Mariusze PiS, czyli pretorianie prezesa Kaczyńskiego
Jednego zawsze pociągał świat służb specjalnych. Drugiego służba specjalna, tyle że dla partii. Dwaj Mariusze, Kamiński i Błaszczak, stali się najważniejszymi przybocznymi Jarosława Kaczyńskiego. To w nich wicepremier ds. bezpieczeństwa ma najwierniejszych z wiernych.
Szefów MSWiA oraz MON łączą studia historyczne na Uniwersytecie Warszawskim. Nieco na wyrost, ale można powiedzieć, że wydział historyczny stał się wylęgarnią czołowych obecnie polityków PiS – ukończył go również wicepremier Jacek Sasin.
O ile Kamiński w politykę wsiąkł już przed rozpoczęciem studiów, dla Błaszczaka właśnie tam nastąpił początek politycznej drogi. Ze swoimi antykomunistycznymi poglądami chłopak z Legionowa znalazł miejsce w Stowarzyszeniu Katolickiej Młodzieży Akademickiej i Niezależnym Zrzeszeniu Studentów.
- Kamińskiego wszędzie było pełno. Bardzo aktywny i radykalny. Mieliśmy ze sobą kontakty poprzez działalność w NZS, ale nigdy nie byliśmy bliskimi przyjaciółmi – wspomina prof. Marek Węcowski z Instytutu Historycznego UW. - Nie wiem, czy już miał wówczas takie poglądy jak dzisiaj. To były inne czasy. Mam wrażenie, że w oczach kolegów i koleżanek z kraju nasza grupa uchodziła za dość lewicową. Z kolei Błaszczak trzymał się na uboczu. Kamiński na pewno znał go z widzenia, ale nie ręczę, że wiedział choćby, jak Błaszczak ma na imię – dodaje profesor.
"Od pięknej kobiety wolałby noc z Czeczenami"
Za Kamińskim ciągnęła się już wtedy legenda walki z komuną. W 1981 roku, gdy miał 16 lat, został zatrzymany podczas próby dewastacji Pomnika Wdzięczności Żołnierzom Armii Radzieckiej w warszawskim parku Skaryszewskim. Trafił do poprawczaka. W dwa lata później wylądował na trzy miesiące w areszcie. Tym razem za stawianie czynnego oporu podczas demonstracji.
Na studiach działalność w NZS była dla niego niewystarczająca. Dołączył do Federacji Młodzieży Walczącej, często mylnie branej za młodzieżówkę "Solidarności". Tymczasem FMW w przeciwieństwie do "S" nie miała wielu politycznych postulatów. Cel był tam jeden - zniszczyć komunę.
Prace magisterskie pisali z różnych okresów. Błaszczak pisał o polskiej szlachcie z przełomu XVI i XVII wieku. Kamińskiego pociągała konspiracja, państwo podziemne, bojówki PPS i XIX-wieczni sztyletnicy, o których ostatecznie zdecydował się napisać.
Ta dziś zapomniana formacja z okresu Powstania Styczniowego była czymś na kształt kontrwywiadu i wydziału wewnętrznego. Miała wyprzedzać działania carskich szpiegów, ale też likwidować Polaków wspierających działania Moskali.
W historii sztyletników jest bezwzględność i brak oporów przed stosowaniem brutalnych metod. Jest wreszcie obsesja, że wróg czai się wszędzie. Znakomita lektura, dla próbującego tworzyć własne struktury konspiracyjne 20-kilkulatka.
Z obsesyjnego zainteresowania Kamińskiego wszelkimi niejawnymi, najlepiej partyzanckimi strukturami, żartowali nawet ludzie, z którymi był blisko. Choćby Lech Kaczyński miał stwierdzić, że gdyby Kamiński miał do wyboru noc z piękną kobietą i czeczeńskimi bojownikami z pewnością wybrałby Czeczenów.
