Marcin Cichoński o Davidzie Bowiem: Czarna Gwiazda. Największa ze wszystkich
Powrót Bowiego miał być wielkim świętem. Album "Blackstar" miał zaplanowaną datę premiery dokładnie w dzień jego 69. urodzin. Przedtem artysta pokazał teledysk do tytułowego nagrania. I - jakby to powiedziała dziś młodzież - zaorał i zmiażdżył. 20 listopada, czyli w dniu, w którym wszyscy mieli mówić o premierze albumu Adele "25", Bowie zaproponował dziesięciominutową poważną, artystyczną ucztę dla oka. I sprawił, że wszyscy mówili o nim - pisze dziennikarz muzyczny i filmowy Marcin Cichoński dla Wirtualnej Polski.
11.01.2016 | aktual.: 26.07.2016 13:34
Żyjemy w czasach, w których słowa gwiazda, przebój, hit, autorytet zostały zdewaluowane. Dlatego trzeba pisać i mówić o Bowiem - by przywrócić prawdziwe znaczenie słów.
Gdy poznałem go, były lata osiemdziesiąte. W Polsce jego twórczość można było poznać z Trójki oraz z nielicznych programów z teledyskami, na które czekało się przez cały tydzień. Dlatego pierwsze zetknięcie to był duet z Tiną Turner oraz nagranie "Let’s Dance". One zostały w pamięci, wydawało się, że na zawsze ukształtują muzyczną pamięć i wrażliwość. Na ów czas wydawały się czymś przeniesionym z krainy szczęścia (w szczególności uśmiechnięty duet) prosto do ponurego PRL.
Po latach, w 1999 roku, miałem jedyną - jak się później okazało - szansę, by zobaczyć artystę na żywo. Musiałem jechać do Wiednia, bo koncert z okazji tysiąclecia Gdańska, z Davidem Bowiem jako gwiazdą główną, został odwołany. Powodem była zbyt niska sprzedaż biletów artysty, który szokował swoim kolejnym wcieleniem (pamiętacie Nathana Adlera z krążka "Outside"?). W stolicy Austrii podczas koncertu promującego "Hours...", słyszałem na żywo "Life On Mars?", "China Girl" (zagrane na hardrockową, zaskakującą wówczas, wersję) czy mocno grane wtedy "Thursday's Child". Swoją drogą - dziś słowa zaczynające utwór - "All of my life I’ve tried so hard/ Doing my best with what I had/ Nothing much happend all the same" nabierają zupełnie innego znaczenia.
To była jedna z dziennikarskich przygód życia, wyjazd na jakie się czeka. Zapytałem nieśmiało wytwórnię, czy można mieć wywiad z Mistrzem. Po kilku dniach przyszła odpowiedź - wywiad nie, ale możesz pojechać na koncert. I uczestniczyć w konferencji prasowej. Mój szef - byłem wtedy współpracownikiem redakcji muzycznej radiowej Trójki - podskoczył z radości. Piotr Kaczkowski powiedział mi wtedy "Bowie? Będziesz frajerem, jak nie pojedziesz". I pojechałem.
Zasady konferencji były proste - bodajże dwunastu, albo piętnastu dziennikarzy i każdy tylko jedno pytanie. O co zapytać człowieka, który kilka razy wywrócił popkulturę do góry nogami? Nagrał tyle ważnego, zagrał w tylu filmach? Pytania na początku były lakoniczne, wręcz nieśmiałe. O płytę, o proces twórczy. Bowie odpowiada każdemu tak, jakby ta odpowiedź miała zaważyć na życiu. Zarówno jego, jak i dziennikarza. Odetchnąłem z ulga, gdy ktoś się odważył zapytać o coś starszego, o wspominanego tu już Nathana Adlera, bo jakoś dalszego ciągu ("Outside" było pierwszą z zapowiadanych pięciu części jego historii) brakło. Bowie obiecuje, że wróci, ale jeszcze nie teraz. Kiedy przyjdzie właściwy czas, Adler powróci i znów do nas przemówi.
Ktoś obok mnie pyta o modę, o lata osiemdziesiąte. Kiedy nadchodzi moja kolej mówię: - Powiedziałeś w wywiadzie, że nienawidzisz siebie z lat osiemdziesiątych... Nie dokończyłem, bo Bowie przerywa, patrzy mi mocno w oczy i zaczyna mówić mniej więcej, że zaczął za dużo uśmiechać się do innych, a za mało myśleć o tym, co chce przekazać. To zdanie pamiętam w całości: "Kiedy patrzę na siebie z tamtych lat, zaczynam zadawać sobie pytanie 'po co mi to życie', co jest najgłupszą rzeczą, jaką możemy w życiu robić".
