Marcin Makowski: Anatomia fake newsa, czyli jak „udowodniono” mi rzecz, której nie zrobiłem
Bartłomiej Misiewicz jaki jest, każdy widzi. Poza pozycją bodaj najbardziej wpływowego i "nieusuwalnego" rzecznika prasowego w III RP, stał się również ucieleśnieniem zjawiska "fake newsów", prawdziwej plagi współczesnych mediów. Dziś wystarczy jedno zamazane zdjęcie, fałszywy screen z Facebooka i ludzie są w stanie uwierzyć, że F-16 przyleciało na sygnale z pizzą do jego gabinetu. Wiem jak działa ten mechanizm, doświadczyłem go na własnej skórze. Nie pierwszy i nie ostatni.
Postprawda, fake news, media, które nie weryfikują informacji, i portale społecznościowe, w których łatwo rzuca się oskarżenia, bo nie trzeba ich udowadniać. To plagi epoki informacyjnej, od których nie ma dzisiaj ucieczki. Tym groźniejsze, że często powielane i uwiarygodniane przez dziennikarzy z redakcji, które na sztandarach wypisują walkę o etos. Warto im się przyjrzeć i zrozumieć, jak powstają. Krok po kroku.
Wyobrażam to sobie tak: Bartłomiej Misiewicz przychodzi do gabinetu, parzy kakao, uruchamia internet i czyta. Najpierw o nocnej eskapadzie służbowym samochodem po hamburgera, później o tym, jak na Facebooku "zwolnił generała Skrzypczaka", jak "ostrych słów użył" i "wywołał skandal". I choć nie jest święty, musi się czuć jak bohater teatru absurdu. Oba te wydarzenia nie miały miejsca, w jednym przypadku opierały się na niewyraźnym zdjęciu zamieszczonym na forum internetowym przez dziennikarza lokalnych mediów, który przegrywał w przeszłości procesy za pomówienia. Źródłem drugiego był screen z fałszywego konta na Facebooku. Oba wydarzenia opisały największe media w Polsce, wyciągnęły jednoznaczne wnioski i zamknęły sprawę. Sprostowania albo się nie ukazały, albo miały zaledwie ułamek procenta oglądalności "fałszywek". To tylko jeden z przypadków plagi, od której w najbliższym czasie się nie uwolnimy. Wiem jak działa, bo jej doświadczyłem i zamierzam opisać krok po kroku. Ku przestrodze, aby nie dawać wiary wszystkiemu, co ma posmak sensacji.
Jak powstają "fałszywe wiadomości"?
Historycy twierdzą, że o ile XX wiek można było nazwać erą atomu, XXI to epoka informacji. Dzisiaj to ona jest największą bronią i najcenniejszym towarem. Tym bardziej porządna staje się umiejętność, którą Nate Silver, jeden z pionierów zjawiska dziennikarstwa opartego na danych i statystyce, nazwał „odróżnieniem szumu, od sygnału”. Nie trzeba być jednak dziennikarzem, żeby rozumieć z jaką skalą fenomenu mamy do czynienia. Wyspecjalizowane „armie” rosyjskich trolli zalewają amerykańskie fora internetowe i social media, nieustannie dociera do nas kakofonia sprzecznych wersji wydarzeń, publikowanie informacji jest szybsze od ich weryfikowania. Czy smog to spisek lewicowych elit, a może konsekwencja zapóźnień energetycznych w Polsce? Prezydent Karnowski zaprosił do Sopotu 10 sierot z Aleppo, czy wyraził ogólną chęć pomocy poszkodowanym rodzinom? Wojciech Mann wg słów dyrektor Polskiego Radia ma „braki warsztatowe”, czy teza ta została wymyślona przez jedną z dziennikarek?
Dzisiejszy news to jutrzejsza postprawda. Nawet portale, które powstały do weryfikowania wiadomości, często same padają ofiarą „fejków”. Skoro nawet Sean Spicer, dyrektor komunikacji Białego Domu informacje o słabej frekwencji na inauguracji Donalda Trumpa nazwał "alternatywnymi faktami", skąd zwykły człowiek ma wiedzieć, jakie są prawdziwe? Niestety, nic nie wskazuje na to, aby sytuacja miała się w najbliższym czasie zmienić. Dzieje się tak z trzech konkretnych powodów:
1) Informacja to najtańsza i najskuteczniejsza z broni, a użyć jej może każdy, i to anonimowo
2) Kłamstwo rzadko spotyka się z konsekwencjami, bo ciężar zadośćuczynienia przenosi na pomówionego. Jego sprostowania siłą rzeczy nie cieszą się równą popularnością
3) Żyjąc w ideologicznych strefach komfortu, wiele osób nie zmienia swojego stanowiska, nawet gdy udowodni się nieprawdziwość informacji
Jak zostać kimś, kim się nigdy nie było?
Powyższe punktu to tylko sucha narracja, która bez konkretnego przykładu będzie łatwa do zbycia machnięciem ręki. Dlatego opiszę ten mechanizm raz jeszcze, z detalami. W przypadku Bartłomieja Misiewicza szczegółów mogłem się tylko domyślać (ponoć woli kawę od kakao), we własnym nie musiałem. Obserwowałem ewolucję "fałszywego newsa" od samego początku.