- "Zjazd" tych nieco starszych od mojego roczników, ku prawej stronie, zaczął się po 1989 roku. Wówczas te pokolenia już właściwie funkcjonujące poza uczelnią, zaczęły sobie gwałtownie szukać miejsca w świecie polityki. Skupili się wokół "Tygodnika Solidarność", gdzie Jarosław Kaczyński próbował tworzyć przybudówkę młodzieżową – mówi prof. Węcowski.
- Pierwsze lata III RP były absolutnie kluczowe dla przyszłej tożsamości politycznej. Zapewne gdybym był dwa, trzy lata starszy, też opowiedziałbym się po którejś ze stron w okresie "walki na górze" już w czasach kampanii wyborczej Wałęsa vs. Mazowiecki. Mój rocznik, nieco później, wolał środowisko Kongresu Liberalno-Demokratycznego.
Na orbicie braci Kaczyńskich
Po 1989 roku Mariusz Kamiński (rocznik 1965) próbował nieskutecznie zdobyć pracę w Urzędzie Ochrony Państwa. Swoje niepowodzenie zrzucił na karb braku solidnej dezubekizacji UOP.
Dopiero dzięki wsparciu braci Kaczyńskich trafił do Biura Bezpieczeństwa Narodowego. Z innymi odcinkami funkcjonowania państwa zapoznał się z kolei w Generalnym Inspektoracie Celnym i w Biurze Kontroli TVP. Do partii bliźniaków - Porozumienia Centrum - jednak nie wstąpił.
Młodszy o cztery lata Błaszczak (rocznik 1969) nie "załapał się" na czasy, w których Kaczyńscy organizowali pracę kancelarii prezydenta Wałęsy. Gdy doszło do konfliktu Kaczyńscy-prezydent, zapisał się do Porozumienia Centrum. Jego, jeśli nie mentorem, to przewodnikiem, został Przemysław Gosiewski. To właśnie on poznał Błaszczaka z Jarosławem Kaczyńskim.
- Błaszczak ze względu na to, że był młodszy, nie trzymał się w najważniejszej grupie, w której byli Adam Lipiński czy Krzysztof Tchórzewski – mówi nam polityk PiS pamiętający czasy PC.
Błaszczak dzielił czas między politykę i dom. Stale też coś studiował. Poza historią na UW ukończył studia podyplomowe Samorząd Terytorialny i Rozwój Lokalny (1997), Krajową Szkołę Administracji Publicznej (2001) oraz Zarządzanie w administracji (2006).
Kierunki wydają się nieprzypadkowe - szczytem jego marzeń zdawała się kariera sprawnego zarządcy na państwowej posadzie. Inne rzeczy mało go interesowały. Żył skromnie, jeździł fiatem punto, potem polonezem, którego odziedziczył po ojcu, pracowniku fabryki FSO na warszawskim Żeraniu.
Skromność to także jedna z cech przypisywanych Mariuszowi Kamińskiemu. W oświadczeniu majątkowym z 2019 roku wpisał, że ma jedynie 5 tys. złotych oszczędności, spłaca kredyt na kawalerkę i nie posiada żadnego przedmiotu o wartości powyżej 10 tys. złotych.
Rysą na tym wizerunku stała się w późniejszym okresie kariera jego 29-letniego syna, którego NBP wsadził na intratną posadę w Banku Światowym. Tajemnicą pozostaje też, co Kamiński robi – pamiętając o jego niewielkich oszczędnościach – z niemałą, ministerialną pensją.
Lata 90. były dla przyszłego szefa CBA latami ostrej walki politycznej. Ciosem dla niego był upadek rządu Jana Olszewskiego i związane z tym pogrzebanie ustawy lustracyjnej.
Po zwycięstwie wyborczym SLD w 1993 roku Kamiński jest wstrząśnięty. Zakłada Ligę Republikańską, która próbuje zaskarbić sobie przychylność wyborców happeningami - rzuca jajkami w prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, biega za Józefem Oleksym z transparentem SLD-KGB, a 13 grudnia chodzi pod dom Wojciecha Jaruzelskiego, domagając się sprawiedliwości.
