ŚwiatMichelle. Broń Obamy

Michelle. Broń Obamy


Politykom powinno się zakazać takich żon, bo mają za duży wpływ na wynik wyborów. Uzbrojony w Michelle Barack Obama to jasny znak: w listopadzie nie będzie fair play.

Michelle. Broń Obamy
Źródło zdjęć: © AP

30.06.2008 | aktual.: 30.06.2008 14:38

Co mogą żony facetów, którzy chcą zostać prezydentem Stanów Zjednoczonych?

Mogą – jak Nancy Reagan czy Barbara Bush – epatować wyborców rodziną. Jak Laura Bush mogą sobie stanąć grzecznie z tyłu, trzymając kciuki za męża tonącego w świetle jupiterów. Mogą sugerować, że to one rządzą, a ich mężowie będą tylko ich reprezentantami w Białym Domu – jak Cindy McCain, która otwarcie przyznaje, że dla swojego Johna jest jedyną godną zaufania osobą i że to ona mówi mu, co dobre, a co złe. Mogą też grać na melodię lifebrutalowego zabijaki. – Prezydent naraża się na ciągłe obrzucanie błotem – usłyszała Elizabeth Edwards od zwolenniczki Johna Edwardsa, zmartwionej, że były senator Karoliny Południowej tego nie wytrzyma. – Widzi pani – odpowiedziała jej wtedy pani senatorowa – nie wolno się wahać. Trzeba walić oponenta prosto w nos, wtedy odchodzi, krwawiąc.

Mogą wreszcie wyraźnie dać Amerykanom do zrozumienia, że nie wybierają pozbawionego wad cyborga, tylko normalnego człowieka, który ma swoje wady, czasem irytuje, a czasem jest wręcz nieznośny. Oto strategia Michelle Obamy.

Ludzie nas rozumieją „Mój mąż tak chrapie i śmierdzi, że nasze córki nie chcą się do niego przytulać w łóżku”. Co miała na myśli Michelle Obama, zarzucając publicznie Barackowi, że śmierdzi, trudno jednoznacznie powiedzieć. Może chodziło o to, że jeszcze niedawno palił papierosy? A może o skarpetki, bo w wywiadzie dla amerykańskiego wydania „Glamour” okazało się, że nigdy ich po sobie nie sprząta?

Mniejsza o to, bo to znakomita strategia i na pewno znajdzie w przyszłości szersze zastosowanie. Daje Obamom przewagę nad wyborcą – sprawia, że zanim dojdzie on do pytań o program polityczny kandydata Demokratów, będzie musiał go poznać jako człowieka. I o to chodzi, bo dla Michelle slogany jej męża są mniej ważne od niego samego. Bo choć slogany Barack ma czasem kontrowersyjne, to on sam jej zdaniem – mimo skarpetek i mimo córek, które nie chcą się do niego tulić – jest bez zarzutu. Michelle może z czystym sumieniem powiedzieć zebranym na wiecu studentom: – Wygrywasz dzięki temu, że pokazujesz, jaki jesteś. Myślę, że ludzie, z którymi rozmawialiśmy podczas kampanii prezydenckiej, rozumieją, że tak naprawdę w normalnej rodzinie czasem różnie bywa.

Meldunek dla żony

Musieli zrozumieć, bo polityk, który na początku walki o nominację prezydencką z ramienia Partii Demokratycznej liczył się tylko jako egzotyczne, acz interesujące świadectwo nowych czasów, ma wszelkie szanse na to, by wygrać wybory.

Brzmi to tak, jakby pokonanie Hillary Clinton było tylko w części zasługą Baracka Obamy. I właśnie tak powinno brzmieć. Gdy poprzednie wybory prezydenckie wygrywali kolejno Bill Clinton i George W. Bush, zwycięstwa mogli zapisać na swoje konto. Jeśli w listopadzie Barack Obama pokona Johna McCaina, nie powie: „Wygrałem”. Zamelduje swojej żonie wykonanie zadania – jak Lech Kaczyński po wyborach prezydenckich w 2005 meldował się „panu prezesowi”.