Krok pierwszy. Siadam do komputera, zabieram się za pracę. Piję sok pomarańczowy. Człowiek, który ukrywa się za pseudonimem i awatarem postaci z kreskówki, rzuca na Twitterze oskarżenie pod moim adresem. Twierdzi, że jestem administratorem popularnego profilu Nagroda Złotego Goebbelsa, który od dłuższego czasu zajmuje się tropieniem nieścisłości i przekłamań w mediach. Ponieważ dotyka on głównie tych, uważanych za liberalno-lewicowe, siłą rzeczy w przeciwnych środowiskach traktowany jest jak zło wcielone. Na poparcie swojej tezy twitterowicz nie podaje żadnego dowodu, w konwersacji z innymi anonimami twierdząc, że jeśli zostanie pozwany do sądu, z chęcią je ujawni. Na początku zbywam sprawę machnięciem ręki. Po kilku godzinach coraz częściej ktoś do mnie pisze pytając, czy to prawda. Skoro nie komentuje, to tak, jakbym przyznał się do winy.
*Krok drugi. *Fałszywa informacja z moim zdjęciem i nieprawdziwym podpisem zaczyna żyć własnym życiem. Podaje ją około 200 internautów, w tym m.in. dziennikarze „Gazety Wyborczej” Paweł Wroński i Bartosz Wieliński oraz radny PO, publicysta „Polityki” i „Newsweeka” Jarosław Makowski. Do dyskusji dołączają pojedyncze osoby z „Faktu”, „Polsatu” i TVN24 BiS. Rozpoczyna się "śledztwo". Dziennikarze „Wyborczej”, zapytani wprost, czy jako reprezentanci medium reklamującego się hasłem „Szanujemy Twój czas. Sprawdzamy informacje”, zrobili cokolwiek, aby je potwierdzić u źródła, przerzucają odpowiedzialność udowodnienia niewinności na mnie. „Jeśli pan Makowski stanowczo twierdzi, że jest to nieprawda i nie administruje tym kontem usunę tt. Liczę, że dyskusja rozwinie się” - odpowiada Paweł Wroński. Dla wielu sam fakt, że jakiś dziennikarz wspomniał o sprawie, jest wystarczającym dowodem, aby wziąć ją na wiarę. Tymczasem przed upublicznieniem "fałszywego newsa", nie skonfrontował go ze mną nikt. Sądzicie, że w innych przypadkach panują wyższe standardy?
Krok trzeci. Pomimo mojego wyraźnego i jednoznacznego odcięcia się od sprawy i dalszego braku jakichkolwiek dowodów, fałszywa wiadomość o „ujawnieniu tożsamości Nagrody Złotego Goebbelsa” ewoluuje. Inne anonimowe profile zaczynają tworzyć sondy internetowe. Jaki los powinien mnie spotkać za kłamstwa, pytają. Ktoś grozi konsekwencjami, inny twierdzi, że nie ręczy za siebie, jeśli mnie dopadnie. Do gry wchodzi arsenał z zestawu małego hejtera. Zostaję nazwany bolszewikiem, skur…. i mendą. Kolejne wariacje na temat pierwotnego kłamstwa układają się w spójną narrację, w której „płatny pachołek PiS” pociąga za sznurki „anonimowego propagandowego trollkonta”. W tym momencie wszelkie sprostowania tracą moc, a anonimowy internauta podbudowany zainteresowaniem, nabiera animuszu. Ludzie żyjący w swoich bańkach komunikacyjnych piszą dalszy ciąg historii, bez względu na brak dowodu i wykazanie im kłamstwa. Tak samo, jak już zawsze Bartłomiej Misiewicz będzie nocnym jeźdźcą po Big Maca, a pewien radny z Krakowa autorem słów o „dzieciach z in vitro jak sztucznie hodowanych truskawkach”. Choć ich nie powiedział. I to nie jest miłe uczucie.
Jak się bronić przed kłamstwem?
I tyle, to tak proste. Wystarczy jeden obrazek na jednym niszowym koncie na Twitterze, abym w pewnych kręgach już zawsze pozostał spindoktorem kłamstw. Teraz pomyślcie, co się dzieje, gdy w grę wchodzą poważniejsze sprawy niż konto na Twitterze, oraz jak łatwo z bzdury zrobić temat, który sam nabiera rozpędu. Może nie do końca sam, bo uwiarygadniają go ludzie mieniący się obrońcami wolności słowa. Dobrze się przy tym bawiąc i licząc, jak Bartosz Wieliński, że podam go do sądu i „będzie przygoda”. Niestety redaktora Wielińskiego muszę w tym miejscu zmartwić, chodzenie z nim do sądu, nawet w wygranej sprawie, nie wyczerpuje mojej definicji słowa „przygoda”.
Ktoś może powiedzieć, że nie odkrywam Ameryki, a kłamstwo jest stare jak świat. To, co jest jednak nowe, to jego skala rozpowszechniania. Nie bez powodu najbardziej chwytliwe materiały w sieci nazywa się „wirusowymi”.
Jeśli natomiast chodzi o internautę kierującego oskarżenia pod moim adresem, jeśli potrafi udowodnić swoje słowa, zapraszam do podniesienia przyłbicy. Parafrazują posła Szczerbę, panie anonimie kochany, procesy sądowe łagodzą obyczaje. Proszę nie chować śledztwa w szufladzie, ale zebrać wszystkie „niezbite dowody” w opasły tom i przygnieść mnie ciężarem win. Brakuje odwagi? Nie szkodzi, poczekam.
Marcin Makowski - dziennikarz i publicysta tygodnika "Do Rzeczy". Współpracuje z Wirtualną Polską, TVP3 Kraków oraz Radiem Kraków. Z wykształcenia historyk i filozof. Studiował na Uniwersytecie Jagiellońskim, Uniwersytecie Szczecińskim oraz w Polskiej Akademii Nauk.
Poglądy autorów felietonów, komentarzy i artykułów publicystycznych publikowanych na łamach WP Opinii nie są tożsame z poglądami Wirtualnej Polski. Serwis Opinie opiera się na oryginalnych treściach publicystycznych pisanych przez autorów zewnętrznych oraz dziennikarzy WP i nie należy traktować ich jako wyrazu linii programowej całej Wirtualnej Polski.