Happening, jako metodę walki politycznej porzuca w 1997 roku, gdy dostaje się do Sejmu dzięki AWS. Zdaje sobie ostatecznie sprawę, że taka "pchełka", jak Liga, nie ma szans. Wraca do ustawy lustracyjnej. W tym czasie okazuje się też, że jest pamiętliwy - pielęgnuje uraz do Pawła Piskorskiego, innego dawnego kolegi ze studiów historycznych.
Kamiński uważa, że to Piskorski stoi na czele układu korupcyjnego w Warszawie. Poza tym – jak słyszymy – miał być po prostu zazdrosny z powodu sukcesów politycznych swojego byłego, a dodatkowo młodszego kolegi.
"Szpieg" w gabinecie Marcinkiewicza
W 2005 roku spełnia się największe marzenie Mariusza Kamińskiego, to o stworzeniu własnej służby specjalnej. PiS wygrywa wybory i nikt nie ma wątpliwości, że na czele CBA stanie właśnie Kamiński. Jego radość jest nieco mniejsza, gdy Lech Kaczyński obniża mu prerogatywy względem tych, które sam zainteresowany chciał sobie nadać. W pierwotnym projekcie ustawy szef CBA miał być praktycznie nie do odwołania.
Gdy Kamiński na potęgę realizuje się w polityce, Błaszczak zdobywa szlify w administracji samorządowej. Nie zraża się potknięciami, jak wtedy, gdy nieskutecznie ubiegał się o prezydenturę w rodzinnym Legionowie. w 2002 roku do warszawskiego samorządu ściąga go sam Lech Kaczyński. Błaszczak zostaje zastępcą burmistrza Woli, a później burmistrzem dzielnicy Warszawa-Śródmieście.
To dla niego punkt zwrotny. W partii zaczął zyskiwać na swojej "warszawskości". Wszystkich znał, a o sprawach miasta i mazowieckiego PiS mógł rozmawiać z samymi braćmi Kaczyńskimi.
Ci znają go już od dekady i coraz bardziej cenią jego oddanie. Widzą, że 30-kilkuletni Błaszczak potrafi pracować po kilkanaście godzin. Ważniejsze jest jednak to, że nie kombinuje na boku, nie tworzy swojej drużyn, nie wywołuje skandali i realizuje każde polecenie.
Dla wyborców Mariusz Błaszczak jest jednak nadal niewidzialny. Dlatego nie dostał się w 2005 roku do Sejmu. Kaczyńscy nie zapominają jednak o nim. Jarosław Kaczyński instaluje go u Kazimierza Marcinkiewicza. Błaszczak został szefem jego kancelarii.
- Dla mnie to był wtedy nieznany człowiek. Ja chciałem wybrać na szefa KPRM Piotra Tutaka, ale Jarosław Kaczyński postanowił, że chce mieć wpływ na to, co się dzieje u mnie – mówił w rozmowie z WP Marcinkiewicz. - W efekcie Błaszczak został formalnie szefem kancelarii, ale ja starałem się większość prac organizować samodzielnie lub we współpracy z wybranymi przeze mnie ludźmi.
Kazimierz Marcinkiewicz nie wspomina jednak Błaszczaka źle: - Był w miarę sprawny, nie miałem z nim problemów, ale też nie miałem z nim większego kontaktu.
Mariusz Błaszczak był po prostu oczami i uszami Jarosława Kaczyńskiego, z którym w tym czasie przeszedł już na "Ty", o czym marzyć może większość jego partyjnych kolegów. Rosnące wpływy młodego polityka zostały podkreślone przestronnym gabinetem i pokaźnym zakresem nowych obowiązków. Odpowiadał m.in. za kontakty z Sejmem, z Kancelarią Prezydenta i za program Tanie Państwo, mającym być jego oczkiem w głowie.
