PolskaMarcinkiewicz: Miałem być Tuskiem PiS

Marcinkiewicz: Miałem być Tuskiem PiS


Wybranie mnie na premiera było wyłącznie ruchem pod zwycięstwo w wyborach prezydenckich. Nawet PR mojego rządu był pod to skrojony: jeżdżenie po Polsce, rozmowy z Platformą. Jarosławowi Kaczyńskiemu nie chodziło o żaden PO–PiS, liczyła się tylko wygrana brata – mówi Kazimierz Marcinkiewicz, 11. premier po 1989 roku.

Marcinkiewicz: Miałem być Tuskiem PiS
Źródło zdjęć: © AFP

05.05.2009 | aktual.: 05.05.2009 12:58

* Skąd Jarosław Kaczyński wytrzasnął po wyborach w 2005 roku Kazimierza Marcinkiewicza na premiera?*

– W czasie wyborów PiS zamówił w jednej z agencji PR codzienne badania opinii publicznej. Wynikało z nich jednoznacznie, że jeżeli Jarosław Kaczyński zostanie premierem, to Lech Kaczyński nie wygra wyborów prezydenckich. Prezes PiS miał więc świadomość tego, że nie może stanąć na czele rządu. Dlatego rozważał trzy kandydatury: Ludwika Dorna, Zbigniewa Ziobry i moją.

Dorn i Ziobro mogli wyrosnąć na partyjnych rywali. Marcinkiewicz to osoba, która nie podskoczy. Czy tak kalkulował Jarosław Kaczyński, stawiając ostatecznie na pana?

– Ludwik Dorn miał bardzo silną pozycję w PiS. Był chyba jedynym człowiekiem, który mógł powiedzieć Jarosławowi różne rzeczy prosto w oczy. Mimo to wszyscy wiedzieli, że jest w partii tylko „tym drugim”. Ziobro – przeciwnie. Zawsze posłuszny, nigdy nie przeciwstawiał się Kaczyńskiemu. Dlatego myślę, że nie obawa przed wewnątrzpartyjną konkurencją zdecydowała o wyborze mnie na premiera. Dorn i Ziobro podobnie jak prezes zajmowali się sprawami wymiaru sprawiedliwości i bezpieczeństwa. Ja miałem być wartością dodaną. Stałem za przygotowaniem programu gospodarczego PiS i programowo byłem bliżej Platformy Obywatelskiej, z umiejętnościami łączenia różnych środowisk. Taki „liberał Tusk” w PiS.

Czyli wybór pana był ruchem pod koalicję PO–PiS.

– Jarosław Kaczyński nie podejmował wówczas decyzji dotyczących koalicji. Liczyła się tylko wygrana brata. Wybranie mnie na premiera było wyłącznie ruchem pod zwycięstwo w wyborach prezydenckich. Nawet PR mojego rządu miał być pod to skrojony – jeżdżenie po Polsce, rozmowy z Platformą.

Po wyborach prezydenckich, gdy Lech zameldował Jarosławowi wykonanie zadania, okazało się jednak, że Kazimierz Marcinkiewicz nie będzie ślepo realizować zadań PiS.

– Ależ jeśli prześledzić to, co wydarzyło się w ciągu dziewięciu miesięcy mojego urzędowania, to okaże się, że bardzo skrupulatnie realizowałem program PiS: sądy 24-godzinne, powołanie CBA, pakiet programu prorodzinnego, obniżenie podatków do 18 i 32 procent, co dopiero w tym roku weszło w życie – to były decyzje mojego rządu. Ba, nawet przygotowanie rozwiązania WSI. Wszystkie sztandarowe projekty PiS. * Jednak słupek popularności rósł panu za szybko. Poparcie na poziomie 70 procent musiało niepokoić prezesa PiS.*

