Marzenie, które przebija szklany sufit
Co by było, gdyby zamiast uczyć się muzyki Chopin musiał sprzątać w szopie? Gdyby Kopernik musiał kleić koperty? Albo Maria Skłodowska-Curie karmić kury?
08.08.2013 | aktual.: 08.08.2013 10:54
Jest rok 2043. Mateusz jest nieuchwytny. Prosto z planu zdjęciowego w Irlandii poleciał do Cannes, zbierać laury za swój ostatni film. O kontakcie z Weroniką w ogóle już lepiej zapomnieć. Jako reporterka olbrzymiej ogólnokrajowej gazety krąży gdzieś między Ameryką Północną a Chinami i tylko jeden Bóg wraz z redaktorem naczelnym wiedzą, gdzie się aktualnie podziewa. Marta spieszy się, bo dopiero wyszła z kancelarii, a już od pięciu minut powinna być w teatrze, na próbie sztuki, w której gra główną rolę. Tylko Przemek może chwilę odsapnąć. Dopiero co wynegocjował świetny kontrakt z niemieckim konsorcjum, więc relaksuje się na łonie natury, trenując biegi przełajowe.
Oczywiście to tylko jeden z licznych scenariuszy, jakie może dla Weroniki, Mateusza, Marty, Przemka i ponad dwustu ich kolegów napisać życie. Ich biografie zaczynają się właściwie tak samo: od opowieści o małej wiosce bez nadziei i perspektyw, trudnej sytuacji finansowej i wielkich marzeniach, które tylko cud może spełnić. I splatają w tym samym punkcie: Edukacyjnej Fundacji im. profesora Romana Czerneckiego EFC.
Zanim spakują walizki
EFC jest młodą organizacją (powstała w lipcu 2009 roku), a już zdążył o niej usłyszeć niemal każdy uczeń wiejskich gimnazjów. Jej ojcem był Andrzej Czernecki, biznesmen-wizjoner, który w ciągu 30 lat garażową produkcję pipet laboratoryjnych przekształcił w największe na świecie przedsiębiorstwo produkujące urządzenia do pobierania mikropróbek krwi. Już wcześniej zaangażował się w działalność filantropijną. Jego firma wspierała m.in. uzdolnione niewidome dzieci i krakowską Fundację Świat Dzieciom. Wreszcie wziął sprawy w swoje ręce.
W wywiadzie udzielonym w 2008 roku „Rzeczpospolitej” mówił: - Nie da się ukryć, że wykształcenie młodzieży z ośrodków pozamiejskich, a szczególnie wiejskich, odbiega swoją jakością od wykształcenia uczniów w Warszawie, Krakowie czy Gdańsku. Stąd decyzja, aby opiekę nad młodymi i zdolnymi roztoczył właśnie fundusz stypendialny im. mojego ojca prof. Romana Czerneckiego.
Utworzony przez niego fundusz początkowo wspierał gimnazjalistów z Słupi Jędrzejowskiej. Andrzej Czernecki, zmagając się z chorobą nowotworową, w 2009 roku część swojego prywatnego majątku (kilkaset milionów złotych) postanowił przeznaczyć na edukację zdolnych dzieci z niezamożnych rodzin z terenów wiejskich. Tak narodziła się Edukacyjna Fundacja im. prof. Romana Czerneckiego EFC. Choć Andrzej Czernecki zmarł 18 maja 2012 roku, dzieło jego życia jeszcze przez długie lata będzie kontynuowane.
O stypendium „Marzenie o nauce” mogą ubiegać się uczniowie gimnazjów, którzy spełniają trzy warunki: mają średnią ocen co najmniej 4,75 lub tytuł finalisty bądź laureata olimpiady przedmiotowej, pochodzą z terenów wiejskich a dochód na osobę w ich rodzinie nie przekracza 850 złotych netto. Po zakwalifikowaniu się do drugiego etapu do ich domów i szkół przyjeżdżają koordynatorzy EFC. – Na tym etapie widzimy wszystko na własne oczy. W ten sposób weryfikujemy zgłoszenia przesyłane przez internet. I to jest wielka siła fundacji: stypendia są kierowane do najbardziej potrzebujących – wyjaśnia Agnieszka Terebiłów, szefowa działu komunikacji zewnętrznej EFC.
