tezą.
Przed tym przestrzegał m.in. Karol Modzelewski: – Uważam, że koledzy zatrudnieni w IPN znajdują się z punktu widzenia etyki zawodowej i swoich perspektyw naukowych w sytuacji zagrożenia. Oczekiwania wobec nich, by dostarczali coraz więcej ubeckich materiałów z archiwów IPN na potrzeby bieżącej walki politycznej, są ogromne – mówił w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”. – Kłopot z archiwami IPN też leży po stronie polityki. Gdyby nie było zapotrzebowania na materiały kompromitujące osoby publiczne, to historycy z IPN traktowaliby teczki jak normalne źródło. To politycy demoralizują historyków mających dostęp do teczek. Czy zdemoralizują? Przypadek Przewoźnika każe zakładać, że tak. Że zdemoralizują. I że staniemy się świadkami gry teczkami, puszczania fałszywek. Co zresztą nie będzie niczym nowym w polskiej historii. O tym też mówił Karol Modzelewski: – Dlaczego reaguję na to źle, prawdę mówiąc, nawet gwałtownie? To sprawa wspomnień. Pamiętam dobrze, jako trzykrotnie oskarżany i dwukrotnie skazywany, w co grała
bezpieka, w co grała idąca na jej pasku prokuratura, w co grały posłuszne sądy. Otóż grały przede wszystkim w propagandę, a nie w znalezienie czy nawet sfabrykowanie dowodów. Od udokumentowania winy ważniejsze było udokumentowanie tez propagandowych. Obrzucenie błotem. W tej materii dyspozycyjny dziennikarz współpracujący intymnie z bezpieką był nie mniej ważny od samego sędziego. Wspólnie z funkcjonariuszem denuncjował, oczerniał. I obawiam się, że rysują się pewne analogie z dzisiejszą sytuacją w IPN, z tym, co dzieje się wokół instytutu i w nim samym.
Ten mechanizm może być zresztą rozgrywany w dwojaki sposób. Można oczerniać ludzi, publikując fałszywki i insynuacje na ich temat, czy też ośmieszać, ujawniając plotki, sprawy osobiste, intymne. Można też grać „subtelnie” – najpierw puścić w świat plotkę, że oto są kompromitujące „kwity”, a potem zaoferować pomoc w ich neutralizacji, schowaniu (oczywiście, niebezinteresownie).
Do tej pory coś takiego spotkać mogło wąską grupę polityków, którzy, po pierwsze, są zahartowani w takich rozmowach, a po drugie, zawsze mieli koło ratunkowe w postaci Sądu Lustracyjnego. Teraz nie będzie tego koła, a grupa tych, którzy znajdą się w kręgu zainteresowań i możliwości IPN i – siłą rzeczy – służb specjalnych, sięgnie kilkuset tysięcy, a może i miliona.
Przed cyniczną i bezwzględną władzą możliwości otwierają się ogromne.
Gdzie ci agenci?
Zwolennicy lustracji przekonują, że chcą ujawnić agentów i „oczyścić z nich kraj”. Tymczasem żadna ustawa nie czyni im krzywdy. W każdym razie tym najważniejszym. Po roku 1990 nowe służby specjalne przejęły część agentury SB i służb wojskowych – ma się rozumieć, tę najlepszą część. Ci ludzie są dziś pod ochroną. Albo ich teczki w ogóle nie spłynęły do IPN, albo znajdują się w tzw. zbiorze zastrzeżonym, do którego nawet szefowie IPN nie mają dostępu. Jak głosi ustawa o IPN, o utajnieniu teczki decyduje szef służb a jego decyzja o utajnieniu jest tajna.
Jednym słowem, w IPN możemy poznać nazwiska agentów trzeciorzędnych, niepotrzebnych. Ci prawdziwi są bezpieczni.
– Dlatego głośne skandale lustracyjne ukazują nam same plewy – ludzi, którzy zobowiązali się do współpracy, ale zobowiązania nie dotrzymali albo próbowali się wykręcać i w końcu zerwali współpracę lub bezpieka sama z nich zrezygnowała – mówił o tym Karol Modzelewski. – Więc gdzie są nie plewy, ale ziarna, wartościowy trzon agentury? Nadal w służbie i żadna lustracja tam nie sięgnie! Czas wielki powiedzieć, że król jest nagi: rzekoma prawda o agenturze, traktowana jako fundament rewolucji moralnej, jest w rzeczywistości ćwierćprawdą, czyli fałszem. Stawiamy pod pręgierzem tych, którzy nie chcieli, ociągali się lub przestali kablować, a chronimy tych, którzy kablowali i kablują nadal.
Król jest nagi?
O nie! Król jest cyniczny. Król jest demagogiem. I bardzo chce władzy. <
Robert Walenciak