– Na przełomie stycznia i lutego 2006 roku, trzy miesiące po wyborach, przygotowaliśmy wszystko do rozwiązania parlamentu. Tak ułożyliśmy sprawy związane z budżetem państwa, że został uchwalony z opóźnieniem konstytucyjnym, co dawało prezydentowi realną szansę na rozwiązanie parlamentu. Zgodził się na to Jarosław Kaczyński. Szykowaliśmy już spoty wyborcze. Cała kampania stu dni mojego rządu była przygotowana pod kampanię do wyborów parlamentarnych. Sondaże wskazywały, że PiS wygrałby te wybory w sposób gwarantujący samodzielne rządzenie. Jednak w noc poprzedzającą podjęcie i podpisanie kluczowej decyzji do Jarosława Kaczyńskiego przyszedł Andrzej Urbański i zadał pytanie o to, kto wygra te wybory – PiS Jarosława Kaczyńskiego czy PiS Kazimierza Marcinkiewicza? I prezes przestraszył się odpowiedzi. Zrezygnował z podjęcia walki wyborczej.

Pan był wtedy krótko po zwycięstwie w Brukseli w sprawie unijnego budżetu i słynnym „Yes, yes, yes!”.

– To, że ten szczyt będzie kluczowy dla mojego rządu, zrozumiałem już w pierwszych dniach po zaprzysiężeniu, podczas spotkań, które odbyłem z ustępującym premierem Markiem Belką. W trakcie kilku rozmów Belka opowiadał mi o najważniejszych sprawach w państwie, działaniach będących w toku, dzięki czemu mogłem „wskoczyć w buty” premiera z marszu. Wtedy też zrozumiałem, o co będziemy grać w Brukseli. Z Radkiem Sikorskim, Ryszardem Schnepfem i Stefanem Mellerem rozpisaliśmy zadania. Mnie udało się „złapać chemię” z Angelą Merkel, Meller zajął się Francją oraz – razem ze Schnepfem – Wielką Brytanią i Hiszpanią. Przygotowywaliśmy grunt pod negocjacje. Potem był już szczyt – 50 godzin bez snu i blisko 60 miliardów euro zapisanych dla Polski w unijnym budżecie na lata 2007–2013.

Podobno właśnie na tym szczycie uwierzył pan w siebie.

– To prawda. Uwierzyłem, że można zmieniać nasz kraj, że można rządzić dla ludzi, że warto walczyć o wszystko.

Także o rządzenie bez kierowania prezesa Kaczyńskiego z tylnego siedzenia.

– Sytuacja może pozornie wydawać się podobna do tej z czasów rządu AWS, ale w moich relacjach z Jarosławem Kaczyńskim nie było związku, jaki łączył premiera Jerzego Buzka z Marianem Krzaklewskim. Wiem coś o tym, bo pracowałem w rządzie Buzka jako szef jego gabinetu politycznego, co okazało się moim politycznym uniwersytetem, lecz jednocześnie uświadomiło mi, co to znaczy, gdy premier jest na twardym łączu z szefem partii. Dziennie liczba rozmów między Buzkiem a Krzaklewskim sięgała kilku godzin. Najdrobniejsze sprawy były konsultowane. Czasami przychodziłem do premiera z którymś z doradców i mówiliśmy, że trzeba zrobić to czy tamto. Premier nigdy nie podejmował od razu decyzji. Albo jeszcze przy nas, albo gdy wychodziliśmy z gabinetu, dzwonił do przewodniczącego AWS. Po takim telefonie potrafił zmienić wszystko o 180 stopni. Dlatego gdy sam zostałem premierem, postanowiłem, że nie będzie twardego łącza z prezesem PiS. Spotykaliśmy się dwa razy w tygodniu, a potem tylko raz. * Czy firmowanie paktu
stabilizacyjnego PiS z LPR i Samoobroną przez Jarosława Kaczyńskiego było jego decyzją, czy to pan nie chciał dać twarzy takiej koalicji?
*

– Jedno i drugie. Ja uważałem, że ze złymi ludźmi Polski się nie naprawi. Bo Giertych chciał zmian, ale innych niż w programie PiS, a Lepperowi nie chodziło o zmiany, tylko o władzę. Prezes Kaczyński wiedział, że nie chcę firmować tego paktu, lecz równocześnie zrozumiał, że dla niego może to być szansa na utrzymanie pozycji lidera politycznego, który rozdaje karty. W tym czasie jedynymi ministerstwami, w których Jarosław Kaczyński miał bezpośrednie przełożenie, było Ministerstwo Sprawiedliwości Ziobry i Ministerstwo Spraw Wewnętrznych Dorna.

