Marcin Makowski: Z taką opozycją miesięcznice smoleńskie będą tylko rosły w siłę
Poniedziałkowa miesięcznica katastrofy smoleńskiej nie powiedziała nam niczego, czego byśmy nie wiedzieli o przenikaniu się religii z polityką. Pokazała jednak inną prawdę - protestujący bez konfrontacji, zdjęć z wynoszenia przez policję i celu wykraczającego poza negację - po prostu nie istnieją. Pokrzyczeli „Lech Wałęsa”, ”odwrócili się do Kaczyńskiego plecami” i rozeszli bez ładu i składu. Tymczasem prezes PiS im podziękował. Słusznie. Jedyny efekt ich działań to tłumy pod Pałacem Prezydenckim.
Przyznam szczerze, że miesięcznice smoleńskie od początku były dla mnie nieco dziwne. Rozpoczynają się mszą, po której zamieniają w rodzaj modlitewnej procesji, zwieńczonej przemówieniem politycznym oraz zapewnieniem, że z miesiąca na miesiąc prawda o katastrofie jest coraz bliższa ujawnienia. Mieszanie porządków sakralnego i partyjnego, które do końca uroczystości nie zostają od siebie wyraźnie rozdzielone, nie jest jednak zagadnieniem nowym. Były lata, aby przeanalizować to zjawisko nazwane przez przeciwników pogardliwie ”religią smoleńską”. Nie budziła ona jednak do tej pory odruchów skrajnej agresji, którą do życia publicznego wprowadzili dopiero Obywatele RP, a następnie ich medialni oraz ideowi akolici. To oni nadali miesięcznicom wymiaru starcia cywilizacyjnego, które musiało doprowadzić do postawienia sprawy na ostrzu noża. Albo my, albo oni. Argumenty były różne: od zagarniania przestrzeni publicznej, przez zbyt restrykcyjne prawo o zgromadzeniach premiujące władzę, po zwykłą (nie oszukujmy się) nienawiść do PiS-u oraz Jarosława Kaczyńskiego. Ten z kolei nie pozostawał kontrmanifestantom dłużny, zamieniając każdy 10 dzień miesiąca w kolejny odcinek serialu „rząd kontra totalna opozycja”.
W czerwcu, po ostrzejszej niż zazwyczaj postawie protestujących i pierwszej próbie fizycznego zablokowania - jakby nie było legalnego marszu - coś się jednak zmieniło. Być może po frustracji upadkiem KOD-u i pokładanych z nim nadziei, przestrzeń musiała zasiedlić jego bardziej radykalna mutacja w postaci Obywateli RP. Z antypatycznym i agresywnym Pawłem Kasprzakiem na czele, od początku nie oferowała jednak niczego więcej poza obietnicą męczeństwa w starciu z ”faszystowskim państwem PiS”. I wtedy przyszedł on, co prawda bez białego konia, ale z białą różą. Władysław Frasyniuk ze swoją opozycyjną kartą i przeświadczeniem, że przyszło mu walczyć o wolność w drugim stanie wojennym, idealnie odegrał rolę męczennika, na którym miano budować przyszły mit społecznej rewolucji zmierzającej do obalenia władzy. ”Legenda Solidarności” - bo tylko tak opisuje się go dzisiaj w opozycyjnych mediach - została wyniesiona z trasy przemarszu i spisana, ale wystarczyło aby rozpętać panikę, a nawet stworzyć żyjący kilka chwil hasztag #UwolnićFrasyniuka. Kiedy okazało się, że nikt go nie chce aresztować, małżonka polityka z doręczenia pisma z wezwaniem na komendę w związku z zajściem, szarpaniem policjantów i krzyczeniem ”mam w dupie prawo”, stworzyła na Facebooku relację godną komunistycznych internowań. Opozycja, zaskoczona być może siłą oddziaływania zdjęć z wynoszenia Frasyniuka, postanowiła wzmocnić przekaz. Tym razem miała się pojawić prawdziwa legenda - Lech Wałęsa.
Wielu publicystów i polityków już rozpisywało scenariusz stopniowej erozji układu władzy chwilę po tym, jak fotografia z targanym za fragi przywódcą Solidarności obiegnie świat. W ostatniej chwili Lech Wałęsa jednak zaniemógł, prawo do reprezentowania go przekazując Frasyniukowi, do którego dołączyło się grono innych polityków. Od spacerującej z różą pierwszej pary III RP Ryszarda Petru i Joanny Schmidt, przez Włodzimierza Cimoszewicza, po Ryszarda Kalisza i Mateusza K. Władza nauczona doświadczeniem, tym razem nie dopuściła do powtórzenia błędu z wynoszeniem protestujących. Odgrodzone barierkami Krakowskie Przedmieście ze szpalerem policjantów skutecznie uniemożliwiło zablokowanie trasy przemarszu.
Czy koszt był zbyt wysoki? Długoterminowo być może tak, jednak z politycznej optyce ”tu i teraz” zadanie zostało zrealizowane więcej niż skutecznie. Miesięcznica smoleńska zgromadziła tłumy, za które Jarosław Kaczyński w swoim stylu opozycji podziękował. W rzeczywistości spełniło się dokładnie to, co zaplanował. Bez możliwości konfrontacji, bez wynoszenia, bez efektownych obrazków i autentycznego lidera - tłum zgromadzony na trasie przemarszu po prostu się rozszedł. Nie jednoczyła go żadna inna idea poza negacją każdego ruchu ”Kaczora dyktatora”. Nie jednoczył nikt, poza autorytetem nieobecnego Lecha Wałęsy. Władysław Frasyniuk nie miał żadnego pomysłu na zagospodarowanie emocji zgromadzonych ludzi, maszerując ramię w ramię z Adamem Mazgułą. Tymczasem prezes PiS-u cały czas powtarzał znany przekaz, balansujący na granicy religii, polityki, wiary w zdradę i szukanie prawdy. Te symbole, jakkolwiek opacznie nie byłyby użyte, zawsze wygrają w konfrontacji z protestującymi, którzy nie proponują niczego więcej poza iluzją uczestniczenia w szlachetnym oporze społecznym. Przy okazji Kaczyński zapowiedział, że miesięcznice mogą się zakończyć po budowie pomników ofiar katastrofy, i jak sam stwierdził, jest to termin "bliższy miesięczy niż lat". Jest więc jeszcze konkretny cel praktyczny - dla wielu sensowny i wart zachodu. Jeśli opozycja w końcu się z tego snu o obaleniu PiS-u inaczej niż poprzez wygranie wyborów nie obudzi, to nie będzie z niej czego zbierać. I dopiero ten fakt będzie prawdziwą porażką demokracji.
Marcin Makowski dla WP Opinie