Michelle nie stoi w cieniu Baracka, nie patrzy na niego rozanielonym wzrokiem i nie ogranicza się tylko do trzymania kciuków za jego sukces. Nie przejmuje się tym, że historia Stanów Zjednoczonych nie widziała jeszcze kolorowego prezydenta. – Nie wierzcie ludziom, którzy twierdzą, że to nie jest jeszcze jego czas – uspokajała na jednym z wieców w Iowa. – Słyszeliśmy już wszystko z ust naszych rywali – ciągnęła, czyniąc zapewne aluzję do Hillary Clinton. – Że jest nie dość biały, że jest nie dość czarny, nie dość doświadczony, za młody, za wysoki*... Owacje dla przegranego

Na początku tego roku w New Hampshire Obama przegrał z byłą Pierwszą Damą, choć sondaże zgodnie przewidywały jednoznaczne zwycięstwo. Michelle przeszła wtedy samą siebie. Jeszcze zanim zaskoczeni dziennikarze, obserwatorzy, analitycy, a nawet sama Hillary Clinton pojęli, co się stało, wyszła do zwolenników Baracka i zaczęła ich pocieszać. A kiedy załamany Barack miał przyznać się publicznie do niespodziewanej klęski, sama zaprowadziła go na scenę. Przy mównicy pogłaskała go po policzku, za co dostała rzęsisty aplauz. Tłum należał do nich.

Trudne sytuacje to jej żywioł. Michelle wychowała się w SouthSide – robotniczej dzielnicy na południu Chicago zamieszkanej niemal wyłącznie przez czarnoskórych. Z rodzicami i starszym o dwa lata bratem Craigiem spędziła dzieciństwo w dwóch pokojach. Nie przelewało im się. – Craig grał w kosza w pobliskim parku, więc mieliśmy do czynienia z gangsterami – wspominała później. – Nawet w domu nie czuliśmy się bezpiecznie.

W 1981 roku dostała się do prestiżowego college’u w Princeton. Na 1100 studentów było tylko 94 kolorowych i Michelle szybko odczuła na własnej skórze, co to jest supremacja białej rasy. W internacie dzieliła pokój z białą koleżanką, ale krótko, bo nie podobało się to matce owej koleżanki. Wtedy zaczęła walczyć o równouprawnienie – brała udział w demonstracjach na rzecz zwiększenia liczby kolorowych studentów i wykładowców.

– Stroniła jednak od polityki – mówi jej profesor Charles Ogletree. – Nie interesowały ją zaszczyty, wolała poświęcić się swojej działalności. Rekrutowała ciemnoskórych studentów i wykładowców. Skończyła Princeton i skończyła Harvard, ale nie skończyła z walką o prawa mniejszości. Potrafiła przy tym zadbać o to, by nie robić tego z przesadnym zaangażowaniem. Gdy w 2001 roku zatrudniła się w Centrum Medycznym Uniwersytetu w Chicago i gdy ruszyły testy nowej szczepionki przeciwko rakowi szyjki macicy, nie zgodziła się, by objęły one wyłącznie grupę ciemnoskórych nastolatek. Przypomniało jej to bowiem zasłyszaną historię sprzed kilkudziesięciu lat, kiedy to lek na syfilis był testowany tylko na białych.

Grzechy białasów

Mimo to w czasie obecnej kampanii prezydenckiej Republikanie przylepili jej łatkę rasistki. Dziennikarze magazynu „National Review” ochrzcili ją nawet mianem „pani Wieczna Pretensja”. Poszło między innymi o pracę dyplomową, którą Michelle Obama napisała w Princeton. Praca jest tajna, ale podobno autorka napisała w niej, że podczas pobytu na tej uczelni miała szczególnie silną świadomość, że jest czarna. „Bez względu na okoliczności, zawsze gdy rozmawiałam z białymi w Princeton, miałam wrażenie, że jestem dla nich przede wszystkim ciemnoskórą studentką, a nie po prostu studentką” – miała napisać. Michelle nie potrafi odpowiedzieć na kłopotliwe pytania dotyczące tej pracy. Mówi, że po prostu jej nie pamięta. Nie polemizuje również z zarzutem, że podczas jednego z nabożeństw w swoim kościele wspominała o „grzechach białasów”. Twierdzi tylko, że to nieprawda. Za to gęsto musiała się tłumaczyć z tego, co w lutym powiedziała na wiecu w Madison w stanie Wisconsin po serii prawyborczych zwycięstw swojego męża: „Po
raz pierwszy w swoim dorosłym życiu jestem dumna ze swojego kraju”. Tym razem nie mogła ani zaprzeczać, ani zasłaniać się brakiem pamięci, bo jej słowa zarejestrowały mikrofony. Wtedy wyręczył ją Barack. Nie przebierał w słowach. – Ludzie próbują wyrwać takie wypowiedzi z kontekstu i zrobić z nich wielki problem – zaczął. – Michelle miała po prostu na myśli to, że po raz pierwszy była dumna z amerykańskiej polityki. Ona zwykle wyraża się o niej cynicznie. Nie bez przyczyny i nie ona jedna.