Zanim jednak młodzi ludzie spakują walizki i wyjadą do dużych miast, muszą jeszcze pokonać ostatni szczebel: przejść rekrutację do najlepszych w kraju liceów, wskazanych przez fundację. Jeśli im się uda, na trzy lata przechodzą pod opiekę fundacji EFC. Dostają narzędzia, by przebijać wcześniej nieosiągalny dla nich szklany sufit. Nad wszystkim czuwa prezes fudnacji, Joanna Bochniarz. Przez piętnaście lat pracowała w amerykańskiej kancelarii prawnej. Któregoś dnia po prostu rzuciła dawne życie w kąt i postanowiła wrócić do korzeni, czyli działalności społecznej.
– Finansujemy właściwie wszystko: zakwaterowanie w bursie, wyżywienie, opłaty szkolne, od podręczników i wyprawki, przez komitet rodzicielski po wycieczki klasowe, zajęcia dodatkowe, kursy języków obcych w szkołach językowych, wyjścia do kina czy teatru, bilety na wyjazdy weekendowe do rodziny – Joanna Bochniarz nie jest w stanie jednym tchem wymienić wszystkich zobowiązań fundacji wobec stypendystów. Mało? EFC organizuje warsztaty „Akcja Kultura Sopot-Berlin”, czyli spotkania z wybitnymi artystami, a dwa razy w roku wakacje: zimą narty i snowboard, latem – żaglówki na Mazurach (w ubiegłym roku) albo nauka sportów wodnych jak wind- i kitesurfing (w bieżącym). I wreszcie pasje – jeśli któryś ze stypendystów chce rozwijać swoje zainteresowania, może wystąpić o ich sfinansowanie. – Do EFC można zawsze napisać, że na przykład naszą pasją jest rysowanie i chcielibyśmy dostać dodatkowe dofinansowanie. Ja dostałem pieniądze na wyjazd naukowy, na który bardzo chciałem jechać. Warto spróbować. Tak jak warto było
zgłosić się do samego EFC – mówi Przemek, jeden ze stypendystów.
Joanna Bochniarz podkreśla, że młodzież nie dostaje do ręki ani złotówki. – My pokrywamy wszystko na podstawie umów i przelewów – wyjaśnia prezes fundacji. Agnieszka Terebiłów mówi, że dzięki Andrzejowi Czerneckiemu i Joannie Bochniarz, fundacja funkcjonuje jak doskonale zorganizowane przedsiębiorstwo. – Działamy na podstawie planów, budżetów, procedur. Profesjonalnie przygotowane struktury i kadra umożliwiają realizację długofalowej strategii – wyjaśnia.
– Mieliśmy dobrego nauczyciela w postaci śp. Andrzeja Czerneckiego. Razem z Joanną Bochniarz mieli doświadczenie biznesowe. My, koordynatorzy, byliśmy sercem, a oni byli naszą głową – organizowali nas, mówili, jak wszystko uporządkować – dodaje Iza Buczek, koordynatorka województwa podlaskiego i mazowieckiego.
Dają pieniądze i nic nie chcą w zamian
– Ta praca jest wyjątkowa, bo wyławia się zdolnych młodych ludzi. Daje szansę, by spełnili swoje marzenia. Najlepsze licea, do których trafiają, otwierają im furtki do studiowania na wymarzonych kierunkach – wyjaśnia Maciek Ziółkowski, koordynator województwa lubelskiego i podkarpackiego. Agnieszka Jabłońska-Buchla, koordynatorka z Łodzi i Poznania, dodaje, że stypendyści zdobywają coś, czego nikt im nigdy nie zabierze. – Pieniądze można człowiekowi odebrać, wiedzy i umiejętności, których nabywa – już nie.
