Makowski: "Pseudodebaty wyborcze. Dlaczego politycy nie szanują swoich elektoratów?" [OPINIA]
Merytoryczna dyskusja o państwie, służbie zdrowia, edukacji, podatkach, ekologii i mediach. Przygotowani i doskonale czujący problemy społeczne politycy. Bezstronna formuła spotkania, transmitowana przez największe telewizje. Liderzy poszczególnych frakcji w konstruktywnym sporze. Tego wszystkiego w Polsce nie zobaczymy. Bo debaty wyborcze stały się żartem.
Wzajemne apele o udział w debatach, proponowanie spektakularnych starć ideowych, wizje erystycznych popisów i passusów, które zmieniają losy wyborów. O tym marzy każdy poseł, minister, lider frakcji. Tylko gdy przychodzi do pragmatycznej politycznej rzeczywistości, ci, którzy mają stabilną pozycję i więcej do stracenia - odpuszczają. Opozycja natomiast tak bardzo przebiera nogami, aby odwrócić losy spotkania w ostatniej minucie, że zazwyczaj wypala się jeszcze przed pierwszym gwizdkiem.
Degradacja debaty wyborczej
Niestety, losy polskich debat przedwyborczych po 2015 roku są jak średnio interesujący serial z drugoplanową obsadą, którego każdy zakończenia się domyśla. A przecież do tego czasu - wystarczy wspomnieć o słynnym pojedynku Kwaśniewski-Wałęsa w 1995 i Kaczyński-Tusk w 2007 - debaty potrafiły coś realnie zmienić. Chyba każdy, kto choćby umiarkowanie interesuje się polityką, pamięta dobry występ Adriana Zandberga przed ostatnimi wyborami parlamentarnymi, który zbudował pozycję Razem właściwie od zera, oraz rozmowę kandydatów na prezydenta Andrzeja Dudy i Bronisława Komorowskiego, która pogrążyła tego ostatniego.
Tymczasem, analogicznie jak choćby przed wyścigiem do Europarlamentu, również przed wyborami nazywanymi szumnie "najważniejszymi w historii III RP", otrzymujemy wyrób debatopodobny. A nie dyskusję na najwyższym szczeblu, na jaką wszyscy zasługujemy. We wtorek w TVP wystąpi bowiem skład, który mógłby obsadzić jeden z porannych programów politycznych w weekend, a nie debatę o przyszłości kraju.
Oto bowiem na retoryczną szermierkę wyruszą: Jacek Sasin (PiS), Borys Budka (KO), Władysław Kosiniak-Kamysz (PSL), Andrzej Rozenek (Lewica) i Jacek Wilk (Konfederacja). Najprawdopodobniej niczego innego już do końca kampanii nie otrzymamy, a jeśli ktoś nie ogląda Telewizji Publicznej, także i tego wspomnianego show nie ujrzy, bo żadne inne telewizje go nie transmitują.
Na Zachodzie potrafią. Dlaczego my nie umiemy?
Trzeba to powiedzieć jasno i wyraźnie - to po prostu kpina z demokracji. Nie chodzi bowiem o to, aby z debat robić jej najważniejszy instrument, ale aby zmusić polityków do odrobiny wysiłku, konfrontacji i wytrzymania presji przeciwnika. Bez publicznego sprawdzenia tych kompetencji oddajemy bowiem władzę w ciemno.
W Ameryce czy Wielkiej Brytanii czymś absolutnie oczywistym i podstawowym są naprawdę ostre starcia nie tylko wszystkich liderów partii (a nie ich zastępców), ale np. urządzane cyklicznie i w pluralistycznej formule debaty przedwyborczej u demokratów i republikanów, w których wyłaniają oni publicznie kandydata na urząd prezydenta USA. A później, czy o się komuś podoba, czy nie - nie ma ucieczki od serii bardzo rzetelnie prowadzonych dyskusji między samymi kandydatami oraz ich nominatami na wiceprezydentów.
W czym Polska jest gorsza, że nasi czołowi politycy unikają debat jak diabeł wody święconej? Tak bardzo boją się potknąć, że nie startują nawet w wyścigu? Jeśli nie zaczniemy wywierać presji na ludzi, którzy z publicznych pieniędzy pełnią albo chcą pełnić publiczne funkcje, będziemy otrzymywać coraz słabszych reprezentantów w Parlamencie. A przez to coraz słabsze państwo, które na własne życzenie pozbawia się mechanizmów kontrolnych. Na taki stan nie można się godzić bez walki. Parafrazując klasyka: czy to się posłom podoba, czy nie, te debaty nam się po prostu należą.
Marcin Makowski dla WP Opinie