Majmurek: Spór z Putinem pozwolił Bidenowi odbudować nadszarpnięty Afganistanem globalny wizerunek [OPINIA]
Joe Biden obejmował urząd prezydenta ponad rok temu, w styczniu 2021 roku, jako człowiek, który miał posprzątać po prezydenturze Trumpa, w tym przywrócić Ameryce jej nadszarpniętą międzynarodową pozycję. Jeśli administracji Bidena uda się zmusić Moskwę do zrobienia kroku wstecz, jeśli Zachód i Ukraina obronią się przed szantażami Putina, to obecny Biały Dom odnotuje swój pierwszy znaczący sukces na globalnej szachownicy - pisze Jakub Majmurek.
Trump osłabił bowiem tradycyjne amerykańskie sojusze, wchodził w dziwne relacje z dyktatorami, jego polityka zagraniczna i bezpieczeństwa była chaotyczna i pozbawiona strategicznego planu. Przez swoją specyficzną osobowość, skrajne poglądy, kłamstwa i dezinformacje Trump osłabił międzynarodowy wizerunek Stanów jak chyba żaden prezydent w historii, globalne mocarstwo stało się dzięki niemu globalnym pośmiewiskiem – zwłaszcza w oczach liberalnych i lewicowych Europejczyków i Europejek.
Biden teoretycznie miał więc łatwe zadanie – wystarczyło nie być Trumpem. Jednak nawet przychylni obecnemu prezydentowi komentatorzy mieliby problem ze wskazaniem sukcesów Bidena na arenie międzynarodowej w pierwszym roku prezydentury. Wycofanie wojsk amerykańskich z Afganistanu, choć strategicznie sensownie – ten front należało zwinąć, dalsze trzymanie się go wyłącznie powiększałoby amerykańskie straty – przebiegało tak chaotycznie, że poważnie nadwyrężyło wizerunek Ameryki i samego Bidena.
Dziś jednak mało kto pamięta o Afganistanie. Wywołany przez Rosję kryzys wokół Ukrainy pozwolił Bidenowi zaprezentować, co znaczy odpowiedzialne, globalne przywództwo. Jeśli administracji Bidena uda się zmusić Moskwę do zrobienia kroku wstecz, jeśli Zachód i Ukraina obronią się przed szantażami Putina, to obecny Biały Dom odnotuje swój pierwszy znaczący sukces na globalnej szachownicy.
Siła i dyplomacja
Sukcesem było też bez wątpienia wtorkowe przemówienie amerykańskiego prezydenta. Pierwsze tak wyraźnie skierowane nie tylko do Amerykanów, ale w zasadzie całego świata: Rosjan, Ukraińców, sojuszników z NATO, Europy, a pośrednio także Chin. Chwalą je także środowiska do tej pory nieprzychylne Bidenowi, np. polska prawica, która ciągle nie może odżałować klęski uwielbianego przez nią Trumpa.
Biden we wtorek zaprezentował połączenie dyplomacji i siły. Nie podżegał do wojny, nie prowokował Rosji, z szacunkiem mówił o racjonalnych rosyjskich interesach i obawach, przypominał Rosjanom i rządzącemu nimi reżimowi, że na stole leżą korzystne, a przynajmniej korzystniejsze niż nowa wojna, rozwiązania dyplomatyczne. Z drugiej strony postawił Putinowi wyraźne granice, na przekroczenie których Ameryka i Zachód nigdy się nie zgodzą.
Pierwszą granicą jest dalsza eskalacja konfliktu w Ukrainie. Eskalacja, bo w Ukrainie od 2014 roku toczy się wojna hybrydowa. Rosja okupuje Krym, utworzyła i wspiera dwie "republiki separatystyczne" w Doniecku i Ługańsku. Można tylko żałować, że Zachód nie był w stanie powstrzymać ciągu wydarzeń, które doprowadziły do tego stanu rzeczy. Dobrze, że teraz wysyła Putinowi sygnał, że dalsza eskalacja konfliktu będzie go kosztować sankcje zdolne realnie zachwiać rosyjską gospodarką, a w konsekwencji także stabilnością jego reżimu.
Druga granica, którą Biden wyraźnie zaznaczył we wtorek to granica NATO. "Stany Zjednoczone będą broniły każdego skrawka terytorium NATO. Atak na jeden kraj NATO jest atakiem na nas wszystkich" – mówił we wtorek amerykański prezydent. To ważne słowa w kontekście obaw – nieobcych także Polkom i Polakom – że polityczne prowokacje Rosji mogą doprowadzić do tego, że kraje przyjęte do NATO po roku 1989 staną się członkami "drugiej kategorii", że w momencie próby zostaną zostawione samym sobie przez państwa z zachodniego, euroatlantyckiego, rdzenia sojuszu.
We wtorek Biden potwierdził wreszcie przywiązanie Stanów nie tylko do zobowiązań sojuszniczych w ramach NATO, ale także do podstaw liberalnego porządku międzynarodowego, jaki ustalił się po końcu zimnej wojny, rozpadzie ZSRR i bloku wschodniego. Porządek ten opiera się między innymi na nienaruszalności granic suwerennych państw, prawie każdego narodu do samostanowienia, do swobodnego zawiązywania i rozwiązywania politycznych i wojskowych sojuszy.
