Makowski: "Pustka po Boltonie. To był 'nasz człowiek' w Białym Domu" [OPINIA]
Żaden prezydent USA przed Donaldem Trumpem nie miał czterech doradców ds. bezpieczeństwa narodowego w trzy lata. O ile samo tempo zmian nie musi być dla Polski niekorzystne, to już w przypadku dymisji Johna Boltona, to kto odchodzi ma znaczenie. W jakimś sensie tracimy rzecznika naszych interesów w Waszyngtonie.
Oficjalnie we wtorek 10 września prezydent Donald Trump grzecznie poinformował na Twitterze swojego doradcę ds. bezpieczeństwa narodowego o tym, że "jego usługi nie będą już w Białym Domu potrzebne", ponieważ "mocno nie zgadzał się z wieloma jego sugestiami, podobnie jak inni członkowie jego administracji".
Nieoficjalnie zdymisjonowany John Bolton sam, dzień wcześniej, chciał złożyć rezygnację z pełnionej funkcji, ale Trump odesłał go z kwitnie mówiąc: "porozmawiajmy jutro". Bez względu na przebieg wypadków, nie było tajemnicą, że Bolton od dłuższego czasu nie dogadywał się m.in. z sekretarzem stanu Mikem Pompeo. Kością niezgody była nieprzejednana postawa republikańskiego "jastrzębia" wobec Rosji, Iranu, Korei Północnej i Wenezueli.
Realista czy "podżegacz wojenny"?
Były szef Narodowej Rady Bezpieczeństwa dał się poznać jako zwolennik twardego podejścia do wspomnianych reżimów, wielokrotnie odradzając Donaldowi Trumpowi - skoremu do dogadywania się i wizerunkowych fajerwerków - zbytnią uległość wobec Kim Dzong Una, Władimira Putina, Hasana Rowhaniego i Nicolasa Maduro. To również on miał stać za zerwanymi przed historycznym spotkaniem w Camp David i trwającymi rok negocjacjami z Talibanem.
Choć część amerykańskich mediów, a zwłaszcza "New York Times", z wyraźną ulgą pożegnała człowieka, którego określała mianem "podżegacza wojennego" - z polskiej perspektywy jego brak w otoczeniu prezydenta to duża strata.
John Bolton, jak mało kto w Waszyngtonie, interesował się bowiem europejskim teatrem działań, a od czasu wspólnej interwencji w Iraku w 2003 r. pałał autentyczną sympatią do naszej armii. Aktywnie zabiegał również o zwiększenie kontyngentu wojsk amerykańskich na Flance Wschodniej - będąc spiritus movens wyraźnej konfrontacji z Rosją łamiącą zapisy traktatu INF, nakazującego całkowitą likwidację oraz brak produkcji i przechowywania pocisków rakietowych średniego zasięgu, mogących przenosić głowice jądrowe oraz konwencjonalne materiały wybuchowe.
Bolton - waszyngtoński łącznik
To właśnie z Boltonem najchętniej i najdłużej rozmawiali przedstawiciele MON-u, MSZ-u i Pałacu Prezydenckiego wizytując stolicę naszego sojusznika. Warto przypomnieć że chwilę przed dymisją, ówczesny doradca ds. bezpieczeństwa narodowego USA aktywnie włączył się w misję dyplomatyczną budowania mostów pomiędzy Białorusią, Ukrainą i Polską, uczestnicząc w spotkaniu multilateralnym w Warszawie. Wcześniej o jego wizycie w Mińsku zaniepokojone rosyjskie media pisały w kontekście namawiania Łukaszenki do "ułożenia relacji z Polską", jako warunku koniecznego do "ułożenia relacji z Ameryką".
Oczywiście strategiczne priorytety obronne Stanów Zjednoczonych z czy bez Johnem Boltonem nie ulegną zmianie, z niepokojem można jednak patrzeć na następne ruchy Donalda Trumpa, który bez głosu sprzeciwu, może szukać ocieplenia z Rosją, sugerując jej włączenie do grupy państw G7. Trudno w tej chwili powiedzieć, kto mógłby zająć jego miejsce i czy byłby to - jak sugeruje część amerykańskich mediów - ambasador USA w Berlinie Richard Grenell.
Według mojej wiedzy zwolennik przerzucenia części wojsk amerykańskich z bazy Ramstein do Polski, połowę września zamiast w Niemczech spędził w Waszyngtonie, więc nic nie jest wykluczone. Wśród możliwych następców na giełdzie nazwisk znajduje się również Steve Biegun i Douglas McGregor. Bez względu kogo wybierze Trump, jasne jest natomiast, że wraz z Boltonem nasz rząd traci dobry kontakt, a nasz kraj dobrego adwokata.
Marcin Makowski dla WP Opinie