Gdy Błaszczak meblował się w gmachu przy Al. Ujazdowskich, Mariusz Kamiński już działał. Nowo powołana służba stała się flagowym projektem PiS. A Kamiński realizował się niczym prawdziwy "Sztyletnik".
Zaczęło się od aresztowania lekarza Mirosława G. Z tej sprawy pomimo szumnych zapowiedzi niewiele wyszło, a przy okazji klapę wizerunkową zaliczył Zbigniew Ziobro.
Potem była słynna akcja agenta Tomka z posłanką Beatą Sawicką. I znów Kamiński niby coś miał, ale przeszarżował.
Nic dziwnego, że metody stosowane przez CBA stały się dyskusyjne - Nie potrafiąc wykryć skandalu, CBA samo składało korupcyjne oferty. Dyskusyjna była moralność agenta Tomka - aby wykonać akcję, uwiódł posłankę. Dyskusyjne stało się wreszcie pouczenie, jakiego Kamiński udzielił Polakom podczas jednej z nielicznych konferencji prasowych. Szef specsłużby stwierdził, że patrząc na Sawicką, powinni się zastanowić, na kogo będą głosować w kolejnych wyborach.
Do mgły spowijającej działania CBA doszła wreszcie afera gruntowa, która zakończyła rządy PiS, a samego Kamińskiego doprowadziła na ławę oskarżonych.
W dużym skrócie. PiS chciało dobić Samoobronę, której notowania pikowały po wybuchu "seksafery". W tym celu funkcjonariusze CBA mieli wręczyć 3 mln złotych łapówki ludziom powiązanym z Andrzejem Lepperem.
Ich zadaniem było podzielenie się pieniędzmi z ministrem rolnictwa i doprowadzenie do przekształcenia gruntu rolnego w okolicach Mrągowa w działkę budowlaną. Łapówka nie dotarła do celu ze względu na przeciek i akcja skończyła się fiaskiem.
W marcu 2015 roku Sąd Rejonowy Warszawa-Śródmieście skazał Mariusza Kamińskiego za przekroczenie uprawnień w sprawie afery gruntowej na 3 lata pozbawienia wolności i 10 lat zakazu pełnienia funkcji publicznych.
W praktyce oznaczałoby to, że Kamiński na zawsze straci kontakt ze służbami specjalnymi. Tak się nie stało. W kilka miesięcy później wybory prezydenckie wygrał Andrzej Duda, a jedną z pierwszych decyzji, jakie podjął świeżo upieczony prezydent, było ułaskawienie Kamińskiego.
Presja na Dudę była tak duża, że zastosował prawo łaski, pomimo że wyrok ciążący na Mariuszu Kamińskim był nieprawomocny. Wielu prawników uważa, że tym samym można podważać legalność ułaskawienia.
- Po latach ludzie zapomnieli, o co w aferze gruntowej chodziło. Zmienił się też styl zarządzania służbami. Dzisiaj media nie żyją nowymi aferami kreowanymi przez CBA, tylko chcąc przywalić w PiS, dalej wyciągają sprawy Agenta Tomka – komentuje polityk partii Jarosława Kaczyńskiego.
Nie każdego można zatrzymać
Zanim jednak Kamiński i Błaszczak wspięli się na szczyty, PiS przez kilka lat znajdowało się w politycznej defensywie, przegrywając kolejne wybory z Platformą Obywatelską Donalda Tuska.
Politycy mogli więc co najwyżej liczyć na awanse w partii. Stało się to po katastrofie smoleńskiej. Na pokładzie TU-154M znaleźli się m.in. szefowa klubu PiS Grażyna Gęsicka i wiceprzewodniczący partii Aleksandra Natalii-Świat i Przemysław Gosiewski.