Rosja, zwłaszcza od czasu powrotu Putina na urząd prezydenta w 2012 roku, agresywnie kontestuje ten porządek. Domaga się powrotu do zimnowojennej polityki sfer wpływów, w ramach której mniejsze państwa, mające nieszczęście żyć w cieniu mocarstw, nie mają możliwości swobodnego decydowania o swoim losie. Dla projektu Putina kluczowe jest utrzymanie takiego podporządkowanego statusu Białorusi i Ukrainy – bo bez Ukrainy Rosja nigdy nie będzie imperialną potęgą, jaką chce ją widzieć reżim rosyjskiego prezydenta.
Biden jasno zadeklarował we wtorek: "Nie poświęcimy naszych zasad. Narody mają prawo do suwerenności i integralności terytorialnej. Mają prawo do decydowania o swoim losie i wyboru z kim chcą się stowarzyszać". Zwłaszcza dla Ukraińców, których prawo do wyboru prozachodniej orientacji, jest dziś jednym z żetonów przetargowych w konflikcie między Waszyngtonem i Moskwą, to bardzo ważne słowa.
Na tej wojnie słowa mają znaczenie
Oczywiście, skomplikowanych międzynarodowych kryzysów nie rozwiązuje się najlepszymi nawet przemowami. Na współczesnej wojnie, która w dużej mierze ma charakter informacyjny, słowa mają jednak fundamentalne znaczenie. Jako pierwsza zrozumiała to Rosja. Skuteczność jej polityki w okresie tuż po Majdanie wynikała między innymi z opanowania narracyjno-informacyjnego frontu.
Narracja Rosji w sprawie Majdanu, nielegalnej aneksji i okupacji Krymu, czy separatystycznych republik na wschodzie Ukrainy nigdy nie była spójna, nie składała się w żadną wewnętrznie logiczną całość. Nie musiała jednak się składać, by realizować rosyjskie cele – tworzyć szum dezinformacyjny, radykalnie utrudniający zachodnim społeczeństwom zrozumienie tego, co Rosja naprawdę robi.
Dla antyamerykańskiej lewicy Rosja miała opowieść o "faszystach z Majdanu", rzekomych prześladowaniach rosyjskojęzycznych Ukraińców i "imperialistycznej agresji NATO", przed którą Moskwa musi się bronić. Dla politycznych realistów o europejskiej równowadze sił, którą naruszałaby zbyt zorientowana na Zachód Ukraina. Dla tradycjonalistów opowieść o "odwiecznie rosyjskim" Krymie i Noworosji, oraz "Gejropie", mieszającej w głowach Ukraińców, których miejsce jest w wiernej prawdziwym wartości cywilizacji prawosławia.
Wszystko to miało zaciemnić prawdę na temat tego, co Rosji naprawdę przeszkadza w pomajdanowej Ukrainie: możliwość zbudowana demokratycznego, zorientowanego na zachód państwa, którego same istnienie podważałoby legitymację putinowskiej dyktatury, pokazywałoby, że także w słowiańskich krajach byłego ZSRR istnieje realna alternatywa dla rządów w stylu Putina i Łukaszenki. Stąd aneksja Krymu, wsparcie dla separatystów i inne działania, mające wykoleić Ukrainę po Majdanie.
W ostatnich tygodniach stolik się jednak odwrócił. To Zachód, a konkretnie Stany, po raz pierwszy wygrywa z Rosją wojnę informacyjną. Zachód wyprzedza rosyjską propagandę, zmusza ją do defensywy, sam wyraźnie zaznacza, gdzie stoi i czego chce, podczas gdy Rosja ma coraz większy problem, by wytłumaczyć światowej opinii publicznej swój punkt widzenia. Stare propagandowe chwyty - opowieści o "puczu na Majdanie", "faszystach z Kijowa", prześladowanych Rosjanach na Ukrainie - po które sięgał choćby Siergiej Ławrow w trakcie wspólnej konferencji z ministrem Rauem, nie działają już tak jak prawie dekadę temu.
Najtrudniejsze przed nami
"Washington Post" zatytułował swój najnowszy komentarz w sprawie napięcia na linii Zachód-Rosja "Biden zagnał Putina do kąta. Teraz zaczyna się najtrudniejsza część". Dobrze opisuje on obecną sytuację. Na stole ciągle są wszystkie opcje, w tym eskalacja konfliktu. Zagnany do kąta Putin może zareagować gwałtowny, nieracjonalny sposób. Nawet jeśli teraz się wycofa, pozostaje cały szereg problemów: Krym, separatystyczne "republiki", kwestie długoterminowego bezpieczeństwa Ukrainy, Nord Stream 2 i zależność Europy od rosyjskich surowców energetycznych.
Nie wiemy, czy obecna amerykańska administracja znajdzie dla nich rozwiązanie, części z tych problemów nie uda się rozwiązać do czasu aż Putinowski reżim imploduje w samej Rosji. Niemniej jednak Biden jako pierwszy zachodni przywódca po 2014 roku tak otwarcie postawił się Putinowi. Wyznaczył rosyjskiemu prezydentowi wyraźne granice, pokazał mu koszty awanturniczej, naruszającej międzynarodowe normy polityki. Jeśli w najgorszym wypadku eskalacji konfliktu Biden będzie w stanie realnie obłożyć Rosję sankcjami i zbudować w tej kwestii jednolity front z mniej zdeterminowanymi partnerami europejskimi, to i tak będzie to sukcesem amerykańskiego prezydenta.
Paradoksalnie, Putin - który chciał swoją ostatnią ofensywą upokorzyć Zachód, podważyć jego jedność i siłę, wbić klin między Europę i Waszyngton - ożywił NATO, przypomniał Europejczykom o znaczeniu transatlantyckich więzi i dał Bidenowi szansę pokazania globalnego przywództwa, jakiej amerykański prezydent nie miał od początku kadencji.