W poszukiwaniu zdolnej młodzieży z niezamożnych wiejskich rodzin koordynatorzy z EFC (a jest ich ośmiu) w ciągu trzech lat odwiedzili trzy tysiące gimnazjów, wysłali tysiące listów do laureatów olimpiad przedmiotowych i dyrektorów szkół, a pokonanych przez nich kilometrów wystarczyłoby na dwukrotne objechanie Ziemi. Ich trud nie poszedł na marne, bo każdy z ponad 240 stypendystów jest żywym dowodem na to, że warto poświęcić czas, energię i pieniądze na spełnianie „Marzenia o nauce”.
Przemek ma 18 lat, zdał do trzeciej klasy XIII LO w Szczecinie. Pochodzi z Rymania, niewielkiej wsi w województwie zachodniopomorskim. Ma dwójkę sporo starszego rodzeństwa. Sam o sobie mówi, że jest „szczęściem rodziców na starość”. Wysoki, wysportowany (trenuje biegi długodystansowe, ostatnio biegł półmaraton), w gimnazjum został laureatem olimpiad z geografii i historii.
Któregoś dnia otrzymał list, a właściwie zaproszenie od EFC do ubiegania się o stypendium. Podobnych propozycji Przemek dostawał już wcześniej sporo, ale za każdym razem coś stawało na przeszkodzie: a to niemożliwa do ogarnięcia „papierologia”, a to sztywne kryteria dochodowe, które nieznacznie przekraczał. EFC zaoferowało mu coś zupełnie innego.
– Od razu mnie to zainteresowało, gdyż fundacja jako jedyna gwarantowała właściwie wszystko. Nawet moja mama nie chciała uwierzyć, że można tyle zaoferować! – wspomina.
Marta pochodzi z Dąbrowy, liczącej 300 mieszkańców wioski w województwie wielkopolskim. O stypendium dowiedziała się od dyrektorki gimnazjum na dwa dni przed ostatecznym terminem składania formularzy. Kwalifikowała się, bo była laureatką olimpiad z polskiego i geografii, a jej sytuacja materialna była ciężka.
– Dowiedziałam się, że zdobyłam tytuł laureata z drugiej olimpiady i byłam załamana, bo wiedziałam, że i tak mi to nic nie daje. Co z tego, że mogłam się dzięki temu dostać do najlepszych liceów w Poznaniu czy Warszawie, skoro nie byłoby mnie stać na utrzymanie się w mieście. Wiedziałam, że jeśli nie stanie się cud, wyląduję w liceum, do którego nie chciałam trafić. W miejscowościach liczących 20 tysięcy mieszkańców niewiele się dzieje. Nie byłabym z tego zadowolona – mówi.
Mateusz uczy się w I Liceum im. E. Dembowskiego w Zielonej Górze, w klasie pitagorejskiej, ma rozszerzoną matematykę i geografię (początkowo wybrał chemię, ale w drugiej klasie zmienił zdanie; materiał z pierwszego roku zaliczył… w dwa tygodnie). O programie stypendialnym EFC usłyszał od wychowawczyni, a ta – w radio. Był piątek, termin składania dokumentów upływał w poniedziałek. Gdy powiedział o nim rodzicom, spojrzeli na siebie i zapytali: „Gdzie jest haczyk?”
– To się wydaje wprost nierealne: ktoś pakuje w nas pieniądze i nie chce nic w zamian! – mówi Mateusz. Iza wcale nie jest tym zaskoczona. – Ludzie często są bardzo podejrzliwi. Do dziś nieraz słyszę: „Pani, za długo żyję, żeby wierzyć, że coś jest za darmo”. Dlatego pierwszy rok był bardzo trudny, uruchamialiśmy wszelkie możliwe kanały, łącznie z naszymi prywatnymi znajomościami, żeby jak najbardziej rozpropagować program – wyjaśnia koordynatorka.