Miejsce tej pierwszej zajął właśnie Mariusz Błaszczak. Z kolei Mariusz Kamiński ponownie wstąpił do PiS (pozbył się legitymacji partyjnej, będąc szefem CBA) i został wiceprzewodniczącym partii.
W 2015 roku PiS zmierzało po władzę. Mówiło się, że Mariuszowi Błaszczakowi przypadnie ta sama funkcja, którą pełnił w gabinetach Marcinkiewicza i Kaczyńskiego, ale okazało się, że szef PiS widzi go w innym miejscu.
I tak Błaszczak został szefem MSWiA w rządzie Beaty Szydło. W tym momencie nie było już żadnych wątpliwości, że stał się w pisowskiej drużynie jednym z najważniejszych ludzi.
Będąc w MSWiA Błaszczak wyciągnął z szuflady ustawę, mającą pozbawić byłych funkcjonariuszy MO emerytur mundurowych. Nie miał skrupułów, gdy trzeba było użyć policji do pacyfikowania blokad opozycyjnych manifestacji. Nie wahał się robić "pod górkę" Owsiakowi i Przystankowi Woodstock. Dał policjantom jasny sygnał, kogo zatrzymywać można, a kto jest nietykalny. Tak było np. w Gdańsku, gdy podczas Parady Równości policja zatrzymała lżącą marsz córkę radnej PiS. Tak było, gdy usprawiedliwiał w Ełku próbę dewastacji baru z kebabem prowadzonego przez muzułmanów. Były to rzekomo "zupełnie zrozumiałe obawy ludzi".
Cieniem na działalności ministra w MSWiA w jakimś stopniu kładzie się też śmierć Igora Stachowiaka na komisariacie policji. Trudno też dostrzec w jego pracy rys kogoś, kto myśli samodzielnie, a nie po prostu realizuje punkt po punkcie program PiS.
Zresztą, jeśli chodzi o wizerunek, to Błaszczak nie zwalczył tego, który został stworzony na potrzebę serialu komediowego "Ucho Prezesa".
Grany przez Mikołaja Cieślaka serialowy Błaszczak jest wierny i niezbyt lotny. Stojący zawsze przy prezesie i jest gotowy do każdego – nawet najbardziej upokarzającego - poświęcenia.
To obraz przynajmniej zafałszowany.
- To nie jest głupi facet. Nie jest przykładem takiego młota, jakim się go przedstawia. On jest bardziej inteligentny niż np. Suski czy Jurgiel, ale jest równie lojalny, co czyni go idealnym współpracownikiem dla Kaczyńskiego – ocenił w rozmowie z WP były kolega Błaszczaka z ław sejmowych.
Wracając na chwilę do "Ucha…". PiS nigdy nie atakował serialu. Sam prezes Kaczyński powiedział nawet, że jeśli chodzi o rozmijanie się z prawdą, to w serialu kot pije mleko, a w rzeczywistości koty piją wodę.
Balon próbny: Błaszczak na premiera
Wydawało się, że Mariusz Błaszczak już na dobre osiądzie w MSWiA. Tak się nie stało. Nieoczekiwanie zwolniło się stanowisko szefa MON. Choć czarne chmury zbierały się nad Antonim Macierewiczem od dawna, to "kapłan smoleński" wydawał się niezatapialnego.
Czarę goryczy przepełnił jednak jego konflikt z prezydentem Andrzejem Dudą i (najprawdopodobniej) naciski Amerykanów, którzy nie chcieli dużej współpracować z nieprzewidywalnym Macierewiczem.
Mariusz Błaszczak o wojsku nie wiedział nic, ale miał spore doświadczenie w administracji. Z MSWiA zabrał ze sobą sprawdzonych ludzi, którzy mieli mu pomóc sprzątać bałagan po poprzedniku. Bilans zmian? Mieszany.
Z jednej strony MON stracił nadzór nad spółkami zbrojeniowymi, które przejął Jacek Sasin, z drugiej powstał wielki, długoletni plan modernizacji armii. W Polsce pojawił się również większy kontyngent amerykańskich żołnierzy.
