Marsz antyrządowy. Paweł Lisicki: pokrzyżowany plan przewrotu
Dziwne można odnieść wrażenie czytając niektóre zapowiedzi przed marszem opozycji, który został zwołany na 7 maja. A to słyszę, że potrzebna jest pełna mobilizacja, a to czytam, że od tego, ilu przyjdzie demonstrantów, zależy przyszłość demokracji w Polsce. Mnożą się apele, wezwania, ogłoszenia, namowy. W tym całym zgiełku jednak najciekawsze zdają się, jak zwykle, pytania, które się nie pojawiają - pisze Paweł Lisicki dla Wirtualnej Polski.
05.05.2016 | aktual.: 26.07.2016 13:36
Pierwsze i najbardziej oczywiste brzmi tak: po co organizować demonstrację przeciw PiS pod hasłem "Jesteśmy i będziemy w Europie", skoro Jarosław Kaczyński ogłosił, że kto chce być w Europie powinien należeć do Unii Europejskiej, a zwolenników wyjścia z UE nazwał awanturnikami? Gdyby wyciągnąć z tego logiczny wniosek, okazałoby się, że marsz opozycji nie jest marszem antypisowskim, ale propisowskim, a na największym transparencie powinien pojawić się cytat z szefa partii rządzącej. Drugie, nie mniej frapujące pytanie dotyczy tego, kto tak naprawdę na tym marszu zyska. To zależy tyleż od przebiegu i skali demonstracji, jak i od tego, kto zostanie uznany za jej pomysłodawcę i organizatora. Wprawdzie tak Ryszard Petru jak i Grzegorz Schetyna ogłaszają, że będą demonstrować razem, jednak mniej oficjalnie już oskarżają siebie o kradzież pomysłu.
Deklarując 2 maja jednoznaczne poparcie dla obecności Polski w UE Jarosław Kaczyński wybił organizatorom marszu broń z ręki. Był to swoisty szach mat, którego liderzy PO nie mogli się spodziewać. Ich plan był prosty i na pierwszy rzut oka skuteczny. Zarysował go kilka razy sam Grzegorz Schetyna, ostatnim razem zrobił to w wywiadzie dla "Tygodnika Powszechnego". "Jeśli PiS będzie kontynuował swoją antyeuropejską politykę, wezwiemy do referendum. Tak, by Polacy mieli szansę potwierdzić, że chcą być częścią Unii. Referendum będzie najlepszą odpowiedzią na to, co psuje PiS" - mówił szef PO. Chodziło o to, by konflikt z PiS przedstawić jako starcie o wartości podstawowe, jako zderzenie zwolenników Europy i tych, którzy chcą Unię opuścić. Polacy, jak wiadomo, wciąż pozostają euroentuzjastami, nawet jeśli pierwsza miłość do Unii nieco ostygła, to głosy jawnie eurosceptyczne postrzegane są jako skrajne. Silny jest też cały czas kompleks niższości, który tak dobrze wyrażają słowa "co sobie o nas pomyśli Europa".
Gdyby zatem przeciwnikom rządu udało się pokazać, że PiS chce Polskę z UE wyprowadzić, gdyby opinia publiczna została przekonana, że "wychodzimy z Europy", wówczas opozycja mogłaby wreszcie wyrwać się z zaklętego kręgu niemożności i liczyć na to, że sondaże pokażą w końcu jej przewagę nad PiS. Nie podział za czy przeciw TK, nie spór o to, czy w Polsce narusza się demokrację, ale właśnie pytanie o stosunek do UE stałby się głównym punktem odniesienia. Doprowadzenie do takiej polaryzacji wokół Unii dałoby opozycji wiatr w żagle i odwróciło negatywne wyniki sondaży.
Skądinąd zabawne, że dowodem europejskości jest dla dużej części przeciwników PiS poparcie dla obecnej władzy Trybunału Konstytucyjnego, instytucji, która w niektórych starych państwach UE albo nie istnieje, jak w Holandii, albo jest likwidowana, jak w Luksemburgu. To nie ma żadnego znaczenia. Nie chodzi o to, jak się rzeczy mają, ale o to, w co wierzą ludzie. I skoro większość Polaków wierzy, że Trybunał Konstytucyjny taki jak w Polsce jest "w Europie", to konflikt z TK jest dla nich "konfliktem z Europą". Żeby już nie było żadnych wątpliwości trzeba byłoby jeszcze, żeby Kaczyński ogłosił, że Polska z UE występuje, albo przynajmniej, żeby zaczął taką możliwość sugerować.
Gdyby wskutek sporu o pozostanie w UE PiS na dłuższy czas stracił pozycję lidera sondaży, można by sobie wyobrazić, że kolejni przedstawiciele Komisji Europejskiej, Parlamentu Europejskiego lub innych ciał z przymiotnikiem "europejski" w nazwie, zaczęliby wzywać do przeprowadzenia przedterminowych wyborów. Dlaczego? Bo obecny rząd, ich zdaniem, straciłby legitymację do rządzenia. Dodajmy do tego jeszcze możliwe obniżenie ratingu Polski przez kolejne agencje, co pociągnie za sobą wzrost koszty obsługi długu, a dla zwykłych ludzi będzie oznaczało coraz większy problem ze spłatą kredytów. Oto prawdziwy scenariusz przewrotu i jego warunki: zmiana w sondażach, liczne antyrządowe demonstracje, coraz ostrzejsze protesty światowych i europejskich celebrytów i polityków, bunt rad miejskich, sprzeciw sędziów, wreszcie kłopoty gospodarcze wynikłe z obniżek ratingu - można się spodziewać, że takiego nagromadzenia nieszczęść rząd PiS nie przetrzyma. Łatwo sobie też wyobrazić, że jednym z elementów takiego scenariusza
byłby "Majdan w Warszawie" - hasło, które od paru miesięcy próbują wypromować najbardziej histeryczni zwolennicy opozycji. Żeby ten scenariusz się spełnił musi być jednak spełniony warunek pierwszy - czytelna i trwała zmiana poparcia w sondażach, wyraźna przewaga opozycji. Bez tego cała para pójdzie w gwizdek. Bez tego warunku cały plan bierze w łeb: po co doprowadzać rząd do upadku, jeśli władzy nie będą mogli przejąć właściwi i odpowiedzialni ludzie?
Ten właśnie plan 2 maja spalił na panewce. Nagle okazało się, że opozycja musi szukać innego paliwa. Że nie da się podzielić Polaków na zwolenników (czyli opozycję) i przeciwników (czyli PiS) UE. Potrzebny jest nowy projekt, nowy plan działania. Nie jest go łatwo znaleźć, więc wśród polityków opozycji widać oznaki irytacji. Skoro Kaczyńskiego nie udało się obsadzić w roli głównego eurosceptyka w Polsce, to co teraz? Cóż, teraz pozostaje walka we własnym obozie. Teraz Schetyna musi brać się za bary z Petru, a Petru ze Schetyną. Teraz za fasadą „wspólnej walki o demokrację” toczy się ukryta i cicha prawdziwa walka o wpływy, rady miejskie i pieniądze. Demonstracja 7 maja coraz mniej jest solidarną akcją "wszystkich przeciw autorytaryzmowi PiS", coraz bardziej okazją do zadania sprzymierzeńcowi celnie wymierzonego ciosu.
Paweł Lisicki dla Wirtualnej Polski