Mimo obaw Mateusz postanowił spróbować. Nigdy nie zapomni chwili, gdy kilka tygodni później znalazł swoje nazwisko na wstępnej liście. – Szok. Nie potrafię opisać tego szczęścia. Pierwszy raz poczułem, że jest jakaś nadzieja, że ktoś chce nam pomóc – wspomina. Weronika pochodzi z 2-tysięcznego Adamowa w województwie lubelskim. O programie dowiedziała się od mamy, a mama – z gazety. Przyznaje, że obok nadziei na wyrwanie się ze wsi pojawił się lęk. – Miałam mnóstwo wątpliwości. Czy dam sobie radę? Czy przyzwyczaję się do nowych warunków w bursie? Czy dam radę mieszkać z dala od mamy i przyjeżdżać tylko na weekendy? – wspomina Weronika.
Mama powiedziała: „Zrób, co ci serce podpowiada”. – Pomyślałam: raz kozie śmierć. Czas zawalczyć o swoją przyszłość – mówi. Ryzyko się opłaciło. Dziś Weronika jest przekonana, że była to jedna z najlepszych decyzji w jej życiu. Pod koniec lipca wszyscy spotykają się w Chałupach na wakacjach organizowanych przez EFC.
"Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie"
Na polu kempingowym w Chałupach nietrudno znaleźć obóz fundacji. Ciasno ustawione dwuosobowe namioty, parę przyczep, duży biały namiot, w którym odbywają się spotkania, pokazy filmów, dyskoteki. Pod opieką kilkunastu wychowawców odpoczywa tu prawie 150 stypendystów (tych, którzy skończyli pierwszą i drugą klasę liceum). Od ósmej do dziesiątej jest śniadanie, później wszyscy się rozchodzą. Jedni pędzą na zajęcia z windsurfingu w Zatoce, inni – na plażę, na kitesurfing, kolejni na wycieczkę z koordynatorką Elą Brodą, reszta do okrąglaka, na próby do filmu. Wielu ze stypendystów ma zacięcie aktorskie, więc żeby urozmaicić im wczasy, Joanna wymyśliła, że nakręcą film z prawdziwego zdarzenia. Fundacja ogłosiła konkurs na scenariusz, przyszło kilka prac, wygrał tekst Weroniki Saran, „Świat ze snów” – tragiczna opowieść o maturzyście, który staje w obliczu konfliktu między swoimi marzeniami a ambicjami matki. Wystarczyło parę telefonów, by zorganizować ekipę profesjonalistów.
Do Chałup przyjeżdża więc m.in. Ewa Serwa (aktorka teatralna i filmowa, która wspiera stypendystkę Anię Gajdemską w reżyserowaniu filmu „Świat ze snów” na podstawie scenariusza napisanego przez Weronikę), Katarzyna Żak (znana m.in. z seriali „Miodowe lata”, „Na Wspólnej” i „Ranczo”), Adam Bajerski (operator, który pracował m.in. przy filmach „Zmruż oczy”, „Sztuczki” i „Imagine”) oraz Agnieszka Knichnicka (montażystka filmowa, fotografka).
– To jest niesamowite. Jadę kilka godzin pociągiem, a na miejscu poznaję panią Ewę Serwę, panią Katarzynę Żak, pana Adama Bajerskiego! – cieszy się Marta, odtwórczyni głównej roli w filmie.
Na morzu stypendystami rzucają fale, w „okrąglaku” miota nimi Ewa. Później, w czasie kolacji pokazuje mi, w jaki sposób dokopuje się do najgłębszych pokładów emocji w młodych aktorach z EFC. – Najpierw muszę nimi wstrząsnąć, żeby poczuli emocje, a później to wygładzić, żeby zrozumieli, skąd się one wzięły, jak je zagrać – mówi prosto w oczy Ewa i uderza mnie w ramię, a później czule je gładzi. Następnego dnia mogę się przekonać, czy jej metody działają. Na porannej próbie Marta i Rafał odgrywają scenę, w której policjant informuje matkę o śmierci jej syna. Choć w „okrąglaku” jest kilkanaście osób, wszyscy wstrzymują oddech. Niektórzy mają łzy w oczach.