Do czasu. W lipcu 2006 roku Kaczyński dokonał szybkiej wymiany na stanowisku premiera. Mówiło się, że bezpośrednią przyczyną pana odwołania było tajne spotkanie Tusk–Marcinkiewicz, o którym prezes PiS nie wiedział.

– Za to ja już w czerwcu wiedziałem, że Lech Kaczyński przygotowuje grunt pod wymianę, którą przeprowadzi Jarosław Kaczyński. Prezydent nigdy nie pogodził się z tym, że jego brat nie jest premierem. Nie podobało mu się też to, że prowadziłem samodzielnie całą politykę europejską. Owszem, dostawałem od niego listy, instrukcje, byłem wzywany do pałacu, ale polityki europejskiej nie oddałem, nie uległem. I myślę, że ta nieuległość stała się głównym powodem zdenerwowania Lecha Kaczyńskiego, a w konsekwencji walki ze mną i zdjęcia mnie ze stanowiska premiera. Dlatego czując pismo nosem, zdecydowałem się na spotkanie z Donaldem Tuskiem. Próbowałem wzmocnić swoją pozycję, ale nie od strony poparcia społecznego, bo to miałem, lecz możliwości działania politycznego. Chciałem przestraszyć Jarosława Kaczyńskiego, że z częścią PiS i poparciem PO mogę utrzymać się przy władzy. Tusk jednak zwlekał ze spotkaniem. Zdecydował się na nie dopiero wtedy, gdy dostałem sygnał z otoczenia Giertycha, że Kaczyński jest bliski
podjęcia decyzji o wymianie premiera. Prezes po prostu sondował to rozwiązanie u wicepremiera Giertycha. Poleciałem do Sopotu. Okazało się, że był to krok wykonany za późno. Na następny dzień zaplanowano komitet polityczny PiS, na którym mnie odwołano.

Zawrócono pana z lotniska.

– Miałem lecieć do Chorwacji z państwową wizytą, ale okazało się, że muszę stawić się na komitecie politycznym. Ze strony prezesa PiS to było granie już nie tylko partią, ale państwem.

Podobała się panu Polska rządzona przez premiera Kaczyńskiego?

– W jego rządzie pozostali ludzie, których praca dla rządu była moim pomysłem, pomysłem, do którego musiałem przekonywać braci, tacy jak profesor Zbigniew Religa, Grażyna Gęsicka czy Andrzej Mikosz. Patrzyłem jednak na to, co się dzieje, i zadawałem sobie pytanie: dlaczego? Przecież skutecznie realizowałem program PiS. * Przekazał pan władzę Kaczyńskiemu tak jak panu Marek Belka?*

– Jarosław nie był tym zainteresowany. Przyleciałem na przekazanie władzy, ale było to przekazanie tylko dla kamer. Nowy premier nie chciał wysłuchać tego, co miałem mu do powiedzenia.

Ta lekcja pokory dawana panu przez prezesa PiS trwała aż do wyborów prezydenckich w Warszawie.

– W tej kampanii walczyłem nie tylko z Hanną Gronkiewicz-Waltz oraz PO, ale także z PiS Kaczyńskiego. Miałem gwarancje wprowadzenia jednej trzeciej radnych na listy wyborcze, a ostatecznie nie znalazła się na nich ani jedna rekomendowana przeze mnie osoba. Kaczyński ufał tylko zakonowi PiS, nawet gdy byli to nieudacznicy. W pewnym momencie doszedłem do przekonania, że w zmieniającym się PiS, partii zawłaszczającej państwo i wojującej ze wszystkimi wszelkimi dostępnymi środkami, nie ma dla mnie miejsca. Dlatego odszedłem z polityki. Pewnie na zawsze.

Rozmawiała Aleksandra Pawlicka

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)