Z tamtego wyjazdu - oprócz koncertu - w głowie pozostał też i taki obrazek. W towarzystwie innych dziennikarzy wychodzimy z konferencji, stajemy przed hotelem, wymieniamy opinie. Po chwili w drzwiach pojawia się - jak gdyby nigdy nic - David Bowie. Zanim ktoś zdążył o cokolwiek poprosić (wiecie, że w tamtych czasach pojęcie selfie nie istniało?) założył kaptur od szarej bluzy (takiej zwykłej, prostej szarej bluzy, jaką teraz kupimy za 15 złotych) i ostrym sprintem ruszył w miasto, rozpływając się jak duch w tłumie turystów. Pewnie krążył wokół nich jeszcze długo - w końcu nie raz twierdził, że Wiedeń to jedno z jego ukochanych miast…
Powrót Bowiego miał być wielkim świętem. Album "Blackstar" miał zaplanowaną datę premiery dokładnie w dzień jego 69. urodzin. Przedtem artysta pokazał teledysk do tytułowego nagrania. I - jakby to powiedziała dziś młodzież - zaorał i zmiażdżył. 20 listopada, czyli w dniu, w którym wszyscy mieli mówić o premierze albumu Adele "25", Bowie zaproponował dziesięciominutową poważną, artystyczną ucztę dla oka. I sprawił, że wszyscy mówili o nim. By zdać sobie sprawę przypomnijmy - w tych czasach wysokobudżetowe teledyski należą do rzadkości, a utwory, które brane są na warsztat, raczej są skracane, by nie zdążyły znudzić tych, którzy nauczeni są po trzydziestu sekundach szukać nowych wrażeń dla oka i ucha.
Bowie wiedział, że umiera. Nie wiedzieliśmy tego my, jego fani
Nie tylko chciał zrealizować swą wizję od A do Z. Skurczybyk znów wiedział co zrobić, by artystycznie wyprzedzić wszystkich. Do realizacji swej wizji Bowie zatrudnia Johana Renck’a, współtwórcę takich seriali jak "Breaking Bad", "The Walking Dead" czy "Wikingowie". Powstaje dzieło wybitne, okrzyknięte przez wiele portali nie tylko teledyskiem roku, ale nawet dekady.
Wraz z klipem pojawiła się zapowiedź - artysta nie będzie koncertował. By przesłuchać materiał z krążka, trzeba wybrać się do wytwórni, Sony Music zrezygnowało z tradycyjnego elektronicznego udostępniania odsłuchu dziennikarzom. Takie kroki towarzyszą tylko dziełom szczególnym.
Pojawiają się recenzje. "Blackstar" to zdaniem niemal wszystkich dzieło wybitne, epokowe. Drugim teledyskiem jest "Lazarus", który pojawił się kilka dni temu. Piosenka zaczyna się słowami: "Look up here, I’m in heaven" - takiego pożegnania nie było w muzyce od czasów Freddiego Mercury, który na albumie "Innuendo", też żegnał się z fanami, wiedząc, że już za chwilę nie będzie go z nami.
W 1999 roku, na wspomnianej konferencji prasowej Bowie odpowiadał na pytanie, czy dał się wciągnąć w stosunkowo nowy wynalazek, czyli internet. Z rozbrajającą szczerością opowiadał o totalnej fascynacji, udzielając nam - młodym dziennikarzom z całej Europy - lekcji. "Na te witrynę wejdźcie, by obserwować najciekawsze rzeczy w sztuce. Tu znajdziecie świetne rekomendacje z dziedziny muzyki, będziecie przed wszystkimi".
Bo on zawsze był przed wszystkimi. Kimkolwiek był - Ziggy Stardustem, guru z dziedziny mody w komedii "Zoolander" (zagrał tam samego siebie), błyszczącym gwiazdorem z białą muchą pod szyją z teledysku do nieszczęsnego "Tonight", Poncjuszem Piłatem z filmu "Ostatnie kuszenie Chrystusa" albo szokował albo ze wprawiającą w osłupienie pewnością siebie wyprzedzał trendy.
Będziemy mieli wiele rzeczy, które będą wspominane - jego magiczny spacer po Warszawie, przyjaźń z Iggym Popem, miłość do papierosów. W Hollywood już pewnie zastanawiają się, kto zagra Davida Roberta Jonesa (prawdziwe imię i nazwisko) w filmie biograficznym.
I to w sumie straszna perspektywa jest, bo przez całe życie Bowie bronił się (nie, on się nawet nie bronił, on do tego po prostu nie dopuszczał), by przez popkulturę nie zostać skonsumowanym.
Będąc gościem Conana O'Briena, w popularnym nie tylko w Stanach talk-show, mistrz powiedział: "Zmieniałem swój wizerunek tak wiele razy, że pewnie nikt nie pamięta, że byłem posiadającą olbrzymią nadwagę Koreanką".
O! Właśnie takim cię zapamiętam...
Marcin Cichoński dla Wirtualnej Polski
Marcin Cichoński - redaktor naczelny T-Mobile-Music.pl. Autor książki "Piwa polskie. Leksykon". Wcześniej pracował m.in w radiowej Trójce, "Machinie" i w "Przekroju".