Próby trwają do wieczora, z przerwą na obiad i kolację. Największą uwagę dziś wieczorem skupia na sobie Maciek. Za parę godzin razem ze stażystą Adamem pojedzie pociągiem do Warszawy na rozmowę kwalifikacyjną. Ubiega się o stypendium Towarzystwa Szkół Zjednoczonego Świata. Iza Buczek przepytuje go jeszcze z angielskiego, a pozostali koordynatorzy z wypiekami na twarzach powtarzają, że może dzięki temu przed Maćkiem otworzą się drzwi na Oxford. Bo czterech na pięciu uczniów, którzy kończą program, dostaje się na renomowane światowe uczelnie.
Reszta stypendystów po nauce sportów wodnych kręci się po kempingu, niektórzy z nosami w książkach. Wieczorem będzie konkurs wiedzy o patronie fundacji, Romanie Czerneckim, wybitnym profesorze polonistyki i filozofii, którego mottem życiowym były słowa Jana Zamoyskiego: „Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie”. Nie mogą zmarnować danej im szansy
Koordynatorzy Maciek, Iza i Agnieszka prześcigają się w zachwalaniu stypendystów. Iza podaje prosty przykład: gdy program startował w 2011 roku, miała nie lada problem z zarezerwowaniem miejsc dla stypendystów w stołecznych bursach. „Nie ma mowy!”, „To jest wbrew przepisom!”, „Proszę zapisać się na listę!”, słyszała. W tym roku dyrektorka jednej z nich zadzwoniła z pretensją w głosie: „Pani Izo, słyszałam, że chce pani zabrać dziewczynki do innej bursy!”.
– Widać, że dyrektorzy – i szkół, i burs – są bardzo zadowoleni z naszej młodzieży. Zawsze od nich słyszę: „Z taką młodzieżą? Nie ma problemu!” – dodaje Agnieszka. I wyjaśnia, że stypendyści nie zakuwają 24 godziny na dobę, ale wiedzą, że dostali niesamowitą szansę, że musieli się napracować, by dostać się do najlepszych liceów w kraju, że nie mogą zmarnować danej im szansy.
– Wszyscy są wręcz oczarowani, że ta młodzież jest bardzo aktywna, wszędzie jest ich pełno: chodzą na wolontariat, pomagają słabszym w nauce, mają zainteresowania muzyczne, sportowe, kulturalne, rwą się do prowadzenia uroczystości. W bursie w Krośnie usłyszałem: „Ile pan nam nazwisk przyśle, tyle zarezerwujemy miejsc. Tak ma pan fajne te dzieci” – mówi z kolei Maciek. Podkreśla też, że szkoły współpracujące z fundacją wręcz szczycą się tym, że uczą się u nich stypendyści EFC.
– Dajemy im osoby, które już mają wybitne osiągnięcia: są finalistami i laureatami bardzo trudnych konkursów przedmiotowych. Dodatkowo mają inne zdolności, w Poznaniu na przykład jest mistrz Polski w karate. Szkoły mają więc 99 proc. pewności, że nasi stypendyści będą budowali ich prestiż – wyjaśnia Agnieszka.
Swoje trzy grosze dorzuca Małgorzata Gotlib, psycholog w EFC: – Fantastyczne jest to, że planują studia zagranicą, ale później chcą wrócić do Polski, bo mają poczucie, że chcą zwrócić społeczeństwu to, co dostali.
W ten sposób wyrastają fundamenty społeczeństwa obywatelskiego, którego budowa jest kolejnym celem fundacji. Agnieszka Terebiłów wylicza pierwsze sukcesy: stypendyści wracając w swoje rodzinne strony, z własnej woli udzielają się społecznie, prowadzą weekendowe zajęcia w świetlicach dla młodszych dzieci, przygotowują gimnazjalistów do olimpiad.