Błaszczak na wojsku może się nie znać, ale jego najważniejsza zaleta jest taka, że nie jest Antonim Macierewiczem. Wojskowi mieli po prostu dość duetu Macierewicz-Misiewicz. Dlatego nawet jeśli Błaszczak robi coś, co wojskowym się nie podoba, to mając w pamięci jego poprzednika, zachowują spokój.
Kiedy sprawdzaliśmy, jakie notowania Błaszczak, usłyszeliśmy, że "ani ziębi, ani grzeje". Jeden z naszych rozmówców powiedział, że kiedyś czuli się upokarzani codziennie, a teraz co najwyżej raz na miesiąc.
Może dlatego wojskowi nie mieli problemu z tym że armia uczestniczyła przy ochronie wielkiej demonstracji Strajku Kobiet 30 października. Stwierdzili, że do Warszawy przyjechała tylko żandarmeria wojskowa. Więc "nic wielkiego się nie stało i nie doszło do nadużycia procedur".
Wygląda na to, że "opieka" nad wojskiem będzie kolejną misją, z której w oczach Jarosława Kaczyńskiego Błaszczak wywiązał się na medal.
Czy to mogłoby wiernemu człowiekowi prezesa otworzyć drogę do premierostwa? Bo plotki o tym, że Błaszczak może zostać premierem, wypływały już dwukrotnie.
Pierwszy raz taka informacja pojawiła się na wiosnę, gdy rząd przeżywał kryzys wywołany majowymi wyborami i "Rejtanem" strzelonym przez Jarosława Gowina. Drugi raz kilka tygodni temu, podczas kryzysu związanego z rekonstrukcją i sporem ze Zbigniewem Ziobrą.
- Kryzysy z jakimi mierzy się rząd, są kryzysami wewnętrznymi. Partia nie ufa Morawieckiemu, traktuje go jako spadochroniarza. Błaszczak to swojak, znający w PiS każdego. W rządzie jest idealną przeciwwagą dla Ziobry. Zresztą prezes nikomu nie ufa tak, jak jemu – słyszymy.
Ale czy Mariusz Błaszczak, polityk pozbawiony w powszechnej opinii wyrazistości, wiernopoddańczo realizujący rozkazy swojego jedynego zwierzchnika i unikający medialnego rozgłosu miałby szansę na pełnienie funkcji premiera? Zdaniem moich rozmówców z Prawa i Sprawiedliwości jak najbardziej. Wydaje się jednak, że na razie wypuszczony został balon próbny.
Pozorna przemiana Kamińskiego
Nie ulega jednak wątpliwości, że w elektoracie PiS Mariusz Błaszczak jest politykiem bardzo lubianym.
Startując z warszawskiego "obwarzanka", zdobył ponad 135 tys. głosów. To więcej niż Mateusz Morawiecki, który walczył o mandat na Górnym Śląsku.
Wynik wyborczy Kamińskiego był znacznie gorszy, ale on startował z samej Warszawy, gdzie rywalizował o wyborców z samym Jarosławem Kaczyńskim.
Mariuszowi Kamińskiemu na popularności jednak raczej nie zależy. Po ułaskawieniu w 2015 roku od razu został wciągnięty do prac rządu. Został ministrem koordynatorem służb specjalnych. To zupełnie nowe stanowisko utworzone zostało specjalnie dla niego.
Dzięki niemu mógł m.in. wszczynać operacje specjalne, nikogo o tym nie informując. Jego marzeniem było utworzenie Ministerstwa Ochrony Państwa, ale zablokował go m.in… Mariusz Błaszczak, który uważał – tak jak niegdyś Lech Kaczyński – że gdy Kamiński stanie się zbyt silny, może zacząć prowadzić własną grę.
