Mariusz Staniszewski: polski rząd nie musi dbać o Niemców
Martin Schulz mówi, że jeśli Polska potrzebuje wsparcia w sprawie konfliktu na Ukrainie, wzmocnienia wschodniej flanki NATO oraz przyznania funduszy, to Unia Europejska jest wobec nas solidarna. Jeśli chodzi o przyjmowanie uchodźców, to Polacy odwracają się plecami. Wszystkie te opinie to bezczelne kłamstwo - pisze Mariusz Staniszewski, zastępca redaktora naczelnego "Wprost", w felietonie dla Wirtualnej Polski.
18.11.2015 | aktual.: 25.07.2016 20:46
W Niemczech już się zagotowało. Martin Schulz, przewodniczący Parlamentu Europejskiego, gani Polaków za to, że chcą zrewidować ustalenia w sprawie rozdziału uchodźców, a wpływowa niemiecka gazeta "Suddeutsche Zeitung" pisze w tym kontekście o "bełkocie z Polski". Nowy polski rząd już na starcie zderza się więc z niemieckim propagandowym czołgiem, który ma za zadanie wybić z głowy ekipie Beaty Szydło pomysły prowadzenia samodzielnej polityki.
Wystarczy jednak chwila zastanowienia, by stwierdzić, jak bardzo obłudne i nieprawdziwe są stawiane przez Niemców zarzuty. Martin Schulz mówi, że jeśli Polska potrzebuje wsparcia w sprawie konfliktu na Ukrainie, wzmocnienia wschodniej flanki NATO oraz przyznania funduszy, to Unia Europejska jest wobec nas solidarna. Jeśli chodzi o przyjmowanie uchodźców, to Polacy odwracają się plecami. Wszystkie te opinie to bezczelne kłamstwo.
Weźmy na początek konflikt na Ukrainie. Próba rozwiązania tego kryzysu w tzw. formacie normandzkim, czyli z udziałem Niemiec, Francji, Rosji i Ukrainy, jest niczym innym, tylko próbą powrotu do sytuacji sprzed 200 lat, czyli do Kongresu Wiedeńskiego. Według tej logiki o kształcie granic w Europie, strefach wpływów i wynikających stąd zysków, decydują najsilniejsze państwa kontynentu. Nie ma tu znaczenia zasada samostanowienia, która od końca I wojny światowej obowiązuje w całym cywilizowanym świecie. Nie dość więc, że ta strategia odbiera podmiotowość Unii Europejskiej oraz państwom Europy Środkowej, to jeszcze okazała się nieskuteczna. Co prawda, w Donbasie ludzie przestali się zabijać, ale do normalizacji sytuacji w tym regionie jest jeszcze bardzo daleko.
Ciągle niejasny jest status wschodniej części Ukrainy, przez co kraj ten nie jest w stanie normalnie funkcjonować. Pozostawiony na łasce Rosji, coraz bardziej oddala się od Unii Europejskiej, a dla znacznej części Ukraińców jedyną rozsądną perspektywą ułożenia sobie życia jest emigracja. Format normandzki w rzeczywistości doprowadza więc do powolnego upadku sąsiada Polski. Nie ma to nic wspólnego z solidarnością, bo niestabilna Ukraina oznacza zagrożenie na wschodniej granicy naszego kraju - od niekontrolowanej fali imigracji, przez wzrost transgranicznej przestępczości i załamania się polskich rynków zbytu, po wzrost znaczenia ugrupowań skrajnie nacjonalistycznych, co może zagrozić polskiej mniejszości w tym kraju.
Jedyną realną możliwością rozwiązania kryzysu ukraińskiego było podpisanie porozumienia pokojowego w ramach szerokiej konferencji państw regionu, Unii Europejskiej i Stanów Zjednoczonych. Tylko takie ustalenia mogłyby uwzględniać interesy wszystkich krajów, które pośrednio lub bezpośrednio dotknęła rosyjska agresja na wschodzie Ukrainy. Dawałoby to choćby namiastkę gwarancji, że wypracowane rozwiązanie mogłoby mieć charakter stały. Niemcy wybrały inną drogę. Oczywiście bardziej korzystną dla Berlina, ale nie można o nim powiedzieć, że miało coś wspólnego z solidarnością z Warszawą, Wilnem, Tallinem, Rygą czy Bratysławą.
Podobny charakter ma wzmocnienie wschodniej flanki NATO. Po rosyjskiej agresji na Ukrainę, w większości państw należących do Sojuszu stało się jasne, że polityka Władimira Putina zagraża spójności Paktu, a kolejnymi ofiarami ataku mogą być państwa bałtyckie i Polska. Rosyjskie wojska oficjalnie ćwiczą zresztą inwazję na nasz kraj.
Realne wzmocnienie wschodniej granicy NATO zmusiłoby Moskwę do przedefiniowania swojej polityki i byłoby oczywistym sygnałem, że ćwierć wieku po rozpadzie Związku Sowieckiego zmieniała się sytuacja geopolityczna, a Europa Środkowa jest integralną częścią Zachodu. Państwem, które najmocniej przeciwstawiło się zwiększeniu bezpieczeństwa Polski są Niemcy. Berlin uznał, że nadal obowiązują porozumienia zawarte z Moskwą na początku lat 90. ubiegłego wieku, zgodnie z którymi po rozszerzeniu NATO w nowych państwach sojuszu nie będą rozlokowane jednostki sojuszu.
Wzmocnienie wschodniej flanki NATO polega dziś na powstaniu szpicy, która w ciągu kilku dni ma być gotowa do odpowiedzi na rosyjskie uderzenie. Tyle tylko, że całe siły szpicy zmieściłyby się na Stadionie Narodowym, a przeprowadzane przez wojska NATO manewry w Polsce wcale nie zakładają obrony naszego terytorium, a raczej odbijanie go z rąk wroga. Ostry sprzeciw Niemców ma więc jeden główny skutek - w razie konfliktu Polska ma być głównym teatrem wojny między NATO i Rosją. To przecież najgorszy dla Polski scenariusz, z którym walczył już płk Ryszard Kukliński. Tak właśnie wygląda solidarność europejska według Martina Schulza.
Idźmy jednak dalej tokiem rozumowania niemieckich oskarżeń. Według Schulza, Polska chętnie wyciąga ręce po unijne pieniądze. Wbrew temu, co ogłaszał Donald Tusk, nasz kraj wcale nie jest największym beneficjentem unijnej pomocy. Jeśli wysokość funduszy strukturalnych przeliczymy na jednego obywatela - a to jest jedyna rzeczywista miara - okazuje się, że więcej pieniędzy otrzymali Litwini, Słowacy, Węgrzy, Estończycy i Maltańczycy. Polacy dostali tylce co Czesi i Chorwaci. Nie dość więc, że nie jesteśmy jakoś szczególnie uprzywilejowani, to jeszcze znienawidzony w Berlinie premier Viktor Orban przywiózł swoim rodakom więcej niż "przyjaciel niemieckiej kanclerz" - Donald Tusk. Przy podziale pieniędzy kluczowym kryterium nie była brana więc solidarność europejska, ale wskaźniki ekonomiczne dość jasno przecież w Unii określone.
Przeczytaj również -Ziobro w rozmowie z "Wprost": Sędziowie powinni być bardziej niezależni
Dodatkowo na pomocy, jaką Polska otrzymuje z Brukseli krocie zarabiają firmy z Niemiec. To nie kto inny, jak obecna unijna komisarz Elżbieta Bieńkowska na jednej z taśm ujawniła, że 60 centów z każdego euro, jakie otrzymuje nasz kraj zabierają firmy.
Patrząc na ten problem z perspektywy rozliczeń, Polska wykazuje się wręcz nadmierną solidarnością w wydatkowaniu unijnych pieniędzy. Tego jednak Martin Schulz i "Suddeutsche Zeitung"; nie dostrzegają, bo dla nich dziś najważniejszy jest problem uchodźców.
Dla Niemców musi być rzeczywiście bardzo bolesne, że Polska od początku kryzysu zachowuje chłodny dystans i zdrowy rozsądek. Nawet chwiejne stanowisko byłej premier Ewy Kopacz nie odpowiadało niemieckim zapotrzebowaniom na podzielenie się skutkami szaleńczej polityki Berlina. I najważniejsze nie jest wcale oficjalne zaproszenie przez Angelę Merkel wszystkich Syryjczyków do Niemiec, ale bezrefleksyjna polityka imigracyjno-socjalna. To właśnie ona najbardziej przyciąga do tego kraju wszystkich tych, którzy mają nadzieję na łatwe życie z socjalnych świadczeń. Nie chodzi o ludzi, którzy kiedyś - gdy odnajdą się w nowej rzeczywistości - zaczną pracować i asymilować się w niemieckim społeczeństwie, ale o tłumy kontestujące kulturę Zachodu i traktujące niemieckie państwo jako łatwego do wykorzystania frajera.
Niemcy zdają sobie jednak sprawę, że sami nie poradzą sobie z własną błędną polityką. Napływ kolejnych setek tysięcy imigrantów nie tylko zdestabilizuje system socjalny tego kraju, co w efekcie będzie musiało doprowadzić do ograniczenia świadczeń dla samych Niemców, ale dodatkowo zagrozi bezpieczeństwu. Zarówno temu codziennemu, związanemu z drobną przestępczością na ulicach dużych miast, jak związanego z groźbą ataków terrorystycznych. Wewnętrzny kryzys musi spowodować, że władze Berlinie będą musiały na pewien czas odłożyć marzenia o dominacji w Europie i zająć się porządkowaniem własnego podwórka. Dla niemieckich elit, posiadających dziś największą władzę od czasu II wojny światowej ten scenariusz jest wyjątkowo niewygodny. Dlatego celem nadrzędnym jest dziś podzielenie się z sąsiadami błędami swojej polityki. Stąd tak nerwowa reakcja na próbę rewizji polskiego stanowiska w sprawie uchodźców.
Przecież, jeśli w ślady Warszawy pójdą stolice innych krajów, to nic nie powstrzyma imigrantów przed przyjazdem do Niemiec. Jedynym sposobem na zapobieżenie temu scenariuszowi byłoby zawieszenie strefy Schengen, zacieśnienie polityki imigracyjnej i odwrót od wolnego przepływu ludzi w ramach UE. To z kolei oznaczałoby jeszcze większą klęskę polityki niemieckiej, bo stawiałoby pod znakiem zapytania priorytet Berlina, czyli pogłębianie integracji. A przecież właśnie na zacieśnianiu integracji Niemcy zarabiają najwięcej.
Paradoksalnie więc od polityki nowego polskiego rządu może zależeć bardzo wiele. Jeśli wybierze ostry kurs przeciwny przyjmowaniu imigrantów, może pociągnąć za sobą inne państwa i pozostawi Niemców samych z problemem przybyszów z Bliskiego Wschodu i Afryki. O tym, że stanowisko Polski w tej sprawie nie ma nic wspólnego z ksenofobią czy brakiem solidarności świadczy wywiad, jaki Konrad Szymański, minister ds. europejskich, udzielił tygodnikowi "Wprost" jeszcze przed zamachami. Mówił wówczas, że Polska nie zamierza wycofywać się ze zobowiązań przyjętych przez Ewę Kopacz, bo nie chce wywoływać europejskiego kryzysu. Sytuacja zmieniła się jednak po zamachach w Paryżu, gdy okazało się, że zamachowcy mogli przedostać się do Europy wraz z uchodźcami. Mimo wrzasku niemieckiej prasy i tamtejszych polityków stanowisko Szymańskiego było racjonalne - polski rząd musi przecież dbać przede wszystkim o bezpieczeństwo własnych obywateli. Nie może podejmować działań, które w to bezpieczeństwo godzą.
Jeśli polskie służby specjalne nie będą w stanie sprawdzić wszystkich imigrantów mających trafić do Polski, a francuskie służby, które miały im w tym pomóc, nie były w stanie zapobiec piątkowej tragedii, to jaką mamy gwarancję, że wraz z ludźmi uciekającymi przed bombami nie trafią do Polski zbrodniarze z Państwa Islamskiego? Jeżeli jest choć cień takich wątpliwości, to rząd ma nie tylko prawo, a wręcz obowiązek powiedzieć "nie" takiemu zagrożeniu. W tej sytuacji więcej bezpieczeństwa Polski będzie oznaczało mniej bezpieczeństwa dla Niemiec.
Mariusz Staniszewski dla Wirtualnej Polski
Mariusz Staniszewski- zastępca redaktora naczelnego tygodnika "Wprost", wcześniej był publicystą "Do Rzeczy" oraz redaktorem naczelnym kwartalnika "Rzeczy Wspólne". Kierował także działem krajowym "Rzeczpospolitej". Ukończył nauki polityczne na Uniwersytecie Wrocławskim.