Marek Kacprzak: Trzaskowski i ściekowe problemy (Opinia)
Dalszej kompromitacji nie będzie. Trzaskowski z jednej strony, a władze rządowe z drugiej, mogą z absurdalnej sytuacji powoli się wycofywać. Porozumienie i opamiętanie w sprawie działań po awarii oczyszczalni ścieków przyszło w ostatnim możliwym momencie. Każda ze stron może odtrąbić sukces nie brnąć w kolejne absurdy. Kurz, żeby nie powiedzieć smród bitewny, pozostanie jednak na długo.
30.08.2019 | aktual.: 30.08.2019 15:06
Awaria urosła do rangi katastrofy. A katastrofa dała sygnał do od dawna wyczekiwanej okazji, by frontalnie zaatakować Platformę. Nie za to co było za ich rządów, które skończyły się cztery lata temu, a tej obecnej. Tej, która ciągle jeszcze w polityce funkcjonuje, choć PiS już dawno widziałby ją gdzieś na śmietniku historii.
PiS, mimo kolejnych wyborczych zwycięstw, nie może przeboleć warszawskiej porażki i wzięło sobie Rafała Trzaskowskiego, jako uosobienie całej znienawidzonej PO, na cel. A w tej walce PiS nie cofa się przed niczym. W szeregu, razem z całym wojskiem postawionym na baczność przez ministra Błaszczaka, stanął premier, prezydent, marszałek senatu, ministrowie, partyjni rzecznicy, radni i wszyscy, którzy byli pod ręką. Wszyscy jak jeden mąż w ekologiczno-hydrologicznym szale prześcigali się na to, kto bardziej uderzy w pozycję Trzaskowskiego. Stąd festiwal poważnych min, przemów zatroskanym głosem i mocnych słów. Choć całą zabawę zbyt szybko popsuł Marek Suski, który porównując zrzut ścieków do Czarnobyla od razu swoich zaszachował i przelicytował jednocześnie.
Gdzie słowa się kończą, tam w walkę przeciwko prezydentowi przebić mogła już tylko pełna paleta gestów. Mobilizacja terytorialsów, którzy byli gotowi utworzyć szpaler wzdłuż Wisły aż do jej ujścia, czy premier, który bez względu na to co i gdzie robił, cały czas monitorował z charakterystycznym dla siebie zatroskaniem, stan stołecznych ścieków w rzece.
Wyczekiwana okazja do zaatakowania Trzaskowskiego tym bardziej dawała wielkie pole do oratorskich i decyzyjnych popisów, że Trzaskowski nie dość że toczył ten bój partyjnie osamotniony. Na pomoc nie przyszedł aparat partyjny. Tak jakby inni politycy PO mieli obawy, że w kampanii temat się do nich przyklei. Jakby tego było mało, to jeszcze prezydent stolicy do całej akcji obrony przystąpił spóźniony o co najmniej dobę. Pewnie był przekonany, że w ogóle nie będzie się musiał tym tematem publicznie zajmować. W końcu ma od tego służby, są specjaliści, a on sam na pewno nie tak sobie wyobrażał swoją polityczną karierę. Na tle ścieków zrzucanych do Wisły.
Biorąc do serca słowa swojego politycznego idola "by nie robić polityki”, a tylko inne rzeczy, raczej wolałby debatować o francuskich intelektualistach, a nie babrać się w nieczystościach i tłumaczyć z nieczystości. Może dlatego z taką niechęcią stanął w końcu na konferencji, by publicznie przyznać, że jest jakiś problem. Trzaskowski zawsze czuł się źle w roli kogoś, kto "bierze sprawy w swoje ręce". Atakować go było tym łatwiej, że zepsutych rur taśmą skleić się nie da. Nawet na chwilę.
Ale i po stronie rządowej ktoś na szczęście zauważył, że każda sztucznie nakręcona afera szybko zmienia się w farsę i zamiast wyborczego paliwa, zaczyna dostarczać materiału do śmiechu i kpin. Zwłaszcza, że mimo ogromnych słów o zagrożeniu, katastrofie i hekatombie ekologicznej, badania wciąż pokazują, że wodę pić można.
W tej sytuacji, jako rozpaczliwe bronienie swoich racji, można uznać słowa ministra środowiska, który mówił, że co prawda woda nie została skażona, ale nie zawadzi jej przed spożyciem zagotować. Tak jak Trzaskowskiego, który zagrał na nosie PiS-owi swoim zwycięstwem, a potem drażnił, to "tramwajem wolności", a to "strefą wypoczynku", nie zaszkodzi zaatakować najmocniej jak się da. Zwłaszcza przy okazji problemu ze ściekami. Może coś się jednak w końcu przyczepi.