– Są naszą najlepszą reklamą – mówią zgodnie koordynatorzy.
Co by było gdyby...
„Co by było, gdyby…” to pytanie, które zadają sobie w fundacji niemal wszyscy. Dlatego w ostatniej kampanii społecznej pytają przewrotnie: „Co by było, gdyby zamiast uczyć się muzyki, Chopin musiał sprzątać w szopie? Gdyby zamiast uczyć się astronomii, Kopernik musiał kleić koperty? Gdyby zamiast uczyć się chemii, Curie musiała karmić kury?”. Fundacja EFC daje 80 stypendiów rocznie. Kampania uświadamia, że bez pomocy z zewnątrz wiele talentów się zmarnuje. – Jest potrzebna, żeby fundować kolejne stypendia, bo potrzeby są znacznie większe – wyjaśnia Agnieszka Terebiłów.
– Wierzę głęboko, że dzięki naszej fundacji ci młodzi ludzie mają szansę wpłynąć na losy swoich społeczności. Powiem więcej: jestem przekonany, że znajdzie się wśród nich ktoś, kto wpłynie znacząco na nasz kraj – zapewnia Maciek Ziółkowski.
Być może tym kimś będzie Przemek. Jeszcze nie zdecydował, jakie studia wybierze, ale jest przekonany, że gdyby nie stypendium EFC chodziłby do najbliższego liceum, czyli w Kołobrzegu. I to w najlepszym wypadku, bo mogłoby i tak się zdarzyć, że rodzice nie podołaliby jego utrzymaniu i musiałby szybko skończyć szkołę i znaleźć konkretny zawód. – Ale udało mi się dostać do Szczecina i to jest teraz mój punkt wyjściowy. Na pewno w Kołobrzegu rzeczywistość szkolna wyglądałaby inaczej, nie miałbym okazji poznać tylu nowych ludzi. No i w Szczecinie jest większy dostęp właściwie do wszystkiego – mówi Przemek. Marta uczyłaby się w Żninie albo Wągrowcu. – Dzięki fundacji cały czas poznaję nowych ludzi, robię nowe rzeczy. Przykład? Nigdy nie jeździłam na nartach, a dzięki fundacji zaczęłam. Nie wiem też, czy kiedykolwiek zagrałabym w filmie, a tu mam taką okazję – wyjaśnia Marta.
Mateusz wylądowałby pewnie w pobliskiej Witnicy, a nie w renomowanym liceum. – Tam nie miałbym żadnych szans na realizację swoich marzeń, o studiach nie wspominając – uważa.
Weronika też nie wyfrunęłaby daleko od rodzinnego gniazda. – Uczyłabym się pewnie w Adamowie i nie miałabym szansy rozwinąć się tak jak tutaj, nie poznałabym tylu ludzi, nie przeżyłabym tylu doświadczeń. moje plany pozostałyby tylko w sferze marzeń. A później? Pewnie wylądowałabym na jakiejś podrzędnej uczelni, co by mnie frustrowało. A tak widzę, że zmienił się mój charakter: stałam się bardziej pracowita i twórcza – mówi Weronika.
– Na spotkaniach z młodzieżą gimnazjalną zawsze powtarzam: jeśli was to nie interesuje, pamiętajcie, że macie młodsze rodzeństwo. To być może będzie program dla nich. Być może, w cudzysłowie, uratujemy im życie – mówi Maciek Ziółkowski.
– Nie w cudzysłowie. Mamy przypadki, że dzwonią do nas wychowawczynie i mówią, że jesteśmy jedyną szansą dla dzieci, które są bardzo zdolne, ale miały mniej szczęścia. Wtedy faktycznie zmieniamy tym dzieciom życie – wtrąca Iza Buczek.
Kilka dni później Adam przesyła SMS: „Hot news: Maciek dostał stypendium i od września będzie się uczył w szkole międzynarodowej w Bośni”. EFC może odnotować: kolejne „Marzenie o nauce” spełnione.
Aneta Wawrzyńczak specjalnie dla WP.PL