Nie przeszkodziło to jednak Jarosławowi Kaczyńskiemu powołać Kamińskiego na miejsce zwolnione przez Błaszczaka. Tekę szefa MSWiA otrzymał na kilka miesięcy przed zeszłorocznymi wyborami parlamentarnymi, co wzbudziło niepokój wśród posłów opozycji. Pamiętali, że Kamiński zbierając haki i wszędzie wietrząc spiski, potrafił nie cofnąć się przed niczym.
Tyle że on się zmienił. Zaczął rozumieć, ile w polityce znaczy wizerunek. Dlatego fan sztyletników na zewnątrz złagodniał. "Gazeta Wyborcza", którą trudno posądzić o sympatyzowanie z Kamińskim, donosiła, że gdy Jarosław Kaczyński chciał rozpędzić Strajk Kobiet przy pomocy policyjnych pałek, to początkowo oponował właśnie Kamiński. Wiedział, że to może spotęgować siłę protestów. No i jak kiepsko będzie wyglądało użycie policji wobec kobiet.
Teraz minister działa zakulisowo, unikając o ile można konferencji prasowych i błysku fleszy. Woli kupić dla CBA izraelski program szpiegujący telefony, niż organizować głośne akcje, które przypominały amerykańskie kino, ale z których było niewiele pożytku.
Podobnie jak Błaszczak, jeśli Kamiński już rozmawia z mediami, to z tymi przychylnymi PiS. Zresztą jego imiennik poszedł w kontrolowaniu przekazu medialnego krok dalej. W Ministerstwie Obrony Narodowej podobno funkcjonuje czarna lista dziennikarzy, z którymi nie rozmawia się wcale.
Ci, którzy na nią trafili, oceniają, że Mariusz Błaszczak wie, że ktoś mógłby go przyłapać na braku dogłębnej wiedzy z zakresu wojskowości i po prostu ośmieszyć. Może niewiele tracą, bo usłyszeliby, że opozycja jest totalna, a on właśnie zrobił kolejny super deal z Amerykanami. PO prostu "kolejne świetne wiadomości z MON".
Możliwe również, że po prostu przyzwyczaił się do tego, że będąc od 15 lat jednym z najbliższych ludzi prezesa Kaczyńskiego, medialnie nie był eksponowany, bo najważniejszy jest prezes.
To trochę jak w przypadku Adama Lipińskiego, czy jeszcze za życia Grażyny Gęsickiej - Jarosław Kaczyński miał w zwyczaju trzymać swoich najwierniejszych ludzi tak blisko, że nie śledząc dokładnie życia Nowogrodzkiej, właściwie nie dałoby się ich dojrzeć.
Co innego Mariusz Kamiński, który być może gdyby nie poświęcił życia na tworzenie służb i tropienie spisków, dziś sam mógłby stać na czele polskiej prawicy.
Z Jarosławem Kaczyńskim łączy go charyzma, inteligencja, przebiegłość, ale też pewien rodzaj flegmy. O obu można powiedzieć, że są strategami. Tyle że jeden z nich najlepsze lata ma już chyba za sobą, a drugi właśnie udowadnia, że potrafi dysponować swoją siłą roztropniej niż przed laty.
Ciąg dalszy nastąpi
Po wejściu Jarosława Kaczyńskiego do rządu ośrodek władzy przesunął się z kancelarii Mateusza Morawieckiego do Komitetu Rady Ministrów do spraw Bezpieczeństwa Narodowego i spraw Obronnych, którym kieruje prezes PiS.
Co ważne, Kaczyński nie jest wicepremierem malowanym, interesuje się tym, co dzieje się w podległych mu resortach (MSWiA, Ministerstwo Sprawiedliwości, MON i nie wiedzieć czemu MSZ). Spotyka się z ministrami, czyta dokumenty. Bez względu na wszystko, najważniejsi dla niego są Kamiński i Błaszczak. Narada bez nich to dla Kaczyńskiego narada stracona. Kto jak nie oni wykonają polecenia, gdy kraj "płonie".