PublicystykaMariusz Staniszewski: powinniśmy monitorować wolność słowa w Niemczech

Mariusz Staniszewski: powinniśmy monitorować wolność słowa w Niemczech

Niemcom nie mieści się w głowie, że przez ostatnie 27 lat Polacy wypracowali lepsze mechanizmy obrony swobód obywatelskich niż oni przez lat 70. Jeśli więc jest w Europie kraj, w którym wolność mediów powinna być monitorowana, to są to właśnie Niemcy. Pal sześć, że tamtejsze stacje telewizyjne zatajają ważne informacje - to sprawa tamtejszego społeczeństwa. Niebezpieczeństwem jest to, że starają się eksportować swój chory z założenia system do innych krajów - pisze Mariusz Staniszewski, zastępca redaktora naczelnego "Wprost", dla Wirtualnej Polski.

Mariusz Staniszewski: powinniśmy monitorować wolność słowa w Niemczech
Źródło zdjęć: © Eastnews | Roberto Pfeil
Mariusz Staniszewski

Poziom kontroli nad mediami, z jakim mamy do czynienia w Niemczech, w Polsce byłby dziś nie do pomyślenia. W naszym kraju nie udałoby się zablokować informacji o tym, że grupa obcokrajowców napastowała i gwałciła polskie kobiety, a szef medium, który zdecydował o zatajeniu takiej informacji, odchodziłby w niesławie. Pewnie otrzymałby też haniebny tytuł hieny roku.

W Polsce od 1989 r. chyba tylko raz doszło do zmowy mediów w sprawie zablokowania ważnej informacji. Dotyczyła ona zachowania Aleksandra Kwaśniewskiego nad grobami polskich oficerów zamordowanych przez Sowietów. Zdecydowana większość obecnych w Charkowie dziennikarzy widziała, że prezydent chwieje się na nogach z powodu spożycia zbyt dużej ilości alkoholu, ale nie chciała ujawnić tego polskiemu społeczeństwu. Co więcej, ci korespondenci umówili się, by o tym nie informować. Tłumaczyli się różnie: chęcią dania młodemu prezydentowi jeszcze jednej szansy, dbania o polską rację stanu itp. Jednak wszyscy, którzy później o tym opowiadali, wydawali się mieć kaca z powodu złamania podstawowej zasady obowiązującej dziennikarzy, czyli mówienia prawdy.

To była ostra lekcja dla całego środowiska dziennikarskiego. Później trudno znaleźć podobny przykład. Oczywiście różne media informują o różnych wydarzeniach - zgodnie ze swoim profilem, światopoglądem czy zainteresowaniem odbiorców, ale nigdy nie doszło do podobnej zmowy.

W Niemczech jest inaczej. Tamtejsza telewizja publiczna ZDF oficjalnie przyznaje się do tego, że przez kilka dni blokowała informację o atakach na tle seksualnym, których ofiarami były Niemki w Kolonii, Hamburgu i innych miastach. Później wyraża w tej sprawie ubolewanie - nikt nie ponosi odpowiedzialności. Dyrektor stacji zachowuje stanowisko, środowisko dziennikarskie nie oburza się z powodu ograniczania wolności słowa, reporterzy bez granic nie alarmują, że w Niemczech media trzymane są za twarz. Wszystko jest jak dawniej.

Dyktatura politycznej poprawności tak bardzo zawładnęła niemieckimi mediami, że obecnie samo podejmowanie dyskusji na temat uchodźców stało się niedopuszczalne. Mimo oczywistych błędów, jakie w sprawie uchodźców popełnił rząd Angeli Merkel i fatalnych konsekwencji tej polityki, niemieckie media boją się informować o zagrożeniach związanych z przybyszami z Afryki Północnej i Azji. Zachowanie dyrektora ZDF nie było więc przypadkiem, ale konsekwencją cenzury poprawności narzuconej przez rząd w Berlinie.

O tym, jak bardzo niebezpieczne jest takie zachowanie polityczno-medialnego konglomeratu świadczy powstanie grup "samoobrony", które urządzają polowania na uchodźców. Niemiecka policja musi teraz wyłapywać i agresywnych imigrantów, i agresywnych obrońców. W sumie można to było dość łatwo przewidzieć, bo jeszcze nigdy zatajanie prawdy o problemach społecznych nie spowodowało, że one znikały. Zwykle jest tak, że ukrywane przez dłuższy czas fakty w końcu wybuchają ze zwielokrotnioną mocą.

Tak było we Francji, gdy młodzi pozbawieni nadziei imigranci palili samochody na przedmieściach Paryża, w Wielkiej Brytanii gdzie przybysze z Afryki i Azji przez wiele dni walczyli z policją. Tak pewnie będzie i w Niemczech. Zatajanie przez media prawdy o narastających napięciach społecznych może krótkoterminowo działa na korzyść władzy, ale z pewnością jest sprzeczne z interesami społeczeństwa. To ono przecież najlepiej dostrzega pojawiające się zagrożenia i... przy pełnej wolności słowa - potrafi je odpowiednio artykułować. Przez to zmusza władzę do działania w obronie tego społeczeństwa. W nowoczesnym świecie rolę reprezentantów społeczeństwa w dużej mierze sprawują dziennikarze. Gdy w imię interesów władzy czy pod presją politycznej poprawności bardziej dbają o dobre samopoczucie rządu i jego sukces wyborczy, przestają pełnić swoją funkcję.

Najbardziej chyba spektakularnym symbolem takiego zatajania informacji jest historia Kuby Rozpruwacza. Z opublikowanych kilka lat temu dokumentów wynika, że ten okrutny zbrodniarz był polskim Żydem, który wyemigrował do Londynu. Gdy jednak tamtejsza policja pojmała go, bała się ujawnienia tej informacji z obawy przed wywołaniem antysemickich wystąpień. Morderca kobiet lekkich obyczajów został więc potajemnie osadzony w zakładzie dla obłąkanych, a główne podejrzenie padło na... rodzinę królewską. W praworządnym i dobrze zarządzanym kraju było przecież nie do pomyślenia, by sprawca uniknął odpowiedzialności. Jedynym wytłumaczeniem takiej sytuacji musiała być bardzo wysoka pozycja społeczna zbrodniarza. Nigdy nie rozstrzygniemy, czy większym zagrożeniem było rzucenie cienia podejrzenia na monarchów, czy groźba pogromu, ale możemy być pewni, że wiadomość, którą można było ukryć w XIX w. dziś rozejdzie się lotem błyskawicy.

Jeśli więc niemieckie oficjalne media nie informowały o napaściach imigrantów na kobiety wychodzące z kościoła, to wiadomości na ten temat dostarczały portale społecznościowe. Dziś taka informacja jest po prostu nie do ukrycia. Próby zatajania prawdy powodują jedynie brak zaufania do oficjalnych środków przekazu.

Boleśnie przekonała się o tym zresztą Platforma Obywatelska, która tak bardzo wyeliminowała osoby krytyczne wobec władzy z głównych programów informacyjnych i publicystycznych najsilniejszych mediów publicznych, że straciły one siłę oddziaływania. W efekcie były one odbierane - słusznie zresztą - jako propagandowe tuby rządu, a więc mało wiarygodne. Najważniejszym medium stał się ekstremalnie demokratyczny internet, który dostarczał Polakom prawdziwych informacji o rządach PO-PSL. I to właśnie internet - serwisy społecznościowe i blogi - zdecydowały o wyników październikowych wyborów.

Zresztą powinna to być bardzo pouczająca lekcja dla nowych władz. Jeśli TVP i Polskie Radio staną się wyłącznie tubą obecnej władzy, w rzeczywistości przyczynią się do jej upadku. Gdy więc dziś niemiecki komisarz Gunther Oettinger i przewodniczący Parlamentu Europejskiego Martin Schulz apelują o objęcie Polski nadzorem i chcą monitorowania polskich mediów, to w rzeczywistości domagają się wprowadzenia w nich dyktatury, poprawności politycznej, czyli w rzeczywistości prewencyjnej cenzury. Takie narzędzia pozwalają kształtować zachowania społeczne przez długie lata. Gdy ten zamach na wolność się powiedzie nie będzie można już mówić o zagrożeniach związanych z napływem imigrantów czy stosować historycznych analogii do stosunków polsko-niemieckich. Wprawdzie, rzeczywistość prezentowana przez media nie będzie miała wiele wspólnego z prawdą, ale stanie się wygodna dla rządzących elit.

I ta właśnie próba kneblowania jest największym niebezpieczeństwem, jakie wynika z niemieckiej ofensywy wobec Polski. Niemcom nie mieści się w głowie, że przez ostatnie 27 lat Polacy wypracowali lepsze mechanizmy obrony swobód obywatelskich niż oni przez lat 70. Oczywiście jesteśmy społeczeństwem mniej zamożnym, narażonym na wahania koniunktury, mniej bezpiecznym socjalnie, ale zdecydowanie bardziej wolnym. Jeśli więc jest w Europie kraj, w którym wolność mediów powinna być monitorowana, to są to właśnie Niemcy. Pal sześć, że tamtejsze stacje telewizyjne zatajają ważne informacje - to sprawa tamtejszego społeczeństwa. Niebezpieczeństwem jest to, że starają się eksportować swój chory z założenia system do innych krajów.

Mariusz Staniszewski dla Wirtualnej Polski

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (621)