Córki, żona i teściowa

Michelle i Barack poznali się w 1989 roku. Ona rok wcześniej skończyła Harvard i została prawnikiem w Sidley Austin – jednej z najstarszych kancelarii prawnych na świecie (rok założenia 1866). Miała zaopiekować się stażystą, o którym huczało w biurze, że jest niezwykle ambitnym prawnikiem. Nie zrobił na niej dobrego wrażenia. Prawdę mówiąc, wypadł koszmarnie, gdy dość bezceremonialnie zaproponował jej randkę. Michelle dała się tylko namówić na wspólny udział w zebraniu wiernych jego kościoła. Tam Barack wygłosił przemówienie. O tym, że należy zasypać przepaść między światem takim, jaki jest, a takim, jaki powinien być. Zatkało ją. Ten facet był cudowny...

Cyniczne podejście do polityki nie oznacza, że Michelle jest obojętne, jak zakończy się bój o Biały Dom. – Jeśli zgodziła się na start męża w wyborach, zrobi wszystko, żeby wygrał – mówi profesor Ogletree. – Ona nie umie przegrywać.

Zdaniem Ogletree pani Obama boi się jednak, że prezydentura wyssie z męża cały jego idealizm i zamieni go w bezdusznego polityka. Dlatego pilnuje, by go nie stracić. Dla niej wciąż najważniejsza jest rodzina, dlatego kupiła dwa laptopy: jeden dla Baracka, jeden dla córek – żeby mogli sobie urządzać wspólne wideokonferencje. Teraz, gdy oboje jeżdżą po całych Stanach Zjednoczonych, przekonując do siebie wyborców, Malią (lat 9) i Sashą (lat 6) opiekuje się mama Michelle. „Opiekuje się” to mało powiedziane, bo 70‑letnia Marian Robinson nie tylko szykuje je do szkoły, ale też robi za szofera, wożąc je na lekcje fortepianu, gimnastykę, basen, balet i tenis, gotuje i pomaga w odrabianiu lekcji. Robi tak, jak kazała córka: telewizor nie dłużej niż godzinę dziennie, a cisza nocna o 20.30. Nie jest zachwycona.

– Godzina na bajki? Za mało! – narzeka. – Spanie o pół do dziewiątej? Za wcześnie! Michelle mi kiedyś powiedziała, że wychowywałam ją tak samo. Ale to niemożliwe, żebym była aż tak niedobra. Jeśli Obama wygra wybory, wykonanie zadania będzie pewnie musiał zameldować także swojej teściowej. Michelle nie ukrywa, że gdyby nie mogła zostawić dzieci pod jej troskliwą opieką, pewnie nigdy nie zgodziłaby się na start Baracka.

Żeby zięć mógł zrobić karierę, pani Robinson zrezygnowała z pracy w banku i żyje tylko z renty po mężu. Z przerażeniem myśli o tym, co się stanie, gdy Barack wygra. – Przeprowadzę się do Białego Domu. Będę wściekła, ale się przeprowadzę.

Jeśli Obama zwycięży, zostanie przywódcą największego mocarstwa na świecie. Ale jego najbliżsi się nie zmienią. Marian Robinson nadal będzie dobrą teściową opiekującą się wnuczkami. Michelle Obama wciąż będzie chciała robić to, co robi teraz: walczyć z niesprawiedliwością społeczną. Nie zamierza iść w ślady męża. Gdy wysiadała z autobusu, którym jeździła razem z mężem po kraju, reporter zapytał ją, czy nie rozważa walki o mandat senatorski po Baracku Obamie. Barack Obama leżał wtedy wyciągnięty na kozetce wyczerpany ciężkim dniem. Michelle spojrzała na niego i skrzywiła się. – Ble! – powiedziała do reportera. – Dziękuję panu bardzo.

Rafał Kostrzyński, współpraca joa

  • Zarzut dotyczący wysokiego wzrostu słyszał w tej kampanii nie tylko Barack Obama, ale również Michelle (która ma 181